W polskich szkołach jest siedem razy więcej lekcji religii niż historii czy chemii. Można sądownie zmusić dziecko do przyjęcia komunii. Z pieniędzy podatników, które miały być przeznaczone np. na walkę ze smogiem, sfinansowano budowę obiektów sakralnych. O aferach pedofilskich i ingerencji w politykę nawet już nie trzeba wspominać. Krzyż, który miał być symbolem miłosierdzia, już dawno spróchniał i nie ma nic wspólnego z istotą chrześcijaństwa. Stał się raczej złym widmem ucisku.
Przeczytaj fragment książki Joanny Podgórskiej „Spróchniały krzyż”:
Jakoś tak wyszło, że w polskiej polityce wszelkie kwestie związane z prawami reprodukcyjnymi i ludzką seksualnością trzeba konsultować z hierarchami Kościoła katolickiego, jakby to oni byli najbardziej zainteresowaną stroną. Jest na to nawet odpowiedni mem – zdjęcie Konferencji Episkopatu Polski z podpisem „Polskie Towarzystwo Ginekologiczne”. (…)
Dorosły Polak nie może odpowiedzialnie podjąć decyzji o sterylizacji, choć jest to najpopularniejsza na świecie metoda antykoncepcyjna. W Stanach Zjednoczonych wykonuje się kilkaset tysięcy takich zabiegów rocznie. W polskim prawie sterylizacja traktowana jest jak ciężkie uszkodzenie ciała, a lekarz, który jej dokonuje, może trafić na 10 lat do więzienia. Jedynie kilku lekarzy wykorzystuje lukę w prawie – karze podlega nieodwracalne pozbawienie płodności, a po podwiązaniu nasieniowodów nadal możliwe jest pozyskanie materiału do zapłodnienia in vitro. Tak jak Polki uprawiają turystykę aborcyjną, tak Polacy korzystają z turystyki sterylizacyjnej. Zabiegi są legalne choćby u sąsiadów – w Czechach czy Niemczech. U nas – jak wszystko, co związane z płodnością – zostały obłożone ideologiczną klątwą, a państwo pod naciskiem Kościoła wychodzi z założenia, że obywatele nie powinni mieć w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia.
Za wymuszoną restrykcyjną ustawą aborcyjną nie poszła jakakolwiek forma promocji antykoncepcji. Państwo refunduje tylko kilka preparatów starego typu, o wysokiej zawartości hormonów i wielu skutkach ubocznych. O refundacji nowoczesnej antykoncepcji nie ma mowy. A gdy tylko taki postulat się pojawia, politycy w zależności od opcji od lat powtarzają: nie, bo nas nie stać, albo nie, bo to niezgodne z katolicką etyką. Albo że ciąża to nie choroba. I w ten sposób Polskę pod względem dostępności antykoncepcji wyprzedziły nawet Białoruś, Albania czy Turcja.
Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, w którym tabletki „dzień po” dostępne są wyłącznie na receptę. Próbowała to zmienić Platforma Obywatelska. Gdy w styczniu 2015 roku Komisja Europejska zezwoliła na dopuszczenie do sprzedaży ellaOne bez recepty, ówczesny minister zdrowia Bartosz Arłukowicz podpisał stosowne rozporządzenie i Polki po 15. roku życia zyskały prawo dostępu do pigułki „dzień po”. Bynajmniej go nie nadużywały. Sondowani aptekarze deklarowali, że sprzedają jedną, góra kilka tabletek miesięcznie. Z badania Millward Brown wynika, że kupowały je przede wszystkim kobiety w wieku 25–30 lat. Nieletnie to około 2 procent. Jednak gdy do władzy doszło PiS, recepty szybko wróciły. Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł nazwał to „przywróceniem normalności”. Twierdził, że od lekarzy napływają sygnały („głosy”, jak to określił) o nastolatkach łykających tabletki jak cukierki, niemal codziennie. Trudno w to uwierzyć, zważywszy na zaporową cenę (100–130 złotych).
Tak jak dziś w praktyce Polki nie mają dostępu nawet do legalnej aborcji, tak po wprowadzeniu w życie tego przepisu straciły realny dostęp do antykoncepcji awaryjnej. W ramach NFZ na wizytę u lekarza można czekać nawet kilka tygodni. I nie ma gwarancji, że trafi się akurat taki bez klauzuli sumienia.
Te przepisy to był policzek dla Polek. Mieszkanki niemal wszystkich krajów UE zostały przez swoje rządy potraktowane jako osoby na tyle odpowiedzialne i sprawne umysłowo, że z obsługą tabletki „dzień po” są w stanie sobie poradzić. Według rządzących Polki do tego nie dorosły. Trzeba je otoczyć kontrolą i troską, bo inaczej zrobią sobie krzywdę.
Okładka książki 'Spróchniały krzyż' Wydawnictwo Wielka Litera
A środowiska katolickie w batalii przeciwko antykoncepcji awaryjnej znów sięgnęły do słownika fałszywego języka, nazywając ellaOne tabletką wczesnoporonną. To zwykłe kłamstwo, które ma zdezawuować antykoncepcję „dzień po”. Tabletki wczesnoporonne nigdy nie były w Polsce dostępne, a antykoncepcja awaryjna nie działa w ten sposób. Ona hamuje owulację, zagęszcza śluz, zwalnia perystaltykę jajowodów. Nie może się przyczynić do zakończenia istniejącej ciąży. Jej omyłkowe zastosowanie nie ma żadnych negatywnych skutków dla płodu. Niektórzy twierdzą, że tabletka powoduje także zmiany w endometrium, które utrudniają zagnieżdżenie się zapłodnionej komórki, ale nie ma na to rozstrzygających dowodów. A to ma być owo „działanie wczesnoporonne”. Ponieważ jednak trudno się upierać, że do poronienia doszło, zanim zaczęła się ciąża, czyli zanim zapłodniona komórka zagnieździła się w ścianie macicy, „obrońcy życia” sięgnęli po brzmiący tajemniczo i naukowo termin „antynidacja”. Nie znajdziemy go w podręcznikach medycyny ani w Słowniku Języka Polskiego PWN, ale ostatnio jest coraz bardziej popularny, właśnie jako argument przeciwko tabletce „dzień po”. „Nidacja” to mniej więcej „implementacja”, czyli zagnieżdżenie się zapłodnionego jaja (w języku pro-life „dziecka poczętego”). W tym sensie działanie „antynidacyjne” może mieć zwykła antykoncepcyjna wkładka domaciczna. Co prawda nie ma jednoznacznych dowodów, że działa tak też ellaOne, ale katolickie stowarzyszenie Ordo Iuris przygotowało projekt, według którego „środki antynidacyjne” mają być w Polsce zabronione, a za obrót nimi miałaby grozić nawet kara więzienia. Projekt przepadł.
Antykoncepcja nie jest u nas kwestią medyczną ani społeczną, ale ideologiczną. Gdy w grę wchodzą jakiekolwiek kwestie związane z seksualnością, poziom obsesji i absurdu w debacie publicznej sięga zenitu. Nie ma takiego głupstwa, którego nie wygłoszono by w dyskusji o antykoncepcji. Radiomaryjna posłanka Anna Sobecka wymieniła ją jednym tchem z pedofilią, prostytucją i pornografią.
W 2014 roku powstał dość dziwny dokument – Deklaracja wiary lekarzy katolickich i studentów medycyny w przedmiocie płciowości i płodności ludzkiej. Podpisało ją prawie cztery tysiące lekarzy, studentów i pielęgniarek. Wyryta na dwóch kamiennych tablicach została złożona na Jasnej Górze jako dar wotywny za kanonizację Jana Pawła II. Warto przytoczyć treść tego dokumentu w całości.
WIERZĘ w jednego Boga, Pana Wszechświata, który stworzył mężczyznę i niewiastę na obraz swój.
UZNAJĘ, iż ciało ludzkie i życie, będąc darem Boga, jest święte i nietykalne:
– ciało podlega prawom natury, ale naturę stworzył Stwórca,
– moment poczęcia człowieka i zejścia z tego świata zależy wyłącznie od decyzji Boga.
Jeżeli decyzję taką podejmuje człowiek, to gwałci nie tylko podstawowe przykazania Dekalogu, popełniając czyny takie jak aborcja, antykoncepcja, sztuczne zapłodnienie, eutanazja, ale poprzez zapłodnienie in vitro odrzuca samego Stwórcę.
PRZYJMUJĘ prawdę, iż płeć człowieka dana przez Boga jest zdeterminowana biologicznie i jest sposobem istnienia osoby ludzkiej. Jest nobilitacją, przywilejem, bo człowiek został wyposażony w narządy, dzięki którym ludzie przez rodzicielstwo stają się „współpracownikami Boga Samego w dziele stworzenia” – powołanie do rodzicielstwa jest planem Bożym i tylko wybrani przez Boga i związani z Nim świętym sakramentem małżeństwa mają prawo używać tych organów, które stanowią sacrum w ciele ludzkim.
STWIERDZAM, że podstawą godności i wolności lekarza katolika jest wyłącznie jego sumienie oświecone Duchem Świętym i nauką Kościoła i ma on prawo działania zgodnie ze swoim sumieniem i etyką lekarską, która uwzględnia prawo sprzeciwu wobec działań niezgodnych z sumieniem.
UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad prawem ludzkim
– aktualną potrzebę przeciwstawiania się narzuconym antyhumanitarnym ideologiom współczesnej cywilizacji,
– potrzebę stałego pogłębiania nie tylko wiedzy zawodowej, ale także wiedzy o antropologii chrześcijańskiej i teologii ciała.
UWAŻAM, że – nie narzucając nikomu swoich poglądów, przekonań – lekarze katoliccy mają prawo oczekiwać i wymagać szacunku dla swoich poglądów i wolności w wykonywaniu czynności zawodowych zgodnie ze swoim sumieniem.
Co to jest „teologia ciała”? Co z pacjentami, którzy będą używać „organów stanowiących sacrum w ciele ludzkim” poza sakramentem małżeństwa? Czy sygnatariusze Deklaracji wiary... odmówią im pomocy lekarskiej? Po co ten dokument podpisywali okuliści, dermatolodzy czy dentyści? Kiedy zadałam wszystkie te pytania prof. Bogdanowi Chazanowi, który oczywiście Deklarację wiary... podpisał, zarzucił mi, że „rżnę głupa”, i oskarżył o brak tolerancji.
Znany seksuolog, autor cyklicznych badań dotyczących seksualności Polaków, prof. Zbigniew Izdebski opowiada, że Polska ma na świecie opinię dość dziwnego, egzotycznego kraju, który zakazując aborcji, jednocześnie zniechęca do antykoncepcji. Gdy biorąc udział w międzynarodowych kongresach seksuologicznych, przedstawia wyniki badań na temat antykoncepcji w Polsce i podaje, że kilkanaście procent wybiera stosunek przerywany, zawsze któryś z uczestników zwraca mu uwagę, że to już nie jest uznawane za metodę antykoncepcyjną. Wtedy prowadzący obrady wyjaśnia: „Tak, ale Zbyszek jest z Polski”.
Mimo wszystko liczba Polek stosujących antykoncepcję stale rośnie. Z badań prof. Izdebskiego wynika, że im młodsze kobiety, tym chętniej po nią sięgają. W trudnej sytuacji są mieszkanki małych miasteczek, gdzie zazwyczaj przyjmuje jeden ginekolog powołujący się na klauzulę sumienia i jeden aptekarz, który zakupy swoich klientek omawia z proboszczem. W najtrudniejszej – kobiety z biedy i patologii. To one w desperacji sięgają po najbardziej drastyczną metodę – dzieciobójstwo. Według kryminologa prof. Brunona Hołysta w Polsce wykrywanych jest około 80 przypadków zabójstw noworodków rocznie. Trudno o dokładne statystyki, bo część z nich klasyfikowana jest jako dzieciobójstwo, czyli zabójstwo dokonane na skutek szoku poporodowego, a część jako zwykłe zabójstwo. Jeszcze trudniej oszacować, jaka jest skala dzieciobójstw niewykrytych.
Wszyscy pamiętamy Katarzynę W., matkę Madzi, inteligentną manipulantkę, której historia w 2012 roku do czerwoności rozgrzewała tabloidy. Ale to raczej wyjątek od reguły. Portret statystycznej dzieciobójczyni jest inny. To kobieta słabo wykształcona, w trudnej sytuacji materialnej, kompletnie bezradna życiowo. Nie zabija swojego pierwszego dziecka. Zazwyczaj ma ich już kilkoro. Jak pisze Marta Sikoń-Łatka w książce Kobieta w więzieniu, na pierwszą ciążę te kobiety reagowały nawet entuzjastycznie. Dopiero problemy, przemoc ze strony partnera i bieda wywoływały u nich paniczny lęk przed kolejnymi ciążami. Długo ukrywały niechciany stan, czekając, aż problem sam się rozwiąże. Niektóre próbowały sprowokować poronienie, biorąc gorące kąpiele, skacząc ze stołu, tłukąc się po brzuchu. Nie rodziły w szpitalu, ale po kryjomu, w tajemnicy przed otoczeniem: w domu, w jakiejś komórce, gdzieś na dworze. Ich irracjonalne zachowanie potęgował paniczny lęk, że ktoś usłyszy płacz noworodka. Wtedy zabijały.
W ten portret wpisują się głośne przypadki, które wstrząsały opinią publiczną. Wrotnów pod Siedlcami: w 2000 roku na strychu i w garażu odkryto worki ze szczątkami czworga niemowląt. Ich matka, Wanda Ł., zahukana, bita przez męża alkoholika i psychopatę, miała już szóstkę dzieci. Po ostatnim usłyszała od męża, że dosyć z tym rodzeniem. Siódmą i ósmą ciążę usunęła. Było to jeszcze legalne. Ale dowiedział się ksiądz proboszcz i stanowczo zabronił. Potem, gdy w gospodarstwie Wandy znaleziono zwłoki noworodków, skomentował, że dzieciobójstwo to straszna zbrodnia, ale antykoncepcja to też zbrodnia, tyle że inna. Czerniejów pod Lublinem, 2003 rok: w beczce z kapustą odkryto ciała piątki noworodków. Jolanta K., matka czwórki dzieci, kolejne urodzone topiła i chowała w zamrażarce. Gdy się przeprowadzała, przełożyła je do beczki i zabrała ze sobą. Sońsk, 2005 rok: Mariola Z., matka trójki dzieci, po urodzeniu czwartego zawinęła je w szmaty, polała olejem napędowym i spaliła w piecu. Chróścice pod Opolem, 2010 rok: Agnieszka M., mieszkająca z konkubentem i trójką dzieci w pomieszczeniu gospodarczym bez wody i ogrzewania, kolejną trójkę zakopała w ogródku. Hipolitowo: Beata Z., matka czwórki, po następnych porodach czekała, aż dzieci umrą z wychłodzenia i głodu, zawijała w gałganki i porzucała: na strychu, w piwnicy; jedno prawdopodobnie zjadł pies. Lubawa, 2013 rok: trójka niemowląt odnalezionych w zamrażarce. Mąż miał pretensje do Lucyny D., że za często zachodzi w ciążę.
Po historii z Lubawy katolickie media i politycy zaczęli szukać winnych. I znaleźli – feminizm. W tygodniku „Do Rzeczy” ukazał się wywiad z dr Agnieszką Gutkowską z Zakładu Kryminologii Uniwersytetu Warszawskiego, w którym mówiła: „Tutaj kłania się wpajana kobietom ideologia feministyczna, która rzekomo chce niewiasty wyzwalać z oków i zniewolenia macierzyństwa. A jeśli zaczynamy mówić o macierzyństwie i dziecku jak o kajdanach, to nie dziwmy się potem, że znajdują się kobiety, które traktują to dosłownie i będą chciały te kajdany zrzucić”. Naprawdę trzeba sporej brawury intelektualnej, by wyobrazić sobie, że Beata z Hipolitowa czy Lucyna z Lubawy zaczytują się literaturą feministyczną. I wiele zaślepienia, a nawet złej woli, by nie dostrzegać związku między brakiem dostępu do antykoncepcji i niechcianym macierzyństwem.
(…)
Książka „Spróchniały krzyż” jest dostępna w formie e-booka w Publio.pl >>