Rok 2011 zacząłem od maratonu w Tokio. Potem, w kwietniu, była Genewa, a we wrześniu – Berlin. Punktem kulminacyjnym miał być słynny maraton w Nowym Jorku. Jak zawsze w pierwszą niedzielę listopada. I tym razem mieliśmy biec razem z Tomkiem Smokowskim.
Gdy pierwszy raz przyjechałem do Nowego Jorku, poczułem odruchowo niechęć do tego miasta. Waszyngton był swojski, zielony, rodzinny, kameralny, a w niektórych miejscach nawet intymny w charakterze. Nowy Jork był jego przeciwieństwem. Stal, beton, drapacze chmur, wszędzie wielkie tłumy ludzi, jakiś zabójczy rytm miasta, jakby miało ono stale podwyższony puls, jak maratończyk po 30. kilometrze. Gdzie ci wszyscy ludzie się spieszą, dlaczego wszyscy pędzą, kompletnie nie zwracając na siebie uwagi? Trzeba było wielu lat, bym Nowy Jork polubił. Nie byłbym w stanie tu mieszkać, chyba nie, ale kilka dni na takich podwyższonych obrotach dawało się znieść.
Maraton nowojorski nie jest ani najstarszy, ani najszybszy, właściwie trudno powiedzieć, z jakich względów właśnie on stał się legendarny. Powód jest chyba jeden. Nowy Jork. Może jeszcze jeden. Maratończycy prawdopodobnie aż tak kochają maraton nowojorski, bo po prostu odwzajemniają miłość. Nowy Jork ich kocha. Tak jak w Warszawie w Nowym Jorku maratończycy blokują przez pół dnia niemal całe miasto, ale inaczej niż w Warszawie, nikt na blokady, zapory i korki nie narzeka. Wszyscy mają poczucie, że ten bieg to wielkie doroczne święto, i je po prostu celebrują. I jest tylko jeden sposób, by się przekonać, że nie jest to żaden frazes. Trzeba ten maraton przebiec.
Pod jednym względem maraton nowojorski jest podobny do ateńskiego. Tu też trzeba wstać o jakiejś 4.00 nad ranem, bo około 5.00 rano autobusy zwożą wszystkich na miejsce startu, na Staten Island, daleko, ale to bardzo daleko od centrum. Noce w pierwszy weekend listopada są już w Nowym Jorku bardzo chłodne. Czasem mroźne. Gdy pierwszy raz byłem tutaj, kilka dni przed wyborami prezydenckimi w 1992 roku, temperatura spadła do minus 5 stopni Celsjusza, i to w ciągu dnia. Tym razem w dzień miało być 13–14 stopni. Obaj, jak wszyscy, byliśmy w dresach, swetrach, bluzach i kurtkach, by tych kilka godzin czekania na start jakoś przeżyć. Wielki zysk ma z tego Armia Zbawienia, bo tuż przed startem wszyscy zdejmują z siebie to opakowanie i nagle wyrasta góra rzeczy, które potem przekazywane są potrzebującym.
Około godziny 10.00 start. A przed startem – to w Nowym Jorku rytuał – leci z głośników New York, New York Franka Sinatry. I wanna wake up in the city that doesn’t sleep (Chcę obudzić się w mieście, które nie śpi), śpiewa Sinatra. To już mieliśmy za sobą. A co z metą? If I can make it there, I'll make it anywhere, its up to you, New York, New York, co w bardzo wolnym tłumaczeniu znaczy: „Dasz radę tak czy owak, wszystko zależy od ciebie”. Zaraz potem jest strzał i start.
Tomasz Lis po maratonie w Nowym Yorku Materiały promocyjne
W Nowym Jorku nie bije się żadnych maratońskich rekordów. To robi się na trasach płaskich. A w Nowym Jorku od początku jest pod górkę. Bo na dzień dobry trzeba wbiec na most Verrazano, którym biegnie się do kolejnej nowojorskiej dzielnicy, na Brooklyn. Widok z mostu na oddalony o kilkanaście kilometrów Manhattan jest bajeczny. I niespecjalnie przejmując się czasem, obaj go podziwialiśmy.
W maratonie nowojorskim startuje prawie 50 tysięcy ludzi, więc żeby się nie zadeptali, wypuszcza się ich w trzech falach co 20 minut, a i tak jest tak wielki tłum, że na pierwszych kilometrach nie ma mowy o tym, by przyspieszyć. Zresztą po co? Maraton w Nowym Jorku jest jak studiowanie etnicznego i rasowego składu mieszkańców miasta. Gdy biegnie się przez dzielnicę Williamsburg, widać tłumy ortodoksyjnych Żydów. Na Greenpoincie – Polacy. Na Bronksie – Afroamerykanie, na samym Manhattanie – wszyscy wymieszani w jednym gigantycznym kotle.
Na Manhattan wbiega się bardzo długim mostem Queensborough. Jest dwupoziomowy, a biegnie się na poziomie niższym, jakieś sto metrów nad East River, przylegającą do Manhattanu od strony wschodniej. Zaraz potem jest jeden z najbardziej magicznych momentów, jakie może przeżyć maratończyk. Zbiega się z mostu ślimakiem, po czym jest zakręt w lewo i nagle wpada się na Pierwszą Aleję. Po obu stronach tłumy ludzi. Tłumy, czyli dziesiątki, setki tysięcy. Wrażenie jest porywające. Publiczność, stojąca w wielu rzędach po każdej ze stron, robi nieprawdopodobny hałas i choć na tym etapie biegu czuć już w kościach przebyty dystans, nagle podświadomie niemal wszyscy przyspieszają. Po biegu sprawdza się wydruki wskazujące na międzyczasy każdej kolejnej „piątki”. Nie byłem zdziwiony, że moja szósta, między 26. a 30. kilometrem, była najszybsza.
Potem było już dużo gorzej. Kilkukilometrowy podbieg wzdłuż Central Parku dał mi naprawdę potwornie w kość.
Wiedziałem tylko jedno – nie mogę stanąć. Nawet na moment. W maratonie jest jak w wielu sprawach w życiu. Biegniesz i czasem musisz zagryzać zęby. Teoretycznie można przystanąć i odetchnąć, ale nagle w głowie otwiera się jakaś furtka. Organizm dostaje sygnał, że może stanąć, a gdy już wie, że może, zatrzymuje się co kilka minut. Po którymś maratonie miałem już nawet swoją prywatną klasyfikację – maratony, w których nie zatrzymałem się ani razu, rywalizowały z tymi, w których przystawałem, a gdy już przystawałem, to zawsze wielokrotnie. Oczywiście te pierwsze były tymi najszybszymi.
Nie ma chyba maratończyka, który na trasie nie przeżywałby kryzysu, a czasem kryzysów, niekiedy trudnych, niekiedy nie do zniesienia. Wiadomo, że kryzys nadchodzi niemal zawsze. I dokładnie wtedy maraton zaczyna się naprawdę. Bo jego sensem nie jest pokonanie dystansu. Jest nim pokonanie własnej słabości. Brzmi to jak tania gadka z jakiegoś wykładu motywacyjnego, ale właśnie tak jest. Umierasz z bólu, cały organizm krzyczy: zatrzymaj się, odpocznij, a ty wiesz, że tego nie możesz zrobić. A nawet jeśli zrobisz raz, drugi i dziesiąty, wiesz, że za wszelką cenę musisz dobiec do mety.
Kocham maratony, bo to najbardziej demokratyczne zawody. Startują biedni i bogaci, wykształceni i niewykształceni. Tacy, którzy mają naturalne predyspozycje do biegów długodystansowych, i tacy, którzy wojny z nadwagą do końca nie wygrywają nigdy, nawet jeśli biegają codziennie. Biegną kobiety i mężczyźni, ludzie młodzi i seniorzy. Każdy ściga się ze sobą. I rzeczywiście wszyscy mają dla siebie ogromny szacunek.
W największych maratonach zwykle niebieską linią zaznaczona jest trasa idealna, jeśli się nią biegnie, pokonany dystans rzeczywiście wynosi 42 kilometry 195 metrów. Gdy biegnie się w tłumie, by przedostać się do stanowisk z jedzeniem i piciem, zwykle trzeba do tego dołożyć całkiem sporo, niekiedy nawet kilkaset metrów. Nikt z biegnących „zwykłych” ludzi nie zawraca sobie oczywiście głowy żadną niebieską linią. Może tylko czasem pomyśli o fantastycznych biegaczach z Etiopii czy z Kenii, którzy biegną po niej o wiele wcześniej. Ale choć najlepsi maratończycy budzą podziw biegających – w końcu biec przez ponad dwie godziny w tempie około 20 kilometrów na godzinę to wręcz niewiarygodne – to jednak mój największy szacunek budzili zawsze inni. Ci, którzy biegli nie na początku, ale na końcu, często zmagając się z limitem sześciu godzin, którego nie można przekroczyć, jeśli nie chce się być zdyskwalifikowanym i „zdjętym” z trasy. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej inspirującego, budzącego większy podziw niż widok ludzi, którzy podejmują heroiczny wysiłek, zmagając się często w strasznych bólach z każdym kilometrem, z każdym metrem, także wtedy, gdy większość biegaczy już dawno jest w domu. Wysiłek tych ostatnich z założenia jest o niebo większy niż tych, którzy dobiegają do mety wiele godzin wcześniej. I jeśli słowa „ostatni będą pierwszymi” czasem mają naprawdę głęboki sens, to jest tak właśnie w przypadku maratonów.
Na 25. kilometrze Tomek, który w pewnym momencie zaczął mnie wyraźnie wyprzedzać, stanął i na mnie zaczekał. Myślałem, że chce mi dodać otuchy, ale on miał po prostu wielki kryzys. – Zatkało mnie, biegnij. – Dasz radę? – Spokojnie, za chwilę ruszę. I oczywiście ruszył. Mnie zatykało na ostatnich kilometrach, tak że do mety znowu dobiegliśmy w sumie w podobnym czasie. Mój czas, 3:47:01, był moim nowym rekordem. Ale choć był to już mój ósmy maraton, w sumie w porównaniu z pierwszym maratonem w Warszawie poprawiłem się tylko o niecałe siedem minut.
Tomasz Lis w trakcie maratonu w Rotterdamie Materiały promocyjne
Zabrało mi trzy lata, by zorientować się, że nie mam w zasadzie żadnych szans na poprawienie tego wyniku, bo na treningach biegam niemal zawsze w tym samym tempie. A by przebiec maraton szybciej, trzeba organizm do tego szybszego biegania po prostu przygotować. I zamiast codziennie w tym samym czasie pokonywać ten sam dystans, czasem przebiegać 28 kilometrów, a czasem trenować tylko podbiegi albo robić tak zwane interwały. Generalnie idzie bowiem o to, żeby przyzwyczaić organizm do biegania na wysokim tętnie. Im wyższe jest tętno, na którym potrafi się przebiec dłuższy dystans, tym wolniej organizm przechodzi w stan zakwaszenia, po którym błyskawicznie słabnie.
Interwały, bieganie na tętno, długie rozbiegania. Tak, zaczynało to być moją obsesją. Z jakiegoś punktu widzenia doskonale idiotyczną. Człowiek żyje jak mnich, odżywia się jak profesjonalista, biega, myśli o bieganiu, żyje bieganiem, studiuje trasy, mierzy puls w czasie ich pokonywania, sprawdza konfigurację trasy i pogodę. Zachowuje się więc jak profesjonalny sportowiec. Jest tylko jeden drobiazg. Nie jest żadnym profesjonalnym sportowcem. Nawet jeśli „życiówkę” wyśrubuje maksymalnie, dalej będzie to tylko życiówka amatora. A w sumie jaka jest różnica, czy amator przebiega maraton w 4 godziny, czy w 2:48? Czyż nie dowodziłem właśnie, że to właściwie bez znaczenia?
To rzeczywiście zupełnie bez różnicy, jeśli idzie o to, jak ja oceniam każdego, kto maraton przebiega. Ale z jakichś powodów dla mnie samego różnice między moimi czasami miały znaczenie wielkie. Dlaczego? Szczerze? Nie wiem. Ambicja? Też, coś pewnie chciałem sobie udowodnić. A czy miało to sens? Nie mam przekonania. I nie mam nawet żadnych argumentów, by polemizować z tymi, którzy mówią, że to wariactwo i kompletny nonsens. Tylko w zasadzie co z tego, że nonsens? Nowy Jork był po Tokio i Berlinie moim trzecim z grupy sześciu największych światowych maratonów.
Zostawały mi jeszcze Boston, Londyn i Chicago. Chciałem tę szóstkę zaliczyć, ale nagle zaczęło mi zależeć, by poprawić swój rekord. Nie jak dotąd, o kilkadziesiąt sekund, minutę czy parę minut. Naprawdę poprawić. Wtedy pierwszy raz na serio zaświtał mi w głowie plan, biorąc pod uwagę mój wiek i mało maratońską konstrukcję, szalony – poprawić swój rekord o 47 minut i złamać tę cholerną „trójkę”. Mieć, jak mówią maratończycy – dwójkę z przodu, czyli czas zaczynający się od dwóch godzin. Na razie trzeba było jednak zrobić to, co zawsze. Przez wielki tłum przebić się do hotelu, szybko wziąć prysznic, spakować się, złapać taksówkę, pojechać na lotnisko Kennedy’ego, zdążyć na samolot do Warszawy, wylądować w niej rano, prosto z lotniska ruszyć na kolegium, stamtąd do domu, przebrać się, po czym pojechać na Woronicza, by zrobić program. Taki maraton po maratonie.
Książki Tomasza Lisa dostępne są w formie ebooków w Publio.pl >>
Tomasz Lis i okładka jego najnowszej książki fot. Andrzej Świetlik