Najpierw Rychcik chciał napisać biografię reżysera filmów takich jak "Róża", "Wesele", "Dom zły" czy "Kler", ale w końcu wyszła z tego historia pracy na planach dziewięciu filmów. Autor rozmawiał ze współpracownikami Smarzowskiego, m.in. z aktorami Agatą Kuleszą, Jackiem Braciakiem, Bartłomiejem Topą, Marcinem Dorocińskim, a także innymi członkami ekipy filmowej. O "Klerze" napisał z własnej perspektywy - "debiutanta", który na planie pojawił się, by zagrać sekretarza arcybiskupa (w tej roli Janusz Gajos).
Jedenastego września 2017 roku, wcześnie rano, pojawiłem się na planie filmu Wojtka Smarzowskiego o roboczym i niewiele mówiącym tytule 3. Choć był już w zdjęciach 37 dni, moja postać pojawiała się w nim po raz pierwszy, a sprawa była poważna, ponieważ debiutowałem w filmie i nie do końca wiedziałem, z czym przyjdzie mi się zmierzyć.
Tego samego dnia pracę nad rolą rozpoczynał także Janusz Gajos. Z duszą na ramieniu podszedłem do wielkiego aktora, by się przedstawić, a po chwili zjawił się obok nas Jacek Braciak - ksiądz Lisowski - ubrany w czarny kościelny klerczman, białą koszulę i przypalając papierosa, zagaił: "Ja cię widziałem w spektaklu, panie Morrison…". Nie dałem po sobie poznać, ale doznałem uskrzydlenia. Po takim początku poczułem się nieco mniej niepewny, a po głębszym namyśle - prawie dowartościowany. Włożyłem kostium: sutannę, koloratkę, lakierki. I czekam. Zdjęcia się przesunęły, więc najpierw obiad.
Siadam z talerzem przy stole, wśród ekipy. Przysłuchuję się rozmowie i nagle słyszę: "A co ty tu robisz? Jesteś sekretarzem arcybiskupa, więc zapierdalaj do Gajosa z obiadem!". Przy stole już ogólna wesołość, podnoszę się z ławki na miękkich nogach. Braciak raz jeszcze: "Ale nie z resztkami!". Trzymając w rękach talerz, próbuję się uśmiechać: "Słyszałem, że pan Janusz prosił tylko o owoce i ciastko". "Tylko oficjalnie. W garderobie czeka na konkretne żarcie!".
Powoli sadowię się z powrotem, śmiechy ustają, a Braciak dalej ostrzy na mnie ponuro i nieśpiesznie znika za barobusem. Kwadrans później spotykamy się, by zapalić papierosa. Podchodzę niby pewniejszym krokiem: "Ale mnie pan wkręcił. Doceniam ostrą frazę i żart. Bo to był żart, prawda?". Widzę, jak maska opada i na jego twarzy maluje się szeroki uśmiech. Wyciąga przed siebie rękę: "Jacek jestem".
"Rzeczy piękne nauczyły mnie kochać, a rzeczy złe nauczyły, jak żyć" - tak brzmiała pierwsza kwestia sekretarza. Na starcie uczepiłem się myśli, że w filmie nie istnieje coś takiego jak doświadczenie, bo każde kolejne zadanie aktorskie jest pierwsze.
Nowego, obcego z początku człowieka trzeba budować w sobie od punktu zero. Zacząłem więc tworzyć i zapisywać - co prawda niechronologicznie, ale drobiazgowo - jego historię.
Z notatnika sekretarza: "…Lisowski to inteligentny, aż nazbyt dobrze zorientowany w sprawach ksiądz - macher od ustawianych przez hierarchów - zawsze dla dobra Kościoła - przewałów i przetargów. Na pozór wierny pies, skwapliwie wykonujący zlecenia szefa, a tak naprawdę kręcący własne lody i najprawdopodobniej donoszący na niego do Watykanu.
Od lat przyglądam się jego stopniowej i nieodwracalnej chyba degradacji. Czysto ludzkiej, bo jego księżowska, szemrana kariera rozkwita w pełni. Jak na klechę przystało, ma pewną wrażliwość, ale jakby zdegenerowaną. Nosi w sobie chłód skrywający wrzenie. Nie raz i nie dwa mówiłem ekscelencji, że to człowiek bezwzględny, jakby pozbawiony elementarnych uczuć, który jest w stanie zrobić wszystko, by osiągnąć cel. Niepomny przestróg arcybiskup lubi zakurzyć z nim cygareta, ale z tej ich komitywy nic dobrego nie będzie. Na szczęście w naszym świecie tak rozbuchane ego nie jest i nigdy nie było - jak chcą wszelkiej maści oszczercy - czymś powszechnym. Po prawdzie, jeszcze z seminarium zapamiętałem pewne grono wartościowych kleryków - w sensie moralnym, intelektualnym i społecznym świetnie się zapowiadających. Tyle że właśnie spośród nich stosunkowo najwięcej było wystąpień z kapłaństwa. Bardzo możliwe, że z powodu krytycznego nastawienia. Niektórych pozbywały się seminaria lub nieco później diecezje, bo zwyczajnie nie pasowali do systemu".
Gdy przed samym ujęciem usiadłem przy biurku, które pierwszy raz zobaczyłem na oczy - choć od kilku dobrych lat było przecież moim miejscem w kurii - podszedł reżyser: "Lubisz swoją pracę?". Sekretarz potwierdził to we mnie instynktownie. Wojtek Smarzowski nie snuł żadnej historii postaci, za to dwoma słowami rzucił konkretny trop: "Gorliwość i rzetelność". Ot, drobiazg niezbędny dla precyzyjnego rozpracowania mojego bohatera. Pierwsza rzecz to jednak kostium. No dobrze, ale jak nosi się sutannę? Szyta jest zgodnie z budową mężczyzny: szeroko w ramionach, a cięcie idzie w dół aż do kości ogonowej. Odcięcie "spódnicy" jest z kolei trochę podwyższone, więc samym krojem szata księżowska poprawia proporcje i maskuje niedoskonałości figury. Nawet postać z krótkimi nogami wydaje się smukła. Skraca się co prawda korpus ale… coś za coś, jak odpowiadał pewien reżyser na insynuacje, że aktorów zasłania scenografia.
Z notatnika sekretarza: "Na trzecim roku studiów mogłem już nosić sutannę na co dzień, więc kiedy szedłem w niej przez Planty, z automatu podnosiłem wysoko głowę. Niestety, tylko do czasu. Wieczorami Kraków nie jest dla nas zbyt przyjemnym miejscem, bo ludożerka pod postacią pijanej młodzieży wyzywa nas od pedofilów. Rankiem nie jest dużo lepiej, ale na pewno bezpieczniej - starsze panie dla odmiany wymyślają nam od darmozjadów. Gdy za sprawą działań kurii klimat wokół tych oskarżeń diametralnie się zmieniał, na ulicach częściej jednak widziałem niby kontrmanifestacje, gęste od pełnych poparcia i wyrozumiałej troski o wspólne dobro sztandarów. Szczególnie jeden: "Brońmy kapłanów przed stalinowskimi siepaczami" - przyznaję, nieco ekscentryczny - nie wiem dlaczego zapadł mi w pamięci. Nie chciałem słyszeć obelg, dlatego na przechadzki wychodziłem w koszuli i koloratce, którą już za winklem chowałem do kieszeni. Uczono nas, że na schodach materiał sutanny trzeba chwycić prawą dłonią na wysokości kolan, unieść, co uwolni szłapy i uchroni przed potknięciem…".
Ale na planie? Ratuj się, kto może. Gdzie schować telefon i fajki? Co z toaletą? To frazes, ale kiedy zakłada się kostium - wkłada się na siebie jakby gorset postaci. Innego człowieka. Innego? Przecież to dalej ja. Ciekawy paradoks, bo chyba nie do końca. Aktor wywołuje coś w swoim wnętrzu, ale tak naprawdę ciągle jest obok. Tak przynajmniej dotąd myślałem.
Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>
Kręcone siekierą... - okładka mat. prasowe