"Ruscy Narcos" Artura Górskiego. Gangsterzy, przemyt kokainy i żądza zemsty. Ta opowieść mrozi krew w żyłach [FRAGMENT]

Artur Górski ma na swoim koncie bestsellery o świecie polskiej mafii. Teraz odkrywa przed czytelnikami mroczne sekrety narkotykowych machlojek Rosjan. Publikujemy na Gazeta.pl fragment jego najnowszej książki "Ruscy Narcos. Tom I. Genesis".

Artur Górski to specjalista od powieści kryminalnych i sensacyjnych. Jego pamiętną serię "Masa o polskiej mafii" czytały tysiące Polaków. Teraz autor bierze na warsztat opowieść o karkołomnie niebezpiecznej współpracy byłego rosyjskiego mafiozy ze służbami Stanów Zjednoczonych.

Nazar M., pseudonim Niedźwiedź, przez lata był kimś w rodzaju rezydenta mafii z krajów byłego Związku Radzieckiego. Znał wszystkich najważniejszych bossów polskiej ośmiornicy, a z legendą Pruszkowa – Andrzejem K. Pershingiem łączyła go prawdziwa przyjaźń. Jego karierę przerwała odsiadka – dostał wyrok ośmiu lat więzienia za podwójne zabójstwo w obronie własnej. Po wyjściu na wolność podróżował między Warszawą, Mińskiem i Moskwą w interesach, angażując się w bardziej czy mniej legalne przedsięwzięcia. W pewnym momencie Warszawa znów stała się dla Nazara skrajnie niebezpieczna.

Książka "Ruscy Narcos" to fabularyzowana z uwagi na bezpieczeństwo występujących tam osób relacja Niedźwiedzia z misji, jakiej się podjął na zlecenie amerykańskich służb specjalnych oraz polskiej policji – misji przeniknięcia do kręgów kierowniczych kokainowego kartelu w Wenezueli.

Fragment książki Artura Górskiego "Ruscy Narcos. Tom I. Genesis"

W ciągu wielu lat pobytu w Warszawie setki razy przejeżdżałem obok jasnego budynku ambasady amerykańskiej, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że pewnego dnia wkroczę do środka. I to nie jako jeden z tysięcy petentów, którzy starają się o wizę USA – jakoś nigdy nie czułem potrzeby zamieszkania w kraju, gdzie pucybut w mgnieniu oka staje się mafijnym bossem - ale ktoś, komu wypada podać kawę i ciasteczka. Ten honor spotkał mnie w niecały tydzień po mojej ostatniej rozmowie z Bogdanem na Okrzei.

Siedziałem w jakimś pokoju, do którego zapewne nie zapraszano wszystkich, którzy mieli na to ochotę i byłem pewien, że pomieszczenie jest dźwiękoszczelne. Owszem, Amerykanie mogli nagrywać wszystko, co się tu mówiło (i z pewnością korzystali z tej możliwości), ale gdyby ktoś z zewnątrz chciał podsłuchać rozmowę, nie miałby szans. Czułem się jak James Bond, tyle, że nie miałem zielonego pojęcia, czego ode mnie chce centrala.

Obok mnie siedział Bogdan i jego kolega z CBŚ – Marek. Był nieco starszy od Bogdana i najwyraźniej zależało mu, aby uważać go nie za oficera operacyjnego, który szamocze się ze zbirami na ulicach, ale za faceta, który rozdaje karty i generalnie urwał się z dyplomacji, trafiając przypadkowo do elitarnej struktury policji. Miał na sobie kremową marynarkę, z którą nieco boleśnie kontrastowała różowa koszula z zaokrąglonym kołnierzykiem i krawat w kwiaty. Ale jeśli facet chciał udowodnić, że uczył się fachu na serialu "Miami Vice", to trafił w dziesiątkę. Razem z nami był także tłumacz, najprawdopodobniej zatrudniony przez ambasadę.

Po chwili do pokoju wkroczyło dwóch pokaźnych, kwadratowych mężczyzn, z włosami wygolonymi na modłę komandoską – mieli na sobie stalowe garnitury, a jeden z nich spoglądał na nas przez okulary w złotej oprawie. Pierwszy wyglądał na południowca, a drugi, ten w okularach – na potomka białych farmerów z Teksasu. Przywitaliśmy się mocnymi uściskami dłoni. Ten o ciemniejszej karnacji przedstawił się jako agent Flores, a ten w okularach jako agent Bennett.

Jadąc do ambasady, dowiedziałem się od Bogdana i Marka, że spotkam się z przedstawicielami DEA, czyli Drug Enforcement Administration - z facetami, którzy ścigają po całym świecie producentów i handlarzy prochów. Czego ode mnie chcieli? Złożyć mi jakąś propozycję. Dlaczego akurat mnie? Bo zamierzałem udać się do paszczy lwa, czyli do tego regionu świata, z którego kontrolowany jest wszechświatowy handel kokainą. A, że kiedyś byłem dość wysoko w hierarchii rosyjskiej mafii (bez przesady, byłem na tyle wysoko, aby wiele widzieć, ale nie na tyle wysoko, aby rządzić w jakiejś większej skali) i miałem znajomości wśród osób, które współpracowały z kartelami, wydawałem się odpowiednim człowiekiem do rozmowy z agentami DEA. Moją kandydaturę zaproponowało Amerykanom Centralne Biuro Śledcze, które wspólnie z DEA "wysuszyło" wiele narkotykowych źródeł w tej części Europy i rozbiło kilka gangów.

Czyli wiedziałem, że dzwonią, ale nie miałem pojęcia, w którym kościele.

Po krótkiej wymianie mało znaczących grzeczności, agenci przeszli do rzeczy. Ewidentnie liderem tego duetu był Bennett, choć oczywiście pozory mogły mylić – powiedzmy, że Flores był bardziej skłonny do analizowania sytuacji w milczeniu i przypominania o swoim istnieniu w umiarkowanych dawkach.

- Panie Nazarze, polskie służby zarekomendowały pana jako najwłaściwszą osobę do wypełnienia pewnej misji… - oświadczył Bennett i na chwilę się zaciął, jakby osiągnął dopiero pierwszy stopień budowania napięcia.

- Misji? Jakiej misji? – Spytałem.

- Zakładamy, że panowie z polskiej policji – tu Bennett wskazał ręką na Bogdana i Marka – wspomnieli panu, że poszukujemy osoby, która uda się do Ameryki Południowej i zgromadzi dla nas pewne informacje.

Rzeczywiście, coś mi mówili, ale bardzo ogólnie, bo albo uważali, że wszystkiego dowiem się od Amerykanów, albo po prostu nie mieli pojęcia o szczegółach propozycji DEA. Zresztą, podczas jazdy samochodem do ambasady było za mało czasu, żeby omówić jakiś większy plan.

- Bardzo pobieżnie, tak naprawdę, nie wiem o co chodzi – odparłem.

- Ale potwierdza pan, że wybiera się do Wenezueli? – odezwał się Flores.

- Potwierdzam, że mam taką wolę. Ale biletów jeszcze nie mam.

- Jeśli jest wola, to znajdą się też bilety – rzucił sentencjonalnie Bennett. Po czym kontynuował: - Wiemy, co spotkało pańskiego przyjaciela i wyrażamy z tego powodu wielkie ubolewanie. Niestety, to tylko kropla w morzu ofiar karteli narkotykowych. Ani pierwsza, ani ostatnia. Żeby skutecznie walczyć z tym podziemiem kryminalnym, potrzebujemy jak najwięcej informacji na jego temat. Doskonale pan wie, że najbardziej wartościowe informacje pochodzą z wewnątrz tego środowiska – skuteczne rozpracowywanie go nie jest możliwe bez pracy osób, działających – jakby to powiedzieć? – pod przykryciem.

- Chcecie zrobić ze mnie agenta specjalnego? Mam być waszym Donnym Brasco? - uśmiechnąłem się, wskazując obiema dłońmi na siebie samego. Film "Donny Brasco" z Johnnym Deppem w roli przykrywkowca, oglądałem wkrótce po wyjściu z polskiego więzienia i muszę przyznać, że zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Wprawdzie opowiadał historię agenta FBI Josepha Pistone, któremu udało się przeniknąć do brutalnego klanu Bonanno, ale w postaci, granej przez Deppa, widziałem też siebie – faceta, który podjął współpracę z mińskimi służbami w czasie wojny z grupą Biry. Gangstera, który w imię jakiegoś tam niby wyższego celu, gra równocześnie dwie role. Ale nie sądziłem wówczas, że życie napisze scenariusz do MOJEGO FILMU – że naprawdę będę musiał zagrać agenta specjalnego.

- Donny Brasco to Hollywood, a nas interesuje prawdziwe życie. To, co chcemy panu zaproponować może i będzie przypominało film, ale na pańskim miejscu pamiętałbym, że tu żadnej sceny nie da się powtórzyć czy poprawić – odparł poważnym tonem Bennett. Najwyraźniej nie miał ochoty na żarty, tyle, że ja wcale nie żartowałem.

- Panowie, ale moja wiedza na temat południowoamerykańskich karteli nie jest duża. Prawdę mówiąc, byłem tylko raz w Wenezueli i to przez kilka dni – powiedziałem.

- Tak, odwiedził pan przyjaciela, który niedługo później został zabity. Ale ten przyjaciel, mister Tkacz, rozumiem, że to pseudonim, był dość ważną osobą w tamtejszych kręgach kryminalnych. Był blisko związany z kimś, kogo mamy od dawna na celowniku, a kogo pan także zna – Bennett spojrzał na mnie wzrokiem wytrawnego analityka ludzkich dusz. Oczywiście miał na myśli Arunasa. Ciekawe, co jeszcze o mnie wiedzieli?

- Moja wiedza jest bardzo niewielka… - powtórzyłem, zresztą zgodnie z prawdą.

- W tej chwili my nie oczekujemy od pana wiedzy - gdyby chodziło tylko o samą wiedzę, to mamy wystarczająco dużo akt i publikacji. Pan po prostu musi się tam pojawić i zacząć nawiązywać kontakty. Wiedzę pan zdobędzie w czasie pobytu. Nie startuje pan przecież od zera… - Niespodziewanie odezwał się Flores. Potem milczał przez kolejne dwie minuty.

- Jeśli pojawi się tam nowy człowiek i zacznie się kręcić po mieście, od razu zostanie namierzony. Myślę, że będę na widelcu od samego początku, zarówno jednych jak i drugich: karteli i służb – wyraziłem wątpliwość co do sensowności mojej misji.

- Musi pan działać szybko, zanim ktokolwiek zacznie się zastanawiać nad celem pańskiego pobytu. Im szybciej znajdzie pan sobie miejsce w tym świecie, tym lepiej dla sprawy – powiedział Bennett.

- Z tego, co wiem, każdy agent przykrywkowy musi zostać odpowiednio "zalegendowany", wysyłająca go służba musi mu zapewnić nową tożsamość, fikcyjny życiorys.

- Widzę, że jest pan wielbicielem filmów sensacyjnych. To dobrze, bo już coś pan wie na temat pracy agentów. Tyle, że – powtarzam – to nie Hollywood. W pana przypadku cała procedura wstępna zostanie skrócona. Ostatecznie, nie jest pan agentem, nie jest pan funkcjonariuszem rządowym, a kimś, kogo określamy mianem "floater". Osobą, z której korzystamy przy jednorazowej akcji, nawet jeśli będzie to akcja rozciągnięta w czasie. Oczywiście, ja bym się za bardzo nie przywiązywał do nomenklatury. Równie dobrze możemy określić pana jako nasz kontakt.

Zadrżałem – słowo "floater" rzeczywiście oznaczało rodzaj agenta, ale także topielca, który wypłynął na powierzchnię rzeki czy jeziora.

- O ile wiem, "floater" nie zawsze nawet wie, że bierze udział w jakiejś grze.

- No właśnie, a my wykładamy karty na stół. To chyba dobrze, prawda?

- A co z moją „legendą”?

- Pan przecież sam się "zalegendował". Nie musimy wsadzać pana do więzienia, żeby wkręcić pana do środowiska kryminalnego. Pan przecież wywodzi się z tego środowiska, jest pan znany. Niedźwiedź to hasło, które otwiera wiele drzwi.

- W Moskwie – tak, ale nie jestem pewien czy w Caracas.

- Na pewno spotka pan tam ludzi, którzy pana znają albo o panu słyszeli. I to oni będą otwierali drzwi. Pan jedynie musi przez nie przejść.

- Dokładnie tak! – Dodał Flores, ale tę wypowiedź potraktowałem jako znak interpunkcyjny w wypowiedzi Bennetta i nie zaliczyłem mu jego własnej.

Dalej rozmowa toczyła się wokół szczegółów natury logistycznej i operacyjnej. Brali w niej udział także dwaj policjanci z CBŚ – jako, że obiecałem tę część spotkania zachować wyłącznie dla siebie, nie ujawnię jej szczegółów. To co zatem ujawnię, to będzie jedynie drobna część naszych ustaleń.

Mogę tylko dodać, że gdy już byłem gotów, aby wyrazić zgodę na udział w tej grze, oświadczyłem: - Pojadę i będę dla was pracował, ale pod jednym warunkiem.

- Pewnie ma to jakiś związek ze śmiercią pańskiego przyjaciela? – Zapytał Bennett. Nie trzeba było być geniuszem, żeby dojść do takiej konkluzji, ale mimo wszystko agent DEA zaimponował mi.

- Tak, chcę, abyście mi pomogli namierzyć zabójcę Tkacza i zleceniodawców egzekucji. Wiem, że jesteście w stanie to zrobić.

Tym razem po chwili ciszy odezwał się Flores: - Pan nie jest od wymierzania sprawiedliwości. Chce go pan zabić?

- Nie, ja jedynie chcę, aby została mu wymierzona sprawiedliwość. Jeśli zamiast mnie swoją robotę wykona kat, będę w pełni usatysfakcjonowany.

- Zakłada pan najwyższy wymiar kary? Jest pan pewien, że nie znajdą się żadne okoliczności łagodzące? – Bennett starał się zachować kamienną twarz egzaminatora na uczelni.

- Wie pan, zawsze podobał mi się kodeks Hammurabiego – oko za oko, życie za życie.

- Tam było o zębie, a nie o życiu – odparł Bennett i dodał: - A poza tym kodeks mówi, że jeśli ktoś kogoś oskarżył i rzucił nań podejrzenie o zabójstwo, zaś tego mu nie udowodnił, ten, kto go oskarżył, poniesie karę śmierci. Ma pan tego świadomość?

- Aż tak bardzo nie interesuję się starożytnością. Wiem tylko, że ten skurwiel musi ponieść karę. Jak najcięższą.

Bennett uśmiechnął się i podał mi swoją wizytówkę, mówiąc: - Mów mi Harry.

Więcej o: