Michał R. Wiśniewski: Pierwszy Internet był tak naprawdę Internetem fetyszy [WYWIAD]

Czy potrafimy jeszcze żyć bez dostępu do sieci? Jak nas i miejsce gdzie żyjemy zmienił Internet? Na te i wiele innych pytań odpowiada Michał R. Wiśniewski w swojej nowej książce "Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak Internet zmienił Polskę". Trzeba przyznać, że robi to w sposób porywający. Z autorem o wolności w sieci, ewolucji polskiego Internetu i granicach pomiędzy światem realnym, a wirtualnym rozmawiał Mateusz Uciński.

<<Reklama>> Książka "Wszyscy jesteśmy cyborgami" dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Mateusz Uciński: Panie Michale, podobnie jak Pan, urodziłem się w latach 70. ubiegłego wieku i doskonale pamiętam świat bez Internetu. Teraz jednak dorosło już w Polsce pierwsze pokolenie, dla którego rzeczywistość bez dostępu do sieci, wydaje się wręcz niemożliwa. Czasami tak sobie myślę, że nasze roczniki mają to szczęście, że z racji czasów, w jakich żyliśmy, potrafimy jeszcze wynajdywać i korzystać z tradycyjnych źródeł informacji. Nie uważa Pan? 

Michał R. Wiśniewski: Myślę, że kwestią jest tu nie tyle rocznik, co posiadany kapitał kulturowy. Nie każdy z mojego pokolenia potrafił poruszać się po bibliotece, nie mówiąc już o tym, czy w ogóle miał do niej dostęp – nie można porównać biblioteki z mojego małego miasteczka, w którym się wychowałem, z warszawskim BUW-em. Natomiast idealnym połączeniem wydaje mi się zdolność do weryfikowania informacji w połączeniu z dostępem, jaki daje Internet. Za czasów telewizji i prasy przyswoiłem dużo wiedzy, która po latach okazała się kłamstwem, tym co dziś nazywa się „fake newsami”. Trafiały do nas rozmaite „michałki”, wieści wyssane z palca czy wymyślone dla żartu, przepisywane z zachodniej prasy sensacyjne i zbiasowane informacje, których nikt nie był w stanie zweryfikować, bo nie dysponował żadnymi narzędziami. Dziś żyjemy w nadmiarze informacji, której nie sposób sprawdzić, bo jest jej zwyczajnie za dużo. 

W Polsce przyłączenie do sieci miało szczególny wymiar. Oznaczało dostęp do danych, do wiedzy, do zbiorowej światowej świadomości. Biorąc pod uwagę, że tak jak Pan zauważył - radio i telewizja łączyły, ale jednokierunkowo i były jak dzwon kościelny albo kołchozowa szczekaczka, organizując czas masom, to Internet oznaczał wolność. Taką nieskrępowaną, której chyba bardzo było potrzeba po minionym systemie. 

Ale i szybko okazało się, że i ten nowy system, który miał przynieść wolność, również potrzebuje drugiego obiegu. Oczywiście, teraz było można legalnie wydawać swoją prasę i nikt nie lądował w więzieniu za posiadanie kserokopiarki – problemem stał się dostęp do dużych nadajników. Zabawnym przykładem są recenzje filmów science-fiction. W latach dziewięćdziesiątych ten gatunek nie był zbyt poważany (i nadal nie jest, ale przynajmniej zarabia tyle, że nie sposób go ignorować), więc główno nurtowi krytycy dawali takim filmom mało gwiazdek i pisali niepochlebne teksty. A my wtedy podłączaliśmy się do sieci i wymienialiśmy własnymi opiniami, złorzecząc przy tym na tych typów z gazet, którzy nic nie kumają. 

W swojej książce opisuje Pan przemiany, jakie spowodowało upowszechnienie Internetu w naszym kraju. To, że na początku dostęp do sieci nas połączył i to całe pokolenia. Do tego stopnia, że wydawało się, iż nastąpi koniec generacji, a wszyscy będą mogli rozmawiać ze wszystkimi. Tak się jednak nie stało, prawda? 

Pierwszy Internet był tak naprawdę Internetem fetyszy. Ludzie łączyli się ze sobą wedle upodobań, hobby, fascynacji – sieć była pełna fandomów i kółek zainteresowań. Kiedy ludzi łączy jakaś pasja, inne cechy schodzą na drugi plan. Mamy datę urodzenia, płeć, poglądy polityczne, ale najważniejsza wydaje się miłość do Gwiezdnych Wojen. Potem Internet się upowszechnił, zmienił w sieć społecznościową w centrum, której było „ja” – kim jestem, skąd pochodzę, z kim chodziłem do klasy. 

Wspomina Pan, że przy pojawieniu się nowego medium, starsze ulegają marginalizacji. W przypadku Internetu moim zdaniem sytuacja jest bardziej złożona. Napisał Pan, że Internet wyrósł z telewizyjnych marzeń, ale nie można go traktować, jako kolejnego etapu rozwoju mediów. Jak to rozumieć? 

Łatwo patrzeć na Internet, jako na etap rozwoju massmediów – prasa – radio – telewizja – Internet; ale to nie był nowy sposób na przesyłanie i konsumpcji treści czy nawet nowe formy – najważniejszy był jego aspekt społecznościowy. To, że połączył ludzi w sposób niespotykany wcześniej w historii

W porównaniu do radia, czy telewizji Internet zwycięża zdecydowanie na polu absorbowania uwagi. To nie jest medium, które może pozostawać w tle, być szumem. Wymaga uwagi i nieustannie zaciekawia. Ludzie rezygnują z odbiorników radiowych, czy telewizyjnych. O świadomej rezygnacji z netu nie słyszałem. 

Zasypiamy patrząc na ekran komórki, budzimy się patrząc na ekran komórki; pojawia się sprzęt, taki jak Apple Watch, który sprawia, że jesteśmy podłączeni 24/7. Ludzie czują, że czasem zaczyna to ich przerastać, stąd decydują na różne formy detoksu – rezygnację z sieci społecznościowych, ograniczanie sieci tylko do spraw zawodowych – w ogóle z sieci nie da się zrezygnować, gdy funkcjonowanie całej gospodarki się na niej opiera. 

Czy potrafimy jeszcze żyć bez dostępu do sieci?Czy potrafimy jeszcze żyć bez dostępu do sieci? Pixabay

Napisał Pan – „Posłuszne cyborgi – ludzie sprzęgnięci z maszyną – które klaszczą i śmieją się na rozkaz.” Czy to jest właśnie cena za dostęp do bezmiaru informacji?

 O „posłusznych cyborgach” pisałem przywołując mechanizm z telewizyjnego studio – publiczność reaguje na polecenie wydane przy pomocy maszyny. Tak działała telewizja – serial komediowy nie potrzebuje nas do niczego, bo będzie sam się śmiał ze swoich dowcipów. W Internecie dostaliśmy pozory kontroli – to my decydujemy, czy wciskamy lajka czy nie, jaki serial obejrzymy na Netfliskie. A przynajmniej takie mamy wrażenie – dostęp do bezmiaru informacji wymusił mechanizmy ich filtrowania. Możemy polajkować tylko to, co pokażą nam algorytmy Facebooka; wybrać serial z tego, co pod nos podsunie nam aplikacja znająca nasze preferencje.

Pozostając jeszcze w sferze tego, co oferuje nam sieć www. Symbolem naszych czasów stały się obrazkowe memy, które wyparły bardziej skomplikowane formy manifestowania poczucia humoru czy przekazywania informacji. Jednak pierwotnie mem był czymś innym. Według Richarda Dawkinsa, autora „Samolubnego genu”, miały to być reproduktory odpowiadające za powielanie idei. Swoiste, kulturowe DNA. 

To zabawna zmiana znaczenia, zgodna z zasadą memetyki, że memy mutują, zmieniają znaczenie czy dążą do najprostszych postaci. Można powiedzieć, że mem „memu” zmutował i z Dawkinsowskiej idei stał się określeniem śmiesznego obrazka krążącego po sieci. Dużą rolę w tej zmianie odegrały media, które takie rozumienie „memu” propagowały w tekstach typu „Internauci reagują, zobacz memy”. A, że były silnymi nadajnikami, to – znów w zgodzie z prawami memetyki – to znaczenie wyparło oryginalne. 

Obserwując bardziej, lub mniej uważniej Internet, nie sposób nie zauważyć, że skala i tempo jego ewolucji są niesamowicie dynamiczne. Chociażby na płaszczyźnie społecznej. Tak, jak Pan zauważył – termin internauta jest przestarzały, odchodzą w przeszłość blogerzy, teraz rządzą influencerzy. Do czego to według Pana dąży? 

Wydaje mi się, że przyszłość przyniesie coraz większe zacieranie się granic między tym, co wirtualne, a tym co rzeczywiste. Za kilka lat będziemy żyć w rzeczywistości rozszerzonej – warstwie Internetu pokrywającej prawdziwy świat. I będzie to prawdziwe życie, tak jak Internet jest teraz prawdziwym życiem – o ile nie rozmawiamy akurat z botem, to po drugiej stronie kabla siedzi przecież prawdziwy człowiek. 

Tym co jest pewne, jest fakt, iż Internet sprzyja autopromocji i daje możliwość zaistnienia. Jednak, co mocno Pan podkreślił w jednym z rozdziałów swojej książki, jakiś czas temu powstała cała kultura celebrująca tzw. przegryw. Z czego wynika to nierzadko masochistyczne chwalenie się porażkami? 

To takie judo – jeśli nie mogę pokonać przeciwnika ciosem z pięści, mogę go odpowiednio złapać i użyć jego własnej siły przeciwko niemu. Internet dawał nam możliwość udawania kogoś, kim nie jesteśmy, ale najwspanialsze okazało się w nim, że możemy być naprawdę sobą. Okazało się, że nie musimy się wstydzić porażek, bo przegrywów jest cała masa; widać to na przykład na stronie „Chujowa pani domu”, gdzie ludzie przychodzą odpocząć od codziennych przymusów, wymagania, żeby zawsze dawać radę i utrzymywać pozory. W Internecie nigdy nie jesteśmy sami.  

Pozwolę sobie na osobiste pytanie. Jesteśmy, jak już wspomniałem, mniej – więcej równolatkami i przyznam się, że pewnych rzeczy w sieci nie rozumiem, a nawet nie chcę rozumieć. Jednak jest zjawisko, którego popularność jest dla mnie zatrważająca - patostreaming. Co Pana zdaniem stoi za powodzeniem tego typu transmisji? 

To samo, co stało za popularnością Beavisa i Butt-Heada, pary animowanych kretynów z MTV. Młodzież potrzebuje przekraczania granic, eksperymentowania, zwykłej niegrzeczności. W latach dziewięćdziesiątych dorośli byli zatrwożeni przemocą w kinie i telewizji, bo jakieś dzieciaki zaczęły naśladować głupie i niebezpieczne pomysły. Ktoś położył się na jezdni i zginął, ktoś się podpalił. Problem z patostreamarami polega na tym, że nie ma nad nimi takiej kontroli, jaka była nad telewizją. Korporacje, w których publikowane są patologiczne treści, umywają ręce, bo dla nich to biznes, który z racji zaniedbania (pisze o tym Wojciech Orliński w swojej książce o Paulu Baranie) pozostaje poza regulacjami. 

Na kartach swojej książki przytacza Pan przypadek humorystycznego tworu o nazwie Poland Ball. Karykaturalnej Polski, która na forach internetowych raz śmieszy, raz smuci. Chociaż jest „memem” to sygnalizuje, że mimo całej swojej otwartości, multi kulturowości, to jednak tworzą się swoiste narodowe monokultury. Niekiedy bardzo radykalne. 

Tworzenie się „narodowych wysp” w internecie jest dość naturalne – kiedy sieć połączyła cały świat, stała się wielka jak cały świat. To kolejny sposób na radzenie sobie z nadmiarem informacji – mogę łączyć się z całą kulą ziemską, ale nie mam kiedy, więc zostanę na moim Polandballu, będę śledził polskojęzycznego Facebooka, polskich polityków na Twitterze, czytał polskie portale – i robił polskie memy. O ile ktoś nie ma jakiejś fascynacji wykraczającej poza polski grajdołek, to nie ma potrzeby odbywać wirtualnych wycieczek za granicę. 

Na zakończenie naszej rozmowy, powołam się na cytowaną przez Pana wypowiedź Ricka Deckarda z genialnego filmu „Blade Runner”, który mówi o androidach, że są „jak każda inna maszyna. Mogą stanowić korzyść lub zagrożenie”. Podobnie jest z Internetem. Pokusi się Pan o wskazanie, co według Pana jest korzyścią, a co stanowi zagrożenie w sieci? 

Mam wrażenie, że dosłownie każdy element Internetu może służyć dobru albo złu. Dawać bezpieczną przystań mniejszościom, ale i dręczycielom. Sieć sprawiła, że poznaliśmy się nawzajem. Tylko chyba nie byliśmy gotowi na to, kim okażą się nasi bliźni. 

Bardzo dziękuję za rozmowę i zdecydowanie polecam sięgnięcie po „Wszyscy jesteśmy cyborgami”, bo chociaż wszyscy korzystamy z sieci, to niektóre fakty zawarte w tej książce naprawdę mogą zaskoczyć!

<<Reklama>> Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Okładka książki 'Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę'Okładka książki 'Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę' Wydawnictwo Czarne

Więcej o: