Kacper Śledziński, który za książkę "Czarna Kawaleria. Bojowy szlak pancernych Maczka" był nominowany m.in. do nagrody Książka Historyczna Roku, tym razem konfrontuje się z mitami dotyczącymi walk polskich żołnierzy w czasie pierwszego uderzenia wojsk niemieckich.
"Potop '39. Szlak Bojowy Wrześniowych Obrońców" ukaże się 14 sierpnia.
Od ziemi ciągnął ziąb. Mgła osiadała na karabinach i hełmach, moczyła mundury. Wilgotne szkła lornetek zniekształcały obraz, aż w końcu stawał się zupełnie niewyraźny. Wówczas podoficer patrolu straży granicznej z Jabłonki na Orawie sięgał po bawełnianą chusteczkę i dokładnie przecierał soczewki. A potem znów wypatrywał w rozmytym tle przedświtu żołnierzy Wehrmachtu. Magia optyki odsłaniała przed nim typy pojazdów. Widział kanciaste sylwetki samochodów pancernych, karzełki czołgów panzer I i uwijających się pomiędzy nimi żołnierzy w czarnych mundurach. Wydawało się, że Niemcy odgrywają jakiś niemy film. Nad tym widowiskiem rozbrzmiewał akompaniament – to grała orkiestra motorów. Dźwięki niosły się w wilgotnym powietrzu wzdłuż Czarnej Orawy daleko na północ, by zgubić się za wzniesieniami Beskidu Orawsko-Podhalańskiego.
Na patrole wychodzili na zmianę drużynami, co noc. Zazwyczaj nie działo się nic nadzwyczajnego – łapano bądź przepędzano przemytników. Po każdej takiej akcji do magazynów oddziału trafiała kontrabanda. Ale w drugiej połowie sierpnia ten trend uległ zmianie. Owszem, przemytnicy nadal testowali czujność strażników, ale do starych utrapień doszły nowe. Po okolicy kręciły się kilkuosobowe, a bywało, że liczniejsze grupy dywersantów. Kończyło się zwykle na przepędzaniu ich za granicę, lecz nie było pewności, czy którejś nie udało się przedostać w głąb Rzeczypospolitej.
Nocą z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku napięcie sięgnęło zenitu, z czego nie robiono tajemnicy. Żołnierze placówki wiedzieli, że wojna może wybuchnąć w każdej chwili, chyba że nastąpi odwilż w relacjach między Berlinem a Warszawą lub... poważne załamanie pogody. Na razie nie zanosiło się ani na jedno, ani na drugie. Niemiecka aktywność, o której trzykrotnie meldowano z Jabłonki, wyleczyła z nadziei nawet największych optymistów.
Jednostajna dotychczas praca motorów zmieniła brzmienie. Podoficer nie odkładał lornetki, widział dokładnie sylwetki żołnierzy wsiadających do czołgów i samochodów. Obserwował, jak pojedynczo bądź parami startują pojazdy; jak szyk plutonów zmienia się niczym cielsko mitycznego potwora w postać węża-kolumny: jednej, drugiej, dalej jeszcze trzeciej i czwartej. Nie liczył więcej, bo soczewki znów zaszły mgłą, a gdy je przetarł, nie znalazł już kolumny na dawnym miejscu. Tylko ogromny tuman spalin płynął powoli ku polskiej granicy.
Podoficer wyczekał jeszcze parę chwil, złożył telefonicznie następny meldunek i nakazał odwrót. Wracali do Jabłonki, tak jak inne patrole 1 Pułku Korpusu Ochrony Pogranicza wysłane nad granicę tej nocy. Na miejscu powinny czekać nowe dyspozycje.
Meldunek z Jabłonki o całej masie pojazdów dotarł do pułkownika Janusza Gaładyka. W jednej chwili niepotwierdzone dotąd informacje wywiadu zmaterializowały się w postaci groźnej 2 Dywizji Pancernej. Tymczasem sklecona błyskawicznie i oddana pod rozkazy pułkownika 1 Brygada Górska nie posiadała broni przeciwpancernej, a i artyleria polowa nie miała wielu argumentów: zaledwie dziesięć armat. To zbyt mało do zatrzymania pancernego walca złożonego z około 320 czołgów.
Rozciągnięta łukiem od stoków Baraniej Góry po Jabłonkę brygada liczyła zaledwie dwa pułki Korpusu Ochrony Pogranicza. W bunkrach Węgierskiej Górki i Korbielowa stanęły kompanie forteczne.
Przygotowane latem fortyfikacje były zmodyfikowane pod wpływem ech poprzedniej wojny światowej – wojny, w której twierdze takie jak Verdun czy Przemyśl odegrały strategiczną rolę. Beskidzkim fortyfikacjom daleko było do tych twierdz, toteż ich rola w działaniach wojennych miała być tylko pomocnicza. Liczono na zatrzymanie natarcia piechoty, ale rolę decydującą o wyniku ewentualnej bitwy miała odegrać piechota. W tym przypadku nie chodziło nawet o pułki Korpusu Ochrony Pogranicza – te również przewidziano do wyhamowania ofensywy nieprzyjaciela. Kontrofensywę miał poprowadzić generał Bernard Mond i jego 6 Dywizja Piechoty, znajdująca się w odwodzie. O generale Mondzie mówiono "wiele sprytu, mało rzetelnej pracy". Zarzucano mu brak wykształcenia wojskowego i mizerne zainteresowania taktyczne, ale najpoważniejszym mankamentem generała był "niedostatek realności w ocenie położenia".
W rezerwie stała również jednostka mobilna, 10 Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej. Obie czekały tylko na rozwój sytuacji. Decyzja Naczelnego Wodza lub generała Szyllinga powinna je posłać w ten rejon walk, gdzie groziło załamanie frontu bądź rysowała się szansa skutecznego przeciwnatarcia. Ale wczesnym rankiem 1 września pułkownik Gaładyk nie myślał jeszcze o kontrnatarciach. Skoncentrował się natomiast na nadchodzących z frontu brygady meldunkach. A meldunki te były niepokojące.
Czołgi niemieckie przekroczyły granicę punktualnie o 4.45. W tej samej minucie odezwała się artyleria i tysiące niosących śmierć pocisków spadło na polską ziemię. Długi rząd eksplozji kosił krzewy i drzewa, niszczył drogi i ścieżki, palił domy, a wtórowały mu werble eksplozji. Echo odbijane od wzgórz niosło je dalej na północ do Żywca, do Jordanowa, do Bielska...
Potop '39 znak