Rafał Fronia, autor cieszących się ogromną popularnością dzienników z wyprawy na K2, a także bestsellerowej „Anatomii Góry”, napisał tę książkę zainspirowany pytaniami czytelników. Część z nich doczekała się odpowiedzi prosto z mroźnego namiotu, pozostałe stały się impulsem do chwycenia za pióro.
„Rozmowa z Górą” to nie tylko relacja z wyprawy na Manaslu, świetnie oddany klimat Nepalu i jego stolicy, Katmandu, ale też przemyślenia na temat religii, sensu życia i spraw bardziej przyziemnych. Książka pomaga zrozumieć Rafała Fronię i otaczającą nas rzeczywistość. Ale przede wszystkim pozwala poznać samego siebie…
Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>
Książka 'Rozmowa z Górą', Rafał Fronia Wydawnictwo SQN
Przeczytaj fragment:
Szedłem ze spuszczonym łbem, delikatnie stawiając raki i czekanem zahaczając małe skalne krawądki. Już widziałem wąski, lodowy korytarz, którym wychodzi się na wypłaszczenie. Godzina, może dwie. Nie więcej i bylibyśmy w CIII. Oglądałem się w dół, ale za każdym razem widziałem tylko kask Jareckiego. Pochylona, sapiąca zmęczeniem głowa. Nie patrzył ku górze, ku szczytowi. Bez woli walki nie można iść do góry. Zdjąłem plecak i wyładowałem liny, szable i śruby. Zrobiłem depozyt i przyczepiłem to wszystko do jakiejś starej liny. Będzie czekać, jutro tu wrócimy i pociągniemy wyżej. Skąd mogliśmy wiedzieć, że z dołu nie dojdą chłopaki, że nie przyniosą gazu i żarcia, co nas zmusi do schodzenia i nie pozwoli iść ponownie w górę? No skąd?
Zaczęliśmy schodzić. Poprawialiśmy haki i liny. Tu dobiliśmy młotkiem, tu odcięliśmy starego rzęcha i powiesiliśmy nowy kawałek kevlaru. Ostatnia lina w uskokach, strome płyty i wąski kuluarek, z 10 metrów, a dalej tylko otwarta przestrzeń lodowo-śnieżnej przepaści do przełęczy, aż za szczelinę, gdzie zsuwający się od lat śnieg utworzył wielką jak karkonoska Śnieżka pryzmę.
– Jarecki, jedź pierwszy. Poprawię stanowisko i pojadę za tobą – mówię do partnera i zaczynam się wypinać, kombinując przy oblodzonej ósemce.
– Nie, ty jesteś już wpięty, jedź. – Jarek pochylił głowę, coś tam majstrował przy linach, więc rozstawiłem nogi i odchyliłem się do tyłu. Dziaba zapięta karabinkiem do uprzęży, obie ręce z przodu, na ósemce i starym koreanie – białej linie z niebieską, przeplecioną nutką wzorku. Korean wygląda jak sznur do bielizny – plastikowy, skręcony jak niekończąca się śruba. Odchylony w tył, nie poczułem oporu. Lina pękła jak rozwałkowany i rozgotowany makaron. Walnąłem plecami w lód ze dwa metry niżej i zacząłem lecieć głową w dół, zsuwając się po lodowo-skalnym dnie kuluaru. Na plecach, bez czekanu, bez możliwości ratunku, bez nadziei. To był moment. Nawet nie wiem, czy krzyczałem. Nic nie wiem. Nagle poczułem łupnięcie, jakby kowal przypierdolił mi swoim młotem w kask. W sam środek głowy. Jakaś siła uniosła mi ciało i przerzuciła nad głową w dół. Jak w scenie z kreskówki, gdy mały piesek bierze dużego za ogon i wali nim jak trzepaczką o podłoże, wykonując surrealistyczne wahadło. Rąbnąłem nogami o lód, biodrem o kamień, plecami o skałę, a ręce złapały śnieg. Ale nie jechałem. To było najważniejsze. Nie leciałem w dół, ku śmierci, tylko tkwiłem w miejscu nieruchomy jak korek w wannie. Gdy wyplułem śnieg i odgarnąłem z twarzy zaspę, zdałem sobie sprawę, że kask wpadł do malutkiej skalnej szczeliny i tam się zaklinował. Utknął jak wbity w ziemię palik geodety i nie pozwolił mi lecieć dalej. Zacząłem się drzeć, że żyję, że jest okej, a Jarecki z góry, zza skalnego obrywu, coś nawijał nieskładnie. Nie wiem co, bo wszystko, łącznie ze słuchem, mi się rozregulowało. Założył nową linę. Zjechał do mnie i jego nieostra sylwetka nagle pojawiła się obok. Od rąbnięcia zepsuł mi się fokus. Widziałem jak zza mgły, wszystko falowało, bolał kark. Ale prawdziwy ból miał dopiero nadejść w nocy. Przetrącone plecy odezwały się jak dzwon Zygmunt, gdy już leżeliśmy w ciasnocie namiotu. Myślałem, że zwariuję. Nie zmrużyłem oka i tysiące razy zmieniałem pozycję, szukając tej, która pozwoli mi choć głębiej odetchnąć. Ból. Plecy od karku do tyłka, całe. I to był koniec wyprawy. Następnego dnia musieliśmy iść w dół. Głód owijał się wokół obolałego kręgosłupa, a nasze zapasy były w CI. Chłopcy ocenili, że warunki są słabe, że pójdą później. Dopiero poniżej Icefallu ich spotkaliśmy – powoli szli do góry, objuczeni jak woły pociągowe.
Gdy wracam do tego lotu, myślę o tych kilku centymetrach, tej precyzji, która pokierowała mój kask do tej szczelinki, aby ona stała się mym bezpiecznym portem, zatrzaskiem blokującym dalszy upadek. Prawdopodobieństwo czegoś takiego wynosiło mniej więcej jeden do miliona. Właściwie to w ogóle nie powinno się stać.
Anioł musiał się świetnie przy tym bawić, bo nie dość, że robił, co do niego należało, to jeszcze z najwyższym hollywoodzkim kunsztem filmu grozy i nieprawdopodobieństwa. Jarecki mówił, że ja to mam szczęście. Ciekawe, jak on wpadł na taką odkrywczą myśl. To musi być naprawdę mądry gość.
Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>
Okładka książki 'Rozmowa z Górą', Rafał Fronia Wydawnictwo SQN