Powieść, na którą fani Murakamiego czekali aż 5 lat! [FRAGMENT]

"Śmierć Komandora" to jedno z największych dzieł pisarza. W Hong Kongu uznana za nieprzyzwoitą, została ocenzurowana i zakazana dla czytelników poniżej 18 roku życia. W Japonii w środowisku skrajnej prawicy wywołała lawinę oskarżeń o zdradę narodową.

Żona malarza w średnim wieku porzuca go – z dnia na dzień. Podobnie, z dnia na dzień, on sam podejmuje decyzję, by wyprowadzić się z domu. Rezygnuje ze zleceń, wsiada w samochód i przez parę miesięcy włóczy się po północno-wschodniej części wyspy Honsiu. Gdy zmęczony tułaczką wraca do Tokio i prosi przyjaciela o nocleg, ten ma mu do zaoferowania coś znacznie lepszego: opuszczony dom w górach należący do jego ojca, sławnego malarza. W nowym, inspirującym otoczeniu bohater zamierza wieść spokojne życie poświęcone twórczości – korzysta z pracowni mistrza, zaczyna prowadzić lekcje malarstwa w pobliskiej Odawarze i wdaje się w niewiele znaczące romanse. Dom ten dla bohatera powieści stanie się epicentrum przemiany i szczególnej formy odrodzenia – i w sztuce, i w życiu. Pierwszym epizodem tej przemiany będzie odnalezienie na strychu nieznanego obrazu starego mistrza: niemal wiernego odtworzenia sceny zabójstwa Komandora z „Don Giovanniego”.


Od momentu tego odkrycia realistyczna narracja zaczyna się stopniowo przeplatać z surrealistycznymi wątkami, a fabułę zaludniają niezwykłe postaci, które uosabiają symbole, idee i metafory. Murakami z lekkością kreśli niezwykłe wizerunki swoich bohaterów, subtelne podważając granicę między marzeniem i rzeczywistością.

Książka "Śmierć Komandora" dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl >>

Ebook 'Śmierć Komandora. Tom 1', Haruki MurakamiEbook 'Śmierć Komandora. Tom 1', Haruki Murakami Publio.pl

Przeczytaj fragment pierwszego tomu książki:

Prolog

Kiedy obudziłem się dzisiaj z popołudniowej drzemki, ujrzałem przed sobą Mężczyznę Bez Twarzy. Siedział na krześle stojącym naprzeciw kanapy, na której spałem, i wpatrywał się we mnie parą niewidzialnych oczu.

Był ubrany tak samo jak poprzednim razem. Wysoką sylwetkę okrywał długi ciemny płaszcz, a czarny kapelusz z szerokim rondem zakrywał połowę nieistniejącej twarzy.

–Chcę, żebyś namalował mój portret – powiedział, upewniwszy się, że już nie śpię. Miał niski głos pozbawiony ciepła i modulacji. – Obiecałeś mi to. Pamiętasz?

–Pamiętam. Ale wtedy nie miałem papieru, więc nie mogłem pana narysować – odparłem. Mój głos też był pozbawiony ciepła i modulacji. – Zamiast rysunkiem zapłaciłem panu amuletem w kształcie pingwina.

–Uhm, mam go ze sobą. – Wyciągnął ku mnie prawą dłoń.

Miał bardzo długie ręce. W dłoni trzymał plastikową figurkę pingwina. Był to kiedyś amulet przymocowany do komórki. Mężczyzna upuścił pingwina na szklany stolik. Rozległo się ciche stuknięcie.

–Zwrócę ci go. Pewnie jest ci potrzebny. Ten mały pingwinek będzie chronił twoich bliskich. Ale w zamian chcę, żebyś namalował mój portret.

Zawahałem się.

–Nie wiem, czy będę umiał. Nigdy nie malowałem człowieka bez twarzy.

Strasznie zaschło mi w gardle.

–Słyszałem, że jesteś wybitnym portrecistą. A poza tym zawsze musi być ten pierwszy raz – powiedział Mężczyzna Bez Twarzy. I się roześmiał. To znaczy, myślę, że się roześmiał. Rozległo się coś w rodzaju śmiechu, coś, co przypominało głuchy świst wiatru dobiegający z głębi jaskini.

Zdjął kapelusz zakrywający mu dotąd pół twarzy. Tam, gdzie powinna być, wirowała nieśpiesznie biała jak mleko mgła.

Wstałem i przyniosłem z pracowni szkicownik oraz miękki ołówek. Usiadłem na kanapie, żeby zabrać się do rysowania Mężczyzny Bez Twarzy. Nie wiedziałem jednak, jak zacząć, gdzie znaleźć punkt zaczepienia. Przecież miałem przed sobą tylko nicość. Jak nadać formę czemuś, czego nie ma? W dodatku spowijająca nicość mleczna mgła nieustannie zmieniała kształt.

–Lepiej się pośpiesz – powiedział Mężczyzna Bez Twarzy. – Nie mogę tu długo zostać.

Serce głucho waliło mi w piersi. Nie miałem czasu. Musiałem się śpieszyć. Lecz moje ściskające ołówek palce zamarły w przestrzeni i nie chciały się poruszyć. Zupełnie jakby dłoń ogarnął paraliż. Tak jak powiedział, było kilka bliskich osób, które musiałem chronić. A jedyną rzeczą, jaką potrafiłem, było malowanie. Jednak za nic nie udawało mi się narysować Mężczyzny Bez Twarzy. Kompletnie bezradny gapiłem się na drżącą mgłę.

–Przykro mi, ale czas minął – powiedział Mężczyzna Bez Twarzy i wypuścił z niewidzialnych ust duży obłok oddechu przypominającego mgłę unoszącą się nad rzeką.

–Niech pan poczeka. Za chwilę…

Mężczyzna włożył czarny kapelusz, zakrywając nim połowę twarzy.

–Kiedyś znowu cię odwiedzę. Może wtedy będziesz już umiał mnie narysować. Do tego czasu zatrzymam twój amulet, tego pingwina.

Potem Mężczyzna Bez Twarzy zniknął. W jednej chwili rozpłynął się w powietrzu jak mgiełka rozwiana silnym podmuchem wiatru. Zostały po nim tylko puste krzesło i szklany stolik. Na stoliku nie było już pingwina.

Przypominało to wszystko niezbyt długi sen, ale dobrze wiedziałem, że mi się nie śniło. Bo gdyby to był sen, cały świat, w którym żyłem, mógłby się okazać snem.

Być może kiedyś uda mi się namalować portret nicości. Tak jak pewnemu malarzowi udało się namalować obraz zatytułowany Śmierć Komandora. Ale potrzebowałem na to czasu. Musiałem uczynić czas swoim sprzymierzeńcem.

Rozdział 1

Jeżeli wydaje się z wierzchu zakurzone

Od maja tamtego roku do początku roku następnego mieszkałem na szczycie góry nieopodal wylotu wąskiej doliny. Latem w dolinie nieustannie padał deszcz, ale poza nią zazwyczaj była ładna pogoda. To z powodu południowo-zachodniego wiatru od morza. Niósł pełne wilgoci chmury, które napływały nad dolinę, a kiedy wznosiły się wzdłuż zboczy, przeradzały się w deszcz. Mój dom stał na samym krańcu doliny, więc często się zdarzało, że przed domem było ładnie, a w ogrodzie z tyłu padał rzęsisty deszcz. Na początku wydawało mi się to bardzo dziwne, ale wkrótce przywyk-łem, a wręcz zacząłem traktować to zjawisko jako coś oczywistego.

Nad otaczającymi dolinę górami unosiły się nisko strzępy chmur. Kiedy wiał wiatr, wędrowały niepewnie po zboczach jak błądzące dusze, które przybyły z przeszłości, poszukując utraconych wspomnień. Zdarzało się też, że na wietrze tańczyły bezszelestnie bielusieńkie krople deszczu przypominające drobne płatki śniegu. Dzięki temu, że zawsze wiał wiatr, letnie upały wcale nie dawały się we znaki, choć nie miałem klimatyzacji.

Dom był stary i mały, ale za to ogród całkiem duży. Z początku nic w nim nie robiłem, więc wszędzie rozrosły się wysokie chwasty. Zamieszkała w nich kocia rodzina, jednak gdy ogrodnik skosił trawę, koty gdzieś się przeniosły. Pewnie poczuły się zagrożone. Rodzina składała się z pręgowanej kotki i trojga kociąt. Kotka była wychudzona, miała zdeterminowany wyraz pyszczka, jakby z trudem udawało jej się przeżyć.

Dom stał na szczycie góry. Z tarasu wychodzącego na południowy zachód widać było prześwitujący między drzewami skrawek morza. Było go akurat tyle, że starczyłoby na wypełnienie umywalki. Maleńki fragment olbrzymiego Pacyfiku. Znajomy pośrednik handlu nieruchomościami powiedział mi, że cena nieruchomości jest znacznie wyższa, jeśli widać morze, nawet taki skrawek, ale mnie było obojętne, czy je widać, czy nie. Z pewnej odległości ten skrawek morza wyglądał jak ciemna bryła węgla. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludziom tak bardzo zależy na tym widoku. Ja wolałem raczej przyglądać się otaczającym dom górom. Góry po drugiej stronie doliny zmieniały się wraz ze zmianą pór roku i w zależności od pogody. Nigdy nie nużyło mnie obserwowanie ich codziennych przeobrażeń.

Wtedy rozstałem się na pewien czas z żoną, nawet się oficjalnie rozwiedliśmy, ale potem miały miejsce różne wydarzenia i postanowiliśmy jeszcze raz spróbować wspólnego życia.

Trudno wytłumaczyć, jak do tego doszło. Przyczyny, skutki i ich powiązania są nieuchwytne nawet dla dwojga zainteresowanych, ale gdyby chcieć krótko to ująć, najlepsze zdaje się utarte określenie, że zatoczyliśmy pełne koło i wróciliśmy do punktu wyjścia. Ponad dziewięć miesięcy dzielących te dwa okresy naszego małżeńskiego życia (nazwijmy je wcześniejszym i późniejszym) przypominało wąski kanał o stromych brzegach.

Sam nie potrafię ocenić, czy ponad dziewięć miesięcy życia w separacji to był długi, czy krótki okres. Kiedy patrzę na niego z perspektywy czasu, zdaje mi się, że był niezmiernie długi albo że nieoczekiwanie szybko dobiegł końca. Każdego dnia inaczej to odczuwam. Niekiedy chcąc pokazać rzeczywisty rozmiar fotografowanego przedmiotu, umieszcza się obok niego paczkę papierosów. W przypadku moich wspomnień w zależności od nastroju paczka papierosów leżąca obok dowolnie się powiększa lub kurczy. W ramie otaczającej te wspomnienia rzeczy i zjawiska nieustannie się zmieniają, a jednocześnie, jakby stawiając im opór, zmienia się też ta paczka papierosów – chociaż to miarka, która powinna być niezmienna.

To nie znaczy, że wszystkie moje wspomnienia tak się bez sensu dowolnie poszerzają i kurczą. Moje życie zasadniczo było spokojne i funkcjonowałem w skoordynowany i zazwyczaj sensowny sposób. Tylko że w ciągu tych dziewięciu miesięcy wszystko pogrążyło się w niewytłumaczalnym chao-sie. Pod każdym względem był to dla mnie okres wyjątkowy i niezwykły. Przypominałem pływaka, który spokojnie pływa sobie pośrodku morza i nagle zostaje wciągnięty w jakiś nieznany wir.

Przywołuję ten okres we wspomnieniach (tak, piszę te słowa, wracając myślą do wydarzeń sprzed lat) i pewnie dlatego często niejasne staje się względne znaczenie różnych spraw, zmieniają się dystans i powiązania między nimi, przez co nie jestem ich już pewny. A także, kiedy na chwilę odwrócę wzrok, błyskawicznie zmienia się logiczny porządek wydarzeń. Mimo to pragnę włożyć wszystkie siły w to, żeby uczynić swoją opowieść tak systematyczną i logiczną, jak tylko możliwe. Być może ta próba pójdzie na marne, ale za wszelką cenę postaram się trzymać hipotetycznej miarki, którą sam stworzyłem. Jak bezsilny pływak chwytający się kawałka drewna, który akurat kołysał się obok.

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po przeprowadzce do tego domu, było kupienie taniego starego samochodu. Poprzedni zajeździłem nieco wcześniej i oddałem na złom, więc potrzebowałem nowego. Samochód był niezbędny dla kogoś mieszkającego w prowincjonalnym mieście, a szczególnie samotnie na szczycie góry, skąd trzeba jeździć po codzienne zakupy. Poszedłem do punktu sprzedaży używanych aut na przedmieściach Odawary i znalazłem tanią toyotę corollę kombi. Sprzedawca określił jej kolor jako „powder blue”, ale był to kolor cery człowieka wyniszczonego chorobą. Na liczniku miała tylko trzydzieści sześć tysięcy kilometrów, lecz była po wypadku, więc cenę znacznie obniżono. Przejechałem się nią na próbę i nie zauważyłem żadnych problemów z hamulcami czy oponami. Ponieważ nie zamierzałem często jeździć autostradą, w zupełności mi wystarczała.

Dom wynajął mi Masahiko Amada. Byliśmy na tym samym roku na Akademii Sztuk Pięknych. Zaprzyjaźniliśmy się, choć był ode mnie o dwa lata starszy. Okazał się jednym z nielicznych ludzi, z którymi się dogadywałem, więc po studiach widywaliśmy się od czasu do czasu. Po ukończeniu akademii porzucił malarstwo i znalazł pracę jako grafik w agencji reklamowej. Na wieść, że po rozstaniu z żoną wyprowadziłem się z domu i nie mam się gdzie podziać, zapytał, czy nie chciałbym zaopiekować się domem jego ojca. Był synem Tomohika Amady, słynnego malarza obrazów w stylu japońskim. Amada miał w górach w pobliżu Odawary dom z pracownią. Po śmierci żony żył tam sobie spokojnie przez dziesięć lat, ale ostatnio stało się jasne, że jego demencja się pogłębia, więc przeniósł się do luksusowego domu opieki na wyżynie Izu i dom w górach od paru miesięcy stał pusty.

–Stoi samotnie na szczycie góry, więc nie da się go nazwać dogodnie usytuowanym, ale stuprocentowo ci gwarantuję, że panują tam cisza i spokój. To idealne otoczenie do malowania obrazów. Absolutnie nic cię nie rozprasza – powiedział Masahiko.

Czynsz był symboliczny.

–Niezamieszkany dom niszczeje, poza tym martwię się, że może zostać okradziony albo wybuchnie w nim pożar. Ja też będę spokojniejszy, jak ktoś tam zamieszka. Ale gdybym powiedział, że możesz mieszkać zupełnie za darmo, pewnie byś się krępował. Chciałbym jednak, żebyś obiecał, że szybko się wyprowadzisz, jeśli cię o to poproszę.

Nie miałem nic przeciwko temu. Wszystko, co posiadałem, mieściło się z tyłu pick-upa. Mogłem się przeprowadzić choćby jutro.

Przeniosłem się tam w maju pod koniec długiego weekendu. Dom był parterowy, w stylu zachodnim, niewielki i przytulny z rodzaju tych nazywanych „cottage”, dla jednej osoby było tam dość miejsca. Stał na szczycie góry w otoczeniu drzew i sam Masahiko nie wiedział, gdzie przebiega granica posesji. W ogrodzie rosła duża sosna rozpościerająca grube gałęzie na cztery strony świata. Tu i tam rozmieszczono dekoracyjne kamienie, a obok kamiennej ogrodowej latarni rósł wspaniały bananowiec.

Tak jak mówił Masahiko, rzeczywiście było tu cicho. Ale kiedy teraz wracam tam myślami, nie mogę powiedzieć, że nic mnie nie rozpraszało.

Książka dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl >>

Okładka książki 'Śmierć Komandora. Tom 1', Haruki MurakamiOkładka książki 'Śmierć Komandora. Tom 1', Haruki Murakami Wydawnictwo Muza

Fragment pochodzi z książki "Śmierć Komandora. Tom 1", Haruki Murakami, tłum. Anna Zielińska Eliott, Wydawnictwo Muza 2018

Więcej o: