Budząca dreszcze historia z otchłani ludzkiej podświadomości

Przeczytaj fragment powieści "Stara historia" Jonathana Littella, to opowieść o tym, czego pożądamy, czego się boimy i o czym chcielibyśmy zapomnieć. Jej wyrafinowana erotyka nasuwa nieuchronne skojarzenia z dziełami markiza de Sade'a, Georgesa Bataille'a czy najbardziej zmysłowymi scenami z filmów Davida Lyncha.

Przemoc, seks i sadyzm. Francuski recenzent napisał: „Ta książka jest jak maszynka do mięsa, a czytelnik – podobnie jak narrator – wyłania się z niej w kawałkach”. Jesteśmy w samym środku sennego koszmaru, w którym miłość ściera się ze śmiercią, a piękno z brzydotą. Ale nie chcemy się obudzić, bo ta wizja rzuca czytelnika na kolana, dławi go i olśniewa zarazem, paraliżuje i pobudza. Takie książki to rzadkość i trzeba być nie lada mistrzem, by ułożyć ją w tak przejmujące obrazy, a potem przelać na papier w stylu o matematycznej wprost precyzji, który łączy zachwycającą poetyckość ze wstrząsającą wulgarnością. Jonathan Littell, autor słynnych „Łaskawych”, powieści, która dla jednych była arcydziełem i jedną z najważniejszych książek XXI wieku, a dla drugich powieścią niebezpieczną i niemoralną, udowodnił po raz kolejny, że potrafi godzić sprzeczności i nie boi się ryzyka w literaturze.

Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Zdjęcie przedstawiające książkę 'Stara historia', Jonathan LittellZdjęcie przedstawiające książkę 'Stara historia', Jonathan Littell Wydawnictwo Literackie

Fragment książki:  

Gdy otworzyłam oczy, wszystkie trzy leżałyśmy na kanapie splecione nogami i ramionami, nagie, jeśli pominąć kilka sztuk tiulowej i koronkowej bielizny. Miałam niesmak w ustach, czułam bolesne skurcze w mięśniach. Dziewczyna o popielatych włosach spała na brzuchu, całkiem naga, ta z czarnymi włosami leżała na plecach, jej długi członek spoczywał na jej udzie. Musnęłam go czubkami palców, ale dziewczyna się nie zbudziła. Podniosłam się, usiadłam na skraju wielkiego łoża i zdjęłam pantofel, który miałam na stopie przez całą noc, podobnie jak pończochę. Pomimo dotkliwego bólu, który co jakiś czas przewiercał mi czaszkę, ogarniał mnie wielki spokój i poczucie spełnienia. Wokół nas spały też inne dziewczyny, na kanapach i na grubych wykładzinach. Wiele z nich dostało wzwodu we śnie, jedna, drobna dziewczynka z ogromnymi piersiami, odruchowo gładziła się po nich i wydawała z siebie cichy skowyt. Moja przyjaciółka zniknęła bez śladu.

Wstałam i snułam się po cichym domu, szukając łazienki, gdzie usiadłam na muszli, żeby się wysikać. Potem zmyłem makijaż i wziąłem prysznic, przeciągając się z rozkoszą pod ciepłym strumieniem. Mój sportowy strój nadal leżał w kącie i gdy tylko się osuszyłem, wciągnąłem go na siebie. W salonie moje towarzyszki wciąż spały, przytulone teraz do siebie pośrodku złocistozielonego pola wielkiej sofy. Dziewczyna obcięta na chłopczycę przewróciła się na bok i ich biodra przylegały ściśle do siebie, szczupłe i nerwowe pośladki blondynki były częściowo ukryte pod bardziej muskularnymi pośladkami drugiej. Moje tenisówki nie wydawały żadnych odgłosów, gdy szedłem po wykładzinie, i wychodząc, nie obudziłem nikogo. Zszedłem na dół, przemierzyłem dom i otworzyłem drzwi w głębi, by znaleźć się na korytarzu; gdy tylko je zamknąłem, zacząłem biec, podciągając suwak bluzy pod szyję. Nie liczyłem kroków, moje stopy uderzały jedna za drugą w podłoże, pewne i regularne jak mój oddech, posuwałem się naprzód, z mniejszym czy większym trudem w rozproszonym świetle, starając się właściwie ocenić krzywiznę korytarza z obawy, by się nie zderzyć ze ścianą. Od czasu do czasu, kiedy robiło się zbyt ciemno, wyciągałem dłoń, żeby ustalić swoją pozycję, lecz czasem moje palce natrafiały na pustkę, to mógł być inny korytarz albo jakaś wnęka, wahałem się, ale nie przystawałem, starając się trzymać obranego kursu. Gdy moja dłoń uderzyła w jakiś metalowy przedmiot, od razu wiedziałem, że to klamka, zacząłem dreptać w miejscu, żeby ją nacisnąć, i otworzyłem drzwi. Przestrzeń rozjaśniało łagodne różowe światło. Nadal biegłem, nie zastanawiając się nad tym, i nagle odskoczyłem do tyłu: jeszcze krok i poleciałbym w próżnię. Znalazłem się na jakimś idącym po łuku gzymsie, bez żadnej poręczy; wokół rozciągały się nieregularne grzbiety ogromnego miasta, spokojnego i wyciszonego o zmierzchu. Z jednej strony wszystko zszarzało, wieże, okrągłe kanciaste, konoidalne widniały na tle nieba już tylko jako bliżej nieokreślone kształty; z drugiej ich metaliczne lub przeszklone powierzchnie odbijały jeszcze ostatnie blaski dnia, blady błękit pocięty różowymi i białymi pręgami, z domieszką pomarańczowej barwy. Krok po kroku, przyklejony do ściany, posuwałem się po tym gzymsie. Ściany były gładkie, powleczone jakąś matową, przyjemną w dotyku substancją, pozbawione okien, wnęk czy nierówności. Ale trochę dalej gzyms kończył się schodami oplatającymi ciasną spiralą ściany wysokiej wieży, na szczycie której stałem. Przywierając ramieniem do ściany, szedłem w tę stronę ostrożnie, ze wzrokiem utkwionym w stopy, niemal nie dostrzegając innych licznych budowli, które wznosiły się wokół, ich cichej obecności w polu mojego widzenia. Stopnie nie miały końca, jakbym schodził po gwincie śruby obracającej się w przeciwną stronę, i znajdował się ciągle na tym samym poziomie.

Nagle jakaś ludzka sylwetka wypadła z naprzeciwka, minęła mnie po zewnętrznej, aż uderzyłem o ścianę, i zniknęła za moimi plecami równie szybko, jak się pojawiła; a tuż za nią druga, potem jeszcze jedna, przebiegały tak szybko, wspinając się po schodach, że nawet nie wiedziałem, czy byli to mężczyźni, czy kobiety; wkrótce stałem przyparty do muru, a nieprzerwany ludzki strumień rwał na sam szczyt wieży, omijając mnie jak niewiele znaczącą przeszkodę na swej drodze. Od czasu do czasu któraś z tych postaci potykała się i leciała w pustkę, nie wydając krzyku; puste miejsce natychmiast się wypełniało, jak mała rana, która się od razu zabliźnia. Stanąłem twarzą do ściany, rozkładając ramiona, i tak schodziłem niżej, z trudem, walcząc z naporem ludzi. W pewnej chwili spojrzałem przez ramię: na samym dole rozciągał się wielki oświetlony plac, czarny od głów, chaotyczne mrowie, które jednak z wolna zaczęło się formować w odrębne orszaki, zmierzające wyraźnie ku jednemu celowi, który się znajdował tuż pod moimi stopami, u podstawy wieży. Tym miejscem było podnóże schodów, i wreszcie tam dotarłem po niemającej końca, wyczerpującej wędrówce. Ludzie wciąż napływali ze wszystkich stron; ale co dziwne, ich kolumny od razu zlewały się ze sobą, każdy zajmował miejsce w szeregu, nie zwalniając kroku i nie potrącając nikogo, zachowując miarowy, doskonały rytm. Kiedy znalazłem się na tym placu, zacząłem torować sobie drogę przez tłum, przedzierając się między jedną ludzką kolumną a drugą, stawiając opór, by nie poniosły mnie w przeciwną stronę. Tu i ówdzie leżały ciała tych, co spadli z wieży, z połamanymi kończynami, roztrzaskanymi czaszkami, bezwładne, w małych kałużach krwi, której strużki łączyły się czasem ze sobą, choć posuwający się truchtem tłum ani na chwilę się nie zatrzymywał, żeby je ominąć. Jaskrawe sztuczne światło oblewało tę bezsensowną scenę, ale nie mogłem ustalić jego źródła.

Gdy znalazłem się w głębi placu, szedłem już trochę swobodniej: tutaj ludzie byli bardziej rozproszeni i nie wszyscy zmierzali naprzód, niektórzy skupiali się w zwarte grupy i stając twarzami do siebie, coś zawzięcie szeptali. Widziałem tylko ich plecy, byli tak ściśnięci, że nie mogłem wśliznąć się między nich i wyciągnąłem szyję, żeby wychwycić coś z ich rozmów naznaczonych trwogą; ale słyszałem jedynie ich strzępy i nie rozumiałem wszystkiego, mówili o jakimś ostrym politycznym sporze, o szalonych, niewykonalnych zamysłach, o gwałtownych represjach, które wymknęły się spod kontroli. I tak przechodząc od grupy do grupy, zapuszczałem się niepostrzeżenie na coraz niższe poziomy miasta, aż do niemających końca mrocznych podziemnych korytarzy, gdzie mniejsze grupy zbierały się w kolumny, te równocześnie ruszały z miejsca i szły miarowym krokiem, coraz lepiej zorganizowane, kreśląc sinusoidy, długie zawiłe woluty pomiędzy filarami podtrzymującymi strop. Teraz ludzie śpiewali powolne podniosłe pieśni, każda kolumna inną, lecz wszystkie cechowało nieskończone bogactwo, były pełne nadziei i radości. Te spontaniczne procesje zdawały się podążać ku jedynemu celowi, gdzieś w głębi lasu kolumn, ale nie mogłem niczego dojrzeć za szeregami ludzi krążących wokół mnie. Naraz śpiewy zamieniły się w krzyki, spontanicznie uformowane orszaki nagle się rozsypały i zapanował nieopisany chaos, jakaś kobieta wpadła prosto na mnie, a ja potrąciłem jakiegoś mężczyznę, wokół kłębił się rozproszony tłum, bezkształtna masa ogarnięta paniką, omal nie upadłem, ale zdołałem zachować równowagę, czyjeś ciało uderzyło mnie w plecy i osunęło się na ziemię u moich stóp, spuściłem wzrok, to była kobieta o krótkich kruczoczarnych włosach, miała otwarte usta i wytrzeszczone oczy, matowa skóra na szczęce była rozcięta jak owoc, a jej twarz zbryzgana świeżą krwią.

Nagle tuż przede mną wyrosła kolejna postać, mężczyzna z nagim torsem i ogoloną, pomalowaną na biało czaszką, milcząc, wzniósł do góry lśniący stalowy hak. Zdjęty dziką, niemal zwierzęcą trwogą, próbowałem umknąć, ale nie miałem dokąd, zewsząd otaczało mnie ludzkie mrowie, nie widziałem żadnej drogi ucieczki, i hak ugrzązł mi w plecach, tuż pod łopatką; poczułem przeszywający ból w szyi i ramieniu i wrzasnąłem, drugą ręką bez powodzenia starając się chwycić hak, ale zbir, rechocząc, zakręcił mną dokoła i ledwie byłem w stanie utrzymać się na nogach, ból był bardzo dotkliwy i próbowałem powiedzieć kilka słów, błagać go o litość, na próżno, powoli prowadził mnie przez skłębiony tłum tam, gdzie sobie życzył, ku wielkim schodom, rozszerzającym się ku dołowi; potykałem się, jęcząc z bólu, wreszcie na najwyższym stopniu zręcznym ruchem wyciągnął hak z pleców, a zaraz potem wymierzył mi kopniaka w sam środek piersi i potoczyłem się po schodach, ściskając głowę dłońmi, nie mogąc się zatrzymać, i to przerażające spadanie w dół zdawało się nie mieć końca.

Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Okładka książki 'Stara historia', Jonathan LittellOkładka książki 'Stara historia', Jonathan Littell Wydawnictwo Literackie

Fragment powieści „Stara historia” Jonathana Littella w przekładzie Jacka Giszczaka. Książka ukazała się 13 marca 2019 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Więcej o: