10 sierpnia 1963. W ciągu zaledwie kilku godzin milicja oraz wezwane na pomoc oddziały wojska tracą kontrolę nad mnożącymi się w zastraszającym tempie hordami nieumarłych. Z dnia na dzień upada stary porządek rzeczy.
Garstka ludzi próbuje znaleźć ocalenie za murami więzienia. Cena ich bezpieczeństwa jest wysoka – na wolność wydostają się najgorsi przestępcy, w tym wielu skazanych na śmierć morderców, którzy są najlepiej przystosowani do przetrwania w chaosie, jaki ogarnął miasto. Jednym z nich jest Fabian Sprycha, bezwzględny zabójca i kanibal, który zrobi wszystko, by ludzie mu podobni objęli władzę nad Wrocławiem.
„Szczury Wrocławia” to historia zmagań o kształt nowej rzeczywistości, w której drugi człowiek może okazać się gorszym wrogiem niż hordy zombie.
Książki z cyklu dostępne są w formie e-booków w Publio.pl >>
Część druga książki 'Szczury Wrocławia', Robert J. Szmidt Insignis Media
Przeczytaj fragment książki:
sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 06:27
Zakład Karny Nr 1 przy ulicy Klęczkowskiej 35
(...)
Odtąd poruszali się znacznie wolniej i ostrożniej. W uszkodzonej upadkiem cysterny części budynku nie było światła, zatem przez jakiś czas musieli polegać wyłącznie na latarkach. Zawalony gruzem korytarz na ich szczęście okazał się pusty. Dotarli nim aż pod otwarte na całą szerokość drzwi kaplicy. Tam idący teraz na czele kapitan zatrzymał się, wysuwając rękę do tyłu. Wszyscy zamarli na moment, nasłuchując, lecz zza ściany dobiegały jedynie stłumione odległością lamenty kobiet, z trudem przebijające się przez huk płomieni. Choć wiatr niósł dym w przeciwnym kierunku, na mur i znajdujący się przed nim budynek administracji, z kaplicy i tak zalatywało spalenizną.
Okrutny zerknął przez ramię.
–Kukla, sprawdźcie teren – powiedział, nie podnosząc głosu.
–Nie. – Wymieniony funkcjonariusz pokręcił stanowczo głową.
Był blady, pocił się jak mysz. Ręce, w których ściskał kurczowo trzonek ciężkiego strażackiego topora, drżały tak mocno, że szerokie na piętnaście centymetrów ostrze poruszało się przed nim jak głowica pracującej maszyny.
–To nie prośba, tylko rozkaz – warknął kapitan.
–Nie pójdę… – mamrotał Wojtek. – Nie pójdę…
Pozostali milczeli, większość wyglądała nie lepiej od kolegi, a niektórzy nawet gorzej, co Okrutny zauważył ze smutkiem. Odwrócił się do nich powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych gestów, choć miał szczerą ochotę zdzielić tego tchórza w pysk. Nadeszła decydująca chwila, ważyły się losy ich wszystkich. Wyczekiwał tego momentu jak zbawienia, a tu proszę – rejterada Kukli pokrzyżuje jego plany, załamie do reszty i tak już szczątkowe morale pozostałych funkcjonariuszy.
–Słyszysz te krzyki? – zapytał, przełknąwszy ślinę.
Kukla skinął głową, przy czym siekiera opadła jeszcze niżej.
–T-tak.
–Jeśli nie pomożemy tym kobietom, one też zginą.
–Ale ja… – Wojtek zdołał wydusić z siebie tylko te dwa słowa, potem wybałuszył oczy, jakby reszta zdania stała się nagle ciałem i utkwiła mu w krtani, blokując nawet oddech.
–Wejdź do kaplicy. Przestąp przez próg i rozejrzyj się, czy nie ma tam rannych albo nieumarłych.
–Dlaczego ja?
–Dlatego, że wydałem taki rozkaz? – Okrutny spoglądał mu prosto w oczy. W półmroku korytarza nie mógł wiele dostrzec, zwłaszcza że latarki trzymali stojący za Wojtkiem. Sądząc jednak po głosie, miał do czynienia z człowiekiem, który lada moment załamie się kompletnie, rzuci prymitywną broń i podając tyły, stanie się kamieniem poruszającym lawinę. – Dlatego, że to nasz obowiązek? Tam na dole są matki, żony, siostry twoich kolegów. Może nawet ktoś z twoich bliskich.
Chłopak pokręcił zdecydowanie głową.
–Mojej rodziny tu nie ma.
–Ale są krewni twoich kolegów. Tych, którzy stoją teraz za tobą. Jest moja żona.
–Dlaczego zatem wy tam nie pójdziecie, towarzyszu kapitanie? – wypalił Kukla, w okamgnieniu przechodząc od wycofania do zadziorności, która mogła zwiastować jego rychłe ostateczne załamanie.
–Dlatego, że beze mnie wszystko pójdzie w pizdu. – Okrutny zatoczył rozłożonymi rękami szeroki łuk. – Wszystko – powtórzył. – Każdy, kto schronił się za tym murem, was nie wyłączając, zamieni się w takiego potwora… Dlatego, że tylko ja tu jeszcze trzeźwo myślę. Dałbyś radę poprowadzić chłopaków, gdyby mnie zabrakło? Wymyśliłbyś, co robić po uratowaniu tych kobiet?
–Nie… – przyznał niechętnie jego imiennik.
Kapitan celowo nie odwoływał się do piastowanego przez siebie stanowiska ani do swojej oficerskiej rangi. Wiedział doskonale, że takie argumenty w takiej chwili znaczą naprawdę niewiele. Wolał skupić się na tym, na czym jego ludziom najbardziej zależało. Na przetrwaniu. To był ostateczny argument – jeśli nie wystarczy, na terenie Zakładu Karnego Nr 1 rozpęta się pandemonium po stokroć gorsze od wszystkiego, czego ci ludzie doświadczyli do tej pory.
–W takim razie wykonaj rozkaz.
–Ale oni mogą tam być… – nie ustępował Kukla, tyle że już łagodniejszym tonem, ponieważ zza ściany dobiegł właśnie szelest osypującego się gruzu.
–Nie każę ci z nimi walczyć – zapewnił go Okrutny, gdy znów zapadła cisza. – Masz tylko przeprowadzić szybki rekonesans. Obejść kaplicę, a przynajmniej tę jej część, która ocalała. Jeśli zobaczysz nieumarłego, po prostu się wycofasz. Pamiętaj: inteligencja i szybkość działają na twoją korzyść.
–Nie! – pisnął nienaturalnie cienkim głosem znajdujący się na krawędzi załamania młody funkcjonariusz, który trafił na Klęczkowską aż z Siedlec.
To miała być kilkumiesięczna praktyka przed przeniesieniem w rodzinne strony. Za dwa tygodnie spakowałby manatki, postawił kumplom flaszkę albo dwie i pomaszerował dziarskim krokiem na pobliski dworzec. Tymczasem tkwił w ciemnym, zasypanym tynkiem korytarzu, dzierżąc w spoconych dłoniach topór, którym kazano mu się bronić przed nieczułymi nawet na kule bestiami.
–Ja pójdę, towarzyszu kapitanie – w pełnym napięcia milczeniu na ochotnika zgłosiła się Niska.
–Wykonać, kapralu! – Okrutny natychmiast chwycił rzucone mu koło ratunkowe.
Ustąpił jej z drogi, gdy minęła Lenarta i Olkiewicza, zabierając latarkę temu drugiemu. Zniknęła im z oczu tylko na kilka sekund, ale nawet kapitan odniósł wrażenie, że zanim ujrzał ją ponownie, minęły całe godziny.
–Czysto.
Gdy padło to słowo, napięcie w korytarzu prysło jak bańka mydlana. Ktoś się zaśmiał, rozległy się porozumiewawcze pomruki.
Jest dobrze, pomyślał Okrutny.
–Idziemy – poklepał Kuklę po ramieniu. Przyjaźnie, jakby rozmowa sprzed chwili dotyczyła pogody albo wyniku ostatniego meczu Śląska.
Zrobił to celowo, by pokazać pozostałym, że ich rozumie, że są teraz dla niego kimś więcej niż tylko podwładnymi. Musiał podbudować ich morale, a to był jeden z pewniejszych sposobów.
Więzienna kaplica wyglądała, jakby rzeczywiście spadła na nią bomba. Runęła niemal cała lewa ściana, po zrobionym przez więźniów witrażu zostały tylko kolorowe ułomki szkła, zza których wyzierały grube pręty krat chroniących każde okno w tym budynku. Skromny ołtarz przechylił się mocno, wszystkie ozdoby pospadały z niego na posadzkę, a wieńczący go niegdyś ciężki krucyfiks balansował właśnie na skraju sporej wyrwy w podłodze, grożąc lada chwila upadkiem w kilkumetrową otchłań. Prosto na chroniące się przy rumowisku kobiety.
–Gronowski i Lemański, zabezpieczcie tę rzeźbę. – Okrutny wskazał kołyszący się hipnotycznie krzyż.
Następnie, trzymając się spękanej ściany, podszedł niemal do krawędzi wyrwy wybitej przez wrak cysterny. Deski pod postrzępionym i nadtopionym linoleum ugięły się i zatrzeszczały złowieszczo, gdy znalazł się o krok od końca podłogi.
–Pozwólcie, towarzyszu kapitanie! – zawołał Trzybiński, poznaniak, którego marzeniem, z tego, co tymczasowy naczelnik jedynki pamiętał, było wystąpienie w „Wielkiej Grze”. Piotr wygrywał wszystkie zgaduj-zgadule, jakie organizowano w województwie. Dyplomów miał tyle, że nie mieściły się na ścianie nad jego łóżkiem. – Ja lżejszy jestem.
Okrutny się cofnął. Jego podwładny, choć miał tęgą głowę, wiele nie ważył. Jemu z pewnością pójdzie lepiej.
–Jodłowski, będziecie go ubezpieczać – rozkazał kapitan, obwiązując ochotnika jedną z lin, które zabrali z magazynu. – Wy i Lenart – wybrał dla pewności drugiego funkcjonariusza. – A ty mi nie kozakuj, bratku – zwrócił się do Trzybińskiego. – Wybadaj, w którym miejscu podłoga jest najbardziej stabilna i czy wytrzyma dłużej takie obciążenie. Sprawdź też, czy nie ma jakichś przeszkód, które uniemożliwiłyby wciągnięcie tych kobiet do kaplicy.
Piotr skinął głową, po czym zrobił pierwszy, niepewny krok w kierunku krawędzi. Nie musiał się bać, że spadnie na rumowisko, ponieważ asekurowało go dwóch o wiele cięższych kolegów, którzy ubezpieczyli się dodatkowo, przeciągając linę przez kraty przy drzwiach. Wolał jednak nie ryzykować, gdyż końce połamanych belek stropowych były ostre jak kolce gigantycznego jeża i groziły poważnymi obrażeniami w razie upadku po zarwaniu się podłogi. Odsuwał od siebie myśl, co te szpikulce zrobiłyby z jego wnętrznościami, wyobraźnię miał bowiem równie rozwiniętą jak pamięć.
–Spokojnie, spokojnie. – Okrutny śledził każdy jego krok.
Trzybiński dotarł do krawędzi. Tym razem deski nie zaskrzypiały tak alarmująco, nawet gdy – podtrzymywany tylko liną – wychylił się, by spojrzeć w dół.
–Nie ma żadnych wystających elementów, towarzyszu kapitanie! – zawołał.
A kobiety widzisz?
–Tajest. Dokładnie pode mną, przy skraju rumowiska.
–Zauważyły cię?
–Jeszcze nie.
–To zwróć na siebie ich uwagę. Nie chcę, żeby spanikowały, kiedy tuż obok spadnie lina.
Bał się, że zaskoczone kobiety zareagują w najgorszy możliwy sposób – pognają prosto przed siebie, między zombie.
–Hej tam, na dole! – wrzasnął Piotr, ale krzyki dobiegające z dziedzińca nie zmieniły tonu. – Tak się drą, towarzyszu kapitanie, że chyba mnie nie słyszą – zameldował.
–Może czymś w nie rzucę – zaproponował Gronowski, przyglądający się tej operacji spod ołtarza, dokąd przeciągnął z Lemańskim ciężki krucyfiks.
–Zgłupiałeś? – warknął kapitan, któremu ten pomysł z początku wydał się idiotyczny. – No dobrze – uległ chwilę później – weź coś naprawdę małego, najlepiej miękkiego i rzuć, tylko nie bezpośrednio w nie, a na trawnik tuż przed nimi, zrozumiano?
Adam skinął głową i jął się rozglądać w poszukiwaniu przedmiotu, który spełniałby wymagania przełożonego. Pod pierwszą ławką znalazł niedopaloną świecę. Pokazał ją Okrutnemu, a ten uniósł kciuk.
Gronowski przymierzał się ze trzy razy, zanim kawał parafiny poleciał w dół.
Komiks z książki 'Szczury Wrocławia. Kraty' il. Robert Rajszczak
–Hej! Heeej! – wydarł się mgnienie oka później Trzybiński, machając rękami. – Tutaj jestem! – Ochrypłe krzyki najpierw się wzmogły, przechodząc w niemożebny pisk, potem umilkły jak nożem ucięte, by wreszcie zamienić się w nieco bardziej artykułowane wrzaski. – Zauważyły mnie! – doniósł podekscytowanym tonem Piotr.
–Świetnie – ucieszył się Okrutny. – Przekaż im, żeby się uspokoiły. Powiedz, że mamy liny, po których wciągniemy je kolejno na górę. Zapewnij, że są już bezpieczne.
Trzybiński uciszył kobiety gestami, co chwilę potrwało, a następnie powtórzył im słowa przełożonego najdokładniej, jak umiał. Gdy skończył, z dołu dobiegły nowe, choć już nie tak paniczne lamenty.
–Co się dzieje? – zapytał zdziwiony kapitan.
–Boją się – wyjaśnił przechylony o prawie czterdzieści pięć stopni Piotr. – To baby przecież.
Magda parsknęła, ale na tym poprzestała.
–Szlag by to. – Okrutny otarł ręką pokryte potem i sadzą czoło. – Może…
–Może opuścicie mnie na dół – wpadł mu w słowo Trzybiński. – Poczują się pewniej, mając kogoś przy sobie, a ja znam się dobrze na węzłach, obwiążę je tak, że podczas podnoszenia będą na sto procent bezpieczne. No i przyda się asekuracja od dołu.
–Dacie radę go opuścić? – Kapitan spojrzał na trzymających linę funkcjonariuszy.
–Co mamy nie dać – rzucił zawadiacko Jodłowski. – Ja stary moczykij jestem. Kiedyś takiego suma złowiłem… – Chciał pokazać, lecz na szczęście nie puścił liny. – Cięższy był od Piotrusia, a mimo to wytargałem drania na pomost. Sam jeden. No prawie.
–Zatem dajemy, panowie, dajemy!
Okrutny uśmiechnął się pod nosem, spoglądając w stronę jedynej dziewczyny w zespole. Dzięki Niskiej udało się pokonać kryzys, przynajmniej chwilowo. Ludzie odzyskiwali rezon, nawet Kukla nie trząsł się już tak bardzo. Jeśli akcja ratunkowa przebiegnie jak trzeba… Tfu, splunął przez ramię – oczywiście mentalnie, by nie zapeszyć.
Trzybiński obrócił się twarzą do nich, przyciągnął ze dwa metry liny, zwinął ją lewą ręką w kilka pętli, po czym uśmiechnął się i… skoczył. Jodłowski i Lenart zaparli się, a gdy dobiegł ich spokojny głos Piotra, zaczęli wolno popuszczać linę, dopóki nie zrobiła się znów luźna.
–Olkiewicz i Bednarek! – Kapitan przywołał dwóch kolejnych funkcjonariuszy, tych, którym przekazał rezerwowe liny. – Będziecie odbierać ewakuowane. Przywiążcie się do… – potoczył wzrokiem po kaplicy. – Do krat przy drzwiach.
–Tylko nie na tej wysokości co my – doradził im Jodłowski, gdy zabrali się do dzieła. – Najlepiej na dole, po bokach – dodał, gdy spojrzeli niepewnie na dowódcę.
–Robić, co mówi Adam! – ponaglił ich Okrutny, ponieważ Trzybiński już szarpał za linę, dając znak, że pierwsza kobieta jest gotowa do wciągnięcia. – A wy wybierajcie! – zwrócił się do ubezpieczających. – Tylko ostrożnie. – Napięli mięśnie, manilowy sznur grubości kciuka zatrzeszczał, ale nie przesunął się więcej niż o kilka centymetrów. – Kruk, nie stójcie tak, pomóżcie kolegom! – rozkazał kapitan.
Z pomocą Huberta szło im jak z płatka. Zwolnili jednak, słysząc wołanie Piotra. Ewakuowana kobieta znalazła się tuż pod poziomem uszkodzonej podłogi. Na szczęście Trzybiński zeskoczył w miejscu, w którym zwisał całkiem spory płat desek pokrytych linoleum, co ułatwiło tę część operacji.
Najpierw zobaczyli smukłe, wysmarowane krwią dłonie, potem gołe szczupłe przedramiona, w końcu nad krawędzią pojawiła się głowa. Długie jasne włosy wyglądały, jakby piorun w nie strzelił, pełno w nich też było pokruszonego tynku. Twarzy pokrytej warstwą rozsmarowanej sadzy nie sposób było opisać, a mimo to…
–Trzymaj się, Sylwia! – zawołała Niska, rozpoznając koleżankę. – Zaraz będzie po wszystkim.
–Magda, do mnie! – przywołał podwładną kapitan, do którego właśnie dotarło, że jest ona najwłaściwszą kandydatką na opiekunkę ratowanych. – Przejmiesz… – wskazał wiszącą wciąż na skraju zapadliska kobietę.
–Pietrasową – podpowiedziała mu Niska.
–Przejmiesz Pietrasową, dasz jej koc – skinął na stojącego w pogotowiu Kuklę – uspokoisz jeśli trzeba i skierujesz do korytarza. Niech tam czeka na zakończenie akcji. Gdyby oponowała, powiedz, że odprowadzimy je na dół wszystkie razem. Tylko się uwiń, bo zaraz będziemy mieli tutaj kolejną uratowaną.
–Tajest.
Nie musiał jej pilnować. Na razie była najpewniejszym ogniwem małego oddziału. W życiu by się nie spodziewał, że jakakolwiek funkcjonariuszka zostawi daleko w tyle jego pupilów, a tu proszę.
Olkiewicz i Bednarek położyli się na trzeszczącej podłodze, chwycili Sylwię za ręce i pociągnęli do siebie. Gdy tylko znalazła się na pewniejszym gruncie, odpełzła w głąb kaplicy, prosto pod nogi czekającej już na nią Magdy.
–Gdzie moja córeczka? – wychrypiała, zanim zdołała wstać.
–A gdzie ją zostawiłaś? – zapytała Niska, rozsupłując węzeł. Trzybiński znał się na rzeczy, wystarczyło więc tylko wyjąć końcówkę -liny z pętli i pociągnąć za nią mocniej, by kobieta została uwolniona z bardzo solidnej uprzęży.
–Oddałam ją jakiejś staruszce, kiedy ruszyłam na pomoc rannym – wyszeptała Sylwia, wbijając zapuchnięte od płaczu oczy w koleżankę z bloku. – Tam, na placu przy spacerniaku.
–W takim razie jest cała i zdrowa – zapewniła Magda, okrywając ją kocem. – Zaraz cię do niej zaprowadzimy, obiecuję, ale najpierw musimy uratować pozostałe…
Okrutny skupił się ponownie na akcji ratunkowej.
Lina została zrzucona w tym samym miejscu co poprzednio, a już chwilę później Piotr zameldował, że druga z kobiet jest gotowa do ewakuacji.
Tym razem do kaplicy wciągnięto nieco drobniejszą blondynkę o wielkich, wystraszonych oczach, jeszcze bardziej umorusaną i zapłakaną od uratowanej wcześniej koleżanki. Ubranie miała podarte w kilku miejscach i mocno pobrudzone sadzą, z czym kontrastowały czerwone trampki.
W chwili gdy Olkiewicz i Bednarek wyciągali do niej ręce, załamał się kolejny fragment podłogi przy krawędzi. Dziewczyna zniknęła z przeraźliwym piskiem w poszerzonym o kilkadziesiąt centymetrów otworze, w dół posypało się sporo gruzu. Jodłowski i jego dwaj pomocnicy pomimo kompletnego zaskoczenia zdołali utrzymać linę, zatem skończyło się tylko na strachu.
Okrutny podbiegł natychmiast do ściany, zatrzymał się jednak trzy kroki od krawędzi, po czym zawrócił i przepychając się między chłopakami, potruchtał aż pod ołtarz. Stanął tam, gdzie przedtem Gronowski, by mieć lepszy widok na rumowisko.
Nowa lawina poruszyła strome osypisko, podnosząc przy okazji chmury gęstego pyłu. Trzybiński zdążył na szczęście uskoczyć, podobnie jak dwie z trzech osaczonych kobiet, ale ostatnia z nich albo się zagapiła, albo była zbyt oszołomiona, a że znajdowała się najdalej od Piotra, skończyło się to fatalnie. Leżała teraz pomiędzy rozpaczającymi koleżankami z nienaturalnie wykrzywionym podudziem. Jakiś kamol musiał jej strzaskać kolano bądź złamać kość piszczelową tuż pod stawem.
–Szlag by to… – Kapitan przeniósł wzrok na wrzeszczącą głośniej od rannej blondynkę, która wisiała tuż pod poziomem podłogi, okręcając się wokół własnej osi i dłońmi chwytając powietrze zaledwie centymetry od krawędzi.
–Wyciągajcie ją, ale migiem! – rozkazał trójce funkcjonariuszy.
Olkiewicz i Bednarek znów padli na podłogę, aczkolwiek tym razem mniej ochoczo, i jeszcze ostrożniej niż przed chwilą przesuwali się w stronę zapadliska. Na ich szczęście dziewczyna uspokoiła się nieco, dzięki czemu zrobiła jedyne, co w tej sytuacji mogło pomóc: złapała za krawędź podłogi i przestała się kręcić. Gdy więc podciągnięto ją odrobinę wyżej, od razu uczepiła się wyciągniętych ku niej męskich rąk.
–Spokojnie, Małgosiu, spokojnie – powitała ją moment później Niska. – Już po wszystkim.
Kapitan pokręcił z niedowierzaniem głową. Magda znała chyba każdego, kto przewinął się przez jej rewir. Z drugiej strony i jemu twarz uratowanej wydała się znajoma, choć nie potrafił jej w żaden sposób umiejscowić.
–To ktoś z naszych? – zagadnął.
–Tak, towarzyszu kapitanie. To plutonowa Harasimiuk z intendentury.
–Odprowadź ją na korytarz i wracaj jak najszybciej – polecił, przypominając sobie, skąd zna tę dziewczynę.
Wezwał ją jakiś czas temu na dywanik z powodu kota, czarno-białego dachowca wabiącego się Cezary, który marcował całą noc pod oknami jego służbowej sypialni. Zrugał ją jak burą sukę, mimo że patrzyła na niego tymi wielkimi, zapłakanymi oczami.
Lina po raz trzeci poleciała w dół.
–Dawaj teraz ranną! – zakomenderował Okrutny.
–Nie da rady, kapitanie – odkrzyknął Trzybiński. – Ma zmiażdżony staw kolanowy. Muszę najpierw unieruchomić całą nogę, w przeciwnym razie… – Pokręcił głową i rozłożył ręce.
–Czego ci trzeba?
–Mam tu wszystko – zapewnił Piotr, ściągając koszulę.
Nakazał kobietom odsunąć ranną, lecz gdy spróbowały podnieść koleżankę, zawyła z bólu tak przeraźliwie, jakby ją ze skóry obdzierano. Skoro odczuwa taki ból przy niewielkim ruchu, pomyślał kapitan, wciągnięcie jej do kaplicy może się okazać niemożliwe. Jeszcze nam umrze podczas transportu.
Trzybiński wspiął się tymczasem na strome osypisko, wyszarpnął spośród brył gruzu ułomek deski, ocenił wzrokiem jego długość, po czym cisnął na trawnik. Potrzebował czegoś dłuższego… Kilka sekund później wypatrzył odpowiedni kawałek drewna. Mocował się z nim jakiś czas, lecz w końcu metrowa decha została mu w rękach. Jednakże jego szarpanie wywołało małą lawinę. Na ziemię potoczyły się cegły, na szczęście żadna nie doleciała do miejsca, w którym złożono ranną.
–Najpierw przygotuj mi następną do jazdy, a dopiero potem zajmij się zakładaniem łupków – rozkazał Okrutny, świadom, że tej nieszczęśniczce raczej nie zdołają pomóc.
Ale spróbujemy, obiecał solennie w myślach.
Został pod ołtarzem. Stąd miał pełen ogląd sytuacji, nie zawadzał też pracującym chłopakom. Przyjrzał się, jak Piotr opasuje trzecią z pięciu kobiet liną, jak podprowadza ją do skraju rumowiska, a później pokazuje drogę na szczyt, skąd zostanie bezpiecznie podciągnięta.
–Trzymaj się, Ida! – zawołał Okrutny, przykładając dłonie do ust.
Znał ją dobrze, była maszynistką, pracowała od dwóch lat z jego żoną. Mieszkała na Krzykach, ale Lucyna pamiętała na szczęście numer telefonu do jej sąsiadów, małżeństwa inżynierów z elektrociepłowni, dzięki czemu została ewakuowana w pierwszej albo drugiej turze.
Usłyszała jego głos, spojrzała w górę, mrużąc oczy – w tym momencie zauważył, że straciła okulary. Uśmiechnęła się chyba, nie mógł być tego całkowicie pewien, niemniej przysiągłby, że tak właśnie było. Chciała mu pomachać, lecz pechowo osunęła się jej noga, przypadła więc tylko z okrzykiem strachu do pryzmy gruzu, aby nie upaść i nie stoczyć się w dół. Ta lawina była najmniejsza ze wszystkich, ale sprawiła, że jeden z masywniejszych fragmentów rozwalonej ściany, ten, na którym kobieta oparła przed chwilą prawą stopę, zjechał prawie do podnóża osypiska, wzbijając kolejne tumany pyłu.
–Dawać, panowie! – wrzasnął Okrutny, odrywając na moment wzrok od tego, co działo się na dole.
–Tajest!
Ida zapiszczała dziwnie, a gdy Jodłowski et consortes zaczęli wybierać linę, poczuli zastanawiająco silny opór. Zbyt duży jak na ciężar jej ciała – choć oceniając na oko, była najtęższa z dotychczas ewakuowanych kobiet. Wytężyli się więc jeszcze bardziej, zaparli i… opór nagle zniknął, a oni wylądowali na tyłkach.
–Ejże! – Kapitan wykonał ostrzegawczy gest. – Ostrożnie, to nie wór kartofli, tylko człowiek!
Przeniósł wzrok na trawnik za rumowiskiem. Trzybiński nie asekurował liny, obwiązał ją wokół olbrzymiego fragmentu zawalonej ściany, a sam zajmował się opatrywaniem rannej. Przygotowywał się właśnie do wyprostowania jej nogi, co było konieczne przed założeniem prowizorycznych łupków ze zdobytych desek i jego własnej koszuli. Kapitan zmrużył oczy i zacisnął zęby, wiedząc, co za moment nastąpi. Nie zdążył jednak ostrzec pozostałych. Funkcjonariusze stanęli jak wryci, gdy z dołu dobiegł przeszywający skowyt.
–Co tam się wyrabia? – zapytał Jodłowski.
–Spokojnie, panowie. Piotrek prostuje złamaną nogę.
–Brr – wzdrygnął się Kruk.
–Nie gadamy, podciągamy. Ruchy, ruchy. – Okrutny spojrzał w kierunku Idy, znajdującej się już w połowie drogi.
Tyle dobrego, że ona nie panikuje, pomyślał, widząc, że ratowana kobieta ściska obiema dłońmi linę. Jeszcze kilka pociągnięć i znalazła się na poziomie kaplicy. W odróżnieniu od poprzedniczek nie chwyciła jednak kurczowo krawędzi podłogi, tylko od razu wyciągnęła ręce do czołgających się w jej stronę funkcjonariuszy.
Kapitan zerknął na moment w dół, by zobaczyć, jak radzi sobie Trzybiński, jednakże coś zwróciło jego uwagę. Jakiś ruch na szczycie rumowiska…
–Kurwa mać! – jęknął, odskakując od krawędzi wyrwy. – Nie!… – Tyle zdołał wykrzyczeć, zanim Ida chwyciła Olkiewicza i Bednarka za nadgarstki. – Jodłowski, puśćcie linę! Natychmiast!
Cała trójka rozwarła dłonie naraz, ale Ida pozostała na skraju podłogi. Pełzła ku reszcie funkcjonariuszy w całkowitej ciszy, nie puszczając rąk Olkiewicza i Bednarka, którzy leżeli nieruchomo jak kłody.
No tak, wystarczy przecież jeden dotyk… Ta myśl poraziła Okrutnego jak sierpowy prosto w szczękę.
–Co wy… – w drzwiach stanęła Niska.
–Kukla! – wydarł się kapitan. – Łap za toporek! Przetnij obie liny zabezpieczające! Już! – Powinien był się spodziewać, że niewiele to da. Wojtek, który nie doszedł jeszcze do siebie, skulił się tylko, jakby ktoś chciał go wybatożyć. – Magda… Nie!
Funkcjonariuszka, która wróciła właśnie z korytarza i nie rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, doskoczyła do zarażonej, chcąc jej pomóc. Na oczach wszystkich ujęła Idę za ramiona, zachwiała się, jakby ją zamroczyło, a potem padła jak ścięta na twarz i znieruchomiała w nienaturalnej pozycji obok Olkiewicza, który wzdrygnął się nagle, jakby prąd przeszył jego ciało, i zaczął wstawać. Moment później poruszył się także Bednarek.
–Wycofujemy się! – ryknął kapitan. – Lemański, ruchy! – Pchnął zaskoczonego Karola w kierunku przejścia za ławkami, ale ten natychmiast zawrócił i ukrył się za jego plecami. – Co ty wyprawiasz, durniu?! – rozzłościł się Okrutny. – Musimy wiać! To zombie!
Na to hasło wszyscy zaczęli się drzeć. Najpierw wrzasnął Kukla, ciskając kocami we wstających odmieńców, potem zaskamlał Jodłowski, a za nim rozkrzyczeli się pozostali. Siedzący wciąż na tyłkach funkcjonariusze jęli się cofać, nie wstając, a że Bednarek zatoczył się właśnie w stronę krat, wybrali ucieczkę w przeciwnym kierunku, pod ołtarz, gdzie stał klnący jak szewc dowódca.
Idą prosto w pułapkę bez wyjścia! (...)
Książki z cyklu "Szczury Wrocławia" dostępne są w formie e-booków w Publio.pl >>
Okładka książki 'Szczury Wrocławia. Kraty', Robert J. Szmidt Insignis Media
Robert J. Szmidt, Szczury Wrocławia. Kraty, ilustracje Robert Rajszczak, Insignis Media 2019.