Biały facet, ciemny samochód, centrum Moskwy... [Fragment książki]

Ostatnie dni sierpnia, plaża, dwie dziewczynki. Gdzieś na horyzoncie pojawia się tajemniczy mężczyzna. Jest coraz bliżej i bliżej.. Katastrofa wisi w powietrzu. Atmosfera zagęszcza się jak w słynnym filmie Petera Weira "Piknik pod Wiszącą Skałą".

Dziewięć godzin lotu od Moskwy. Ocean, wulkany i tundra. Miejsce idealne, żeby zniknąć bez śladu…

Zabierając nas na Kamczatkę, książka „Znikająca ziemia” z rzadko spotykaną emocjonalną ostrością otwiera przed nami światy złożonych osobowości, postaci przypadkowo połączonych kryminalną intrygą: świadka, sąsiadki, detektywa i matki. Przenosimy się do krainy surowego piękna – gęstych lasów, bezkresnej tundry, wyniosłych wulkanów oraz skutych lodem mórz, które otaczają Japonię i Alaskę, do regionu tyleż złożonego co pociągającego, w którym napięcia etniczne od dawna niebezpiecznie kipią i w którym obcy są często pierwszymi oskarżonymi.


Dzięki silnie angażującej narracji, potężnej wyobraźni i empatii młodej pisarki ta przejmująca powieść pomaga zrozumieć zawiłe więzi rodzinne i społeczne w tej części Rosji, której dotąd nie znaliśmy.

Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Książka 'Znikająca ziemia' w formie e-bookaKsiążka 'Znikająca ziemia' w formie e-booka Wydawnictwo Literackie

Przeczytaj fragment książki "Znikająca ziemia":

Czander był synem rybackiego rodu. W jego rodzinnym mieście wyruszało się zimą na foki, wiosną na mintaje, latem na flądry, a jesienią na kraby.

– Anatoliewna nazwałaby to tradycyjnym stylem życia – powiedział.

Ksiusza nigdy nie próbowała mięsa krabów. Czander oparł głowę o glazurę na ścianie korytarza. Jak zwykle siedzieli sami pod zamkniętą na klucz salą ćwiczeń.

– Z następnego wyjazdu do domu przywiozę ci kawałek – obiecał.

Nigdy nie miała takiego przyjaciela jak on. Tak szybko poczuła się z nim całkiem swobodnie – akurat z nim. Na studiach otaczała ją grupa obcych. Czander stanowił wyjątek. Na próbach tańca był dla wszystkich uprzejmy. Margarita Anatoliewna miała do niego słabość i zwracała mu uwagę po cichu, chociaż na innych nie wahała się wrzeszczeć. Ale Czander nie zbliżył się do nikogo innego z zespołu – tylko do Ksiuszy. Kiedy Margarita Anatoliewna włączała muzykę do tańca pasterzy, Czander zerkał na Ksiuszę i unosił swój rzemień, bo wiedział, że to drażni Ksiuszę, że ją rozśmiesza. W takich chwilach myślała sobie: Jesteśmy przyjaciółmi. Za każdym razem była to myśl zaskakująca i kojąca.

Ksiusza cieszyła się, że skosztuje kraba. Prosiła Czandera, żeby opowiedział jej jak najwięcej o Pałanie: czy chciałby tam nadal mieszkać; czy rodzina odwiedziła go kiedyś w Pietropawłowsku; czy zna dziewczynę jej brata. Nie, nie i nie, odpowiedział na to Czander, osładzając te rozczarowujące odpowiedzi anegdotami z dzieciństwa. Opisał miejscowość położoną czterysta kilometrów na północ od Esso, w której liczba mieszkańców stanowiła drobny ułamek populacji Pietropawłowska, jednak bloki wznosiły się równie wysoko jak tutaj. Zimą miasteczko skuwał lód, a wichry hulały po głównej ulicy wiodącej wprost do morza. Po koriacku, mówił, miejscowość nazywa się Pyłyłyn. Co znaczy „z wodospadem”. Jego język miał gardłową intonację, głębszą niż znana Ksiuszy od dzieciństwa mowa Ewenów, którą posługiwali się jej dziadkowie. Gdy Ksiusza spróbowała powtórzyć za nim samogłoski, Czander tylko się uśmiechnął.

Rozmawiał z nią też o Esso. Jedyną drogą lądową z Pałany na południe był śnieżny trakt, przejezdny tylko od stycznia do marca, ale Czander bywał we wsi Ksiuszy dziesiątki razy, gdyż samoloty z Pietropawłowska do Pałany, którymi podróżował, często z powodu złej pogody musiały lądować przymusowo na miniaturowym lotnisku w Esso. Wiele dni spędził więc Czander we wsi Ksiuszy, przeczekując burze. Kiedy mu pokazała w telefonie zrobione przez brata zdjęcie jej rodzinnego domu, powiększył je kciukami i uważnie wpatrzył się w ekran. W hallu było ciepło. Siedzieli na swoich kurtkach.

– Widziałem ten dom – powiedział. – Macie kotka?

Ksiusza przyjrzała mu się z ukosa.

– Mieliśmy.

– Czarno-białego? Pamiętam go.

Cofnęła się.

– Niemożliwe – odparła, żeby go wysondować.

– Ależ tak. – Był niezłomnie pewny siebie. Czy wszyscy doktoranci zachowywali się w ten sposób? Postukał palcem w ekran, żeby pomniejszyć zdjęcie do pierwotnych rozmiarów.

– Niebieski domek z czarno-białym kotem na płocie.

– A w środku ja.

– A w środku jakaś Ksiusza.

Pozwoliła mu przejrzeć wszystkie zdjęcia w telefonie i do każdego dodała komentarz.

– To moja mama w kuchni, gotuje obiad… Nie lubi tego zdjęcia. W ogóle nie lubi się fotografować. Uważa, że nie jest ładna. – Czander pokręcił głową, wyrażając milczące zaprzeczenie tej opinii, a Ksiusza po raz kolejny pochwaliła w duchu jego bezbłędne wyczucie. Zdjęcie ukazywało tylko profil jej matki. Głośne zaprzeczenie byłoby przesadą. Przesunęła klatkę. – A to w domu, tego samego wieczoru: nasz posiłek. – Czander uważnie przyjrzał się potrawom i meblom, zanim przeszedł do następnego zdjęcia. – Rusłan – powiedziała.

Na zdjęciu Rusłan w białym podkoszulku był blisko obiektywu, na wpół srogi, na wpół uśmiechnięty. Usiadła mu okrakiem na kolanach, żeby pstryknąć tę fotkę. Miała nadzieję, że Czander się tego nie domyśli. Gdy teraz popatrzyła na zdjęcie świeżym okiem, poczuła, że palą ją policzki.

– Przystojny – powiedział Czander.

Znowu zareagował prawidłowo. Ksiusza przestała się denerwować.

– To prawda.

Przeglądali dalsze zdjęcia w telefonie, póki Margarita Anatoliewna nie sięgnęła ponad ich głowami dłonią z kluczem do sali prób.

Czander też chodził kiedyś z Rosjanką. Białą. W mieście. Kiedy jeszcze studiował. Byli razem cztery lata.

– Kochałem ją – powiedział. Ksiusza patrzyła na jego profil, na zarys szczęki, wysokie kości policzkowe, spłaszczony nos. – Ale była kapryśna; kłóciliśmy się; skończyła studia rok przede mną, z tytułem magistra stosunków międzynarodowych, i chciała wyjechać z Kamczatki do pracy, ale ja…

– Nymyłan – dokończyła za niego Ksiusza. Było to jedno z koriackich słów, których nauczył ją Czander. Znaczyło „osiadły”. Nauczył ją też słowa „nomada”, kiedy mu po raz pierwszy opowiedziała, jak jej dziadkowie wędrowali z reniferami. W zamian prosił ją o słowa w języku Ewenów, lecz chociaż dobrze rozumiała mowę swojego rodu, pewna była tylko wymowy słownictwa wyuczonego w podstawówce: asatkan, niarikan – „dziewczynka”, „chłopczyk”. Ałagda – „dziękuję”.

Czander odwrócił się do niej. Jego ciemne oczy połyskiwały.

– No właśnie – przyznał. – Nie dałbym rady. – Jego łagodny głos działał na nią jak przesuwanie palcem po kręgosłupie. Czander odwrócił się z powrotem twarzą do wykafelkowanej ściany, w której odbijały się plamy światła sufitowych lamp. – Miałem się do niej wprowadzić po dyplomie, ale ona cały czas podkreślała, że to będzie dopiero pierwsza z licznych przeprowadzek. Najpierw do Pietropawłowska, potem do Chabarowska, a potem na przykład do Korei albo gdzieś indziej za granicę. Poprosiłem ją o czas do namysłu. „Okej”, odpowiedziała, „masz tyle czasu, ile chcesz, bo z nami koniec” – a ja na to: „Jak tak, to proszę bardzo”. Zdałem ostatnie egzaminy i wróciłem do domu pomagać ojcu. Nie rozmawiałem z nią przez półtora miesiąca. Pod koniec lata zacząłem do niej dzwonić, ale ciągle miała wyłączony telefon. Pomyślałem, że mogła zablokować mój numer. – Rzęsy miał proste, krótkie, suche. – Wiesz, gdzie była?

– Nie wiem.

– W Australii.

– W Australii!

– W Australii – potwierdził. – Wyjechała jako au pair. Dowiedziałem się tego od jej przyjaciół. Ktoś z nich do mnie zadzwonił… nie zapomnę tamtej rozmowy. Ona dalej tam jest. Koniec końców, słyszałem, że wyszła za mąż.

Ksiusza nie umiała sobie wyobrazić tamtej dziewczyny. Ona sama nie chodziła jeszcze z Rusłanem, gdy zaczynała studia, ale gdyby tak było, na pewno zostałaby w Esso i zapisała się na studia korespondencyjne. A nawet wtedy przez cały pierwszy rok zastanawiała się, czy nie zrezygnować z uniwersytetu. Jej rodzice nalegali, żeby przyjęła stypendium, sama też marzyła o dyplomie z wyróżnieniem, a Rusłan obiecał, że będzie miał na nią oko – tylko te powody skłoniły ją do pozostania tak daleko od domu. Zresztą była już prawie na finiszu. Od dyplomu dzieliło ją zaledwie półtora roku.

– W Australii – zamyśliła się. – Tęsknisz za nią?

– Nie – odparł. – Skończyłem z tym definitywnie.

– Z czym? Z randkowaniem?

– Z tamtymi dziewczynami. – Spokojne spojrzenie. Górna

warga bez dołka, cień czarnego zarostu pod skórą. – Z Rosjankami.

Ksiusza słyszała już podobne deklaracje od swoich ziomków.

Mocniej oparła głowę o kafelki.

– Nie mówisz serio.

– Owszem, tak.

– To niemądre.

– Hmm. A ty nie przekonałaś się jeszcze, że Rosjanom nie można ufać? Nie traktują nas tak samo jak siebie. – Ksiusza czekała, aż Czander doda, że jest wyjątek: Rusłan. Nie dodał. Nagle Rusłan w jej myślach zmienił się z mężczyzny, którego powinna bronić, w mężczyznę, który może ją porzucić – o wiele łatwiej niż ona jego. Czander nie mówił jednak o miłości.

– Coś się wydarza na północy – ciągnął – i nikt się nie przejmuje. Ale jak to samo wydarzy się tutaj – wielki szum. Kiedy mieliśmy kryzys paliwowy w dziewięćdziesiątym ósmym… pamiętasz? U nas przez okrągły rok nie było prądu. W Pałanie ludzie zamarzali na śmierć. A tymczasem w mieście mówiło się o trzech, czterech miesiącach zimna, tak jakby pozostała część roku nie miała znaczenia, bo dotyczyła tylko nas.

Ksiusza o tym nie słyszała. Podczas kryzysu paliwowego była w wieku, w którym dopiero zaczynają się tworzyć wspomnienia.

– Albo te dwie rosyjskie dziewczynki, które zniknęły latem – powiedział Czander. – Media cały czas o nich trąbią. Tak często pokazują w kółko tych samych policjantów i matkę dziewczynek, że poznałem ich twarze lepiej niż sąsiadów, wśród których się wychowałem. A co z młodą eweńską dziewczyną, która zaginęła trzy lata temu? Kto zrobił o niej reportaż? Kto w ogóle o niej jeszcze pamięta?

– Ta dziewczyna z Esso? – spytała Ksiusza. – Lilia.

Czander zamilkł na chwilę.

– Znałaś ją.

– Nie – zaprzeczyła Ksiusza. – Właściwie nie. Jej brat któregoś lata pracował przy naszym stadzie, to wszystko. Ale skąd ty ją znałeś?

– Nie znałem. – Czander przyjrzał się Ksiuszy z nową uwagą.

– Ta sprawa obiła mi się o uszy, gdy jesienią tamtego roku leciałem przez Esso.

Ksiusza zaczynała studia, gdy tamta dziewczyna zaginęła. Lilia Sołodikowa. Szkołę średnią we wsi ukończyła rok przed Ksiuszą, ale ich drogi właściwie się nie przecięły. Nawet Czegga, który we wczesnej młodości miał na koncie parę randek z Lilią, jako nastolatek stracił z nią kontakt. Lilia słabo się uczyła. Drobna, o słodkiej urodzie dziecka, zgrywała nieśmiałą, ale podobno z chłopakami obchodziła się bezwzględnie. Chodziły plotki, że dawała się macać za pieniądze. Chłopcy wołali za nią po ulicy. Parę razy o późnej godzinie nocnej Ksiusza widziała przez okno drobną figurkę Lilii znikającą wśród cieni wiejskiego boiska.

Ksiusza nie była w niczym podobna do Lilii, ale i tak po zniknięciu dziewczyny rodzice Ksiuszy, jej brat i Rusłan miesiącami ostrzegali ją przed wychodzeniem z domu. „Nie chodź nigdzie sama. Pilnuj się. Nie daj się skusić. Nie gadaj z obcymi”. Czegga był pewien, że Lilię zamordował jakiś zazdrosny wielbiciel. To właśnie wtedy Rusłan postanowił pozostawać z Ksiuszą w stałym kontakcie.

– Co się z nią stało twoim zdaniem? – zapytał Czander.

– Uciekła – odrzekła Ksiusza.

– Tak sądzisz? Słyszałem, że nie zostawiła listu pożegnalnego. Po prostu zniknęła.

– Ona… – Ksiusza się zawahała. – Ja już mieszkałam tu, w akademiku, kiedy w Esso zrobiło się o tym głośno. Nie umiem powiedzieć, co właściwie się stało. Ale Lilia nie była najszczęśliwsza u siebie w domu. Jej brat, ten, który najmował się sezonowo u moich dziadków, był wariatem. Z tego powodu ich starsza siostra dawno wyniosła się z domu. Ich ojciec nie żył, a matka była… Niewiele trzymało Lilię przy rodzinie. – Uśmiechnęła się do Czandera. – Może Lilia też została au pair w Australii.

Nie odpowiedział jej uśmiechem.

– Wyglądała na uciekinierkę? – spytał.

– A kto wygląda na cokolwiek? – Ksiusza wzruszyła ramionami.

– Ja jej właściwie nie znałam, Czander. Chyba nigdy nie rozmawiałyśmy.

– Rozumiem. Po prostu przypominam sobie o niej, kiedy oglądam lokalne wiadomości.

– Ja też, czasami.

Lilia, która – w okresie, gdy mieszkały parę przecznic od siebie – nie była dla niej nikim więcej, jak tylko źródłem niewybrednych plotek, w ciągu trzech lat od zniknięcia radykalnie zmieniła życie Ksiuszy. Zaczęły się dla niej nieustanne kontrole. Telefony o stałych porach. Ksiusza pomyślała, że właściwie powinna jej być wdzięczna. Gdyby Lilia nie porzuciła swojego życia, czy Rusłan trzymałby się teraz Ksiuszy z taką determinacją?

– Wasza policja z miejsca machnęła na nią ręką, prawda? A tu tymczasem miasto non stop wysyła w teren patrole poszukujące tych dwóch dziewczynek. Ludzie gadają o nich, nawet jak nic nie mają do powiedzenia. Biały facet, ciemny samochód, centrum miasta… to mógł być ktokolwiek. Czander miał rację. Dla miasta Lilia mogła równie dobrze nigdy nie istnieć. Reporterzy zachowywali się tak, jakby zaginione latem siostrzyczki wynalazły akt znikania.

I właśnie ta niepamięć prawie na pewno stanowiła powód zniknięcia Lilii. Ksiusza była wprawdzie całkiem inna, ale ją rozumiała. To przekonanie, że nic lepszego się nie zdarzy.

Pułapka rodziny. Sekretne planowanie rozpaczliwie upragnionej ucieczki. Ksiusza czuła się podobnie, dopóki nie wybrał jej sobie Rusłan.

Czander splótł dłonie nad zgiętymi kolanami. Mówił cicho.

– Biały facet i ciemny samochód. Tacy są wszędzie – powiedział.

– Rozumiesz, o co mi chodzi.

Rozumiała. Czander nie obrażał Rusłana. Nie mówił nawet o swojej eksdziewczynie. Wyrażał coś innego, głęboką mądrość zbiorową, odwieczny, rdzenny ból.

Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Okładka książki 'Znikająca ziemia', Julia PhillipsOkładka książki 'Znikająca ziemia', Julia Phillips Wydawnictwo Literackie

Fragment książki „Znikająca ziemia” Julii Phillips. Przełożyła Agata Kozak. Wydawnictwo Literackie, 2019.

Więcej o: