Jan Marcin Szancer - to on stworzył Pana Kleksa, on kształtował naszą wyobraźnię

Jego ojciec, wybitny matematyk, chciał, żeby Jan Marcin Szancer mial konkretny zawód. On jednak marzył o tym, by ilustrować książki. I to właśnie on stworzył później najbardziej znany wizerunek Pana Kleksa i stał się człowiekiem odpowiedzialnym za kształtowanie wyobraźni tysięcy polskich czytelników.

Jan Marcin Szancer urodził się w 1902 roku w Krakowie, skończył tamtejszą ASP, jako profesor w Katedrze Projektowania Graficznego szkolił potem wielu zdolnych następców. Był kierownikiem artystycznym "Świerszczyka" od pierwszego numeru (a potem tę samą funkcję pełnił w startującej Telewizji Polskiej), ilustrował dziesiątki baśni i książek (nie tylko) dla dzieci. Tworzył też kostiumy i scenografie, próbował sił w filmie jako scenarzysta, reżyser, a nawet aktor. Wielu zna z dzieciństwa jego nazwisko, a wielu z tych, którzy go nie kojarzą, na pewno zna jego rysunki...

"Jan Marcin Szancer. Ambasador wyobraźni" - fragmenty

1 maja 1945 roku ukazał się pierwszy numer "Świerszczyka". Na pierwszej stronie pisma tytułowy owad grał na skrzypeczkach na tle starego Gdańska. Tydzień później Niemcy podpisały bezwarunkową kapitulację.

Jan Marcin Szancer: Zawsze kochałem książki

W owym czasie Jan Brzechwa skończył "Akademię pana Kleksa", więc Szancerowi wydawca powierzył wykonanie ilustracji do tej powieści. Pierwszy "Kleks" powstał w pokoju Grand Hotelu, gdzie rysownika zakwaterowano. Postać ta ogromnie przypadła do serca artyście (…)

Pan Kleks - ilustracja Jana Marcina SzanceraPan Kleks - ilustracja Jana Marcina Szancera G&P Oficyna Wydawnicza

"Zawsze kochałem książki" – zwierzał się Szancer. I choć poszukiwał artystycznych przygód i fascynacji w różnych dziedzinach sztuki, gdzie tylko prowadziła go fantazja i twórcze zachcianki, zawsze wracał do książki, także jako własnego tworzywa i jako najlepszego medium dla swych ilustratorskich talentów. Już jako dziecko najchętniej czytał książki z obrazkami, choć nie zawsze odpowiadały jego kształtującej się dopiero wyobraźni. A potem przez całe życie uwielbiał piękne wydanie Szekspira z drzeworytniczymi ilustracjami. Już po wojnie kupił w antykwariacie "Historię dziadka do orzechów", opowiedzianą na nowo, z francuską swadą, w adaptacji Aleksandra Dumasa z ilustracjami ("to istne cudo" – orzekł) Charlesa Bertalla. Ale kiedy podjął się wykonania rysunków do "Dziadka do orzechów" E.T.A. Hoffmanna, starał się spojrzeć nieco inaczej na tekst, choć ciągle miał przed oczyma ilustracje Bertalla. Nie był zresztą pewien swojej koncepcji postrzegania świata baśniowego zawartego w tej opowieści, aż do czasu, gdy "jego" "Dziadek do orzechów" zaczął się ukazywać nie tylko w Polsce, ale również doczekał się druku w Niemczech, a potem także w pięknym paryskim wydaniu. Następnie przyszła kolej na baśń Słowackiego "O Janku, co psom szył buty", zawartą w "Kordianie", którą zilustrował w formie fryzu biegnącego nieprzerwanie przez wszystkie strony. "Była to próba trochę utopijnego pomysłu ożywienia ruchem przestrzeni książki, przełamania wszelkich statycznych kanonów, którymi rządzi się klasyczna typograficzna kompozycja".

Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że nasze poczynania artystyczne są często jedynie spełnieniem marzeń z okresu dzieciństwa i młodości. Tak było przynajmniej w moim życiu i widocznie moje pragnienia musiały być bardzo silne, skoro urzeczywistniały się po latach. Z rozczuleniem więc wspominam bajkę 'O Janku, co psom szył buty', której nauczyłem się jako powinszowanie na imieniny mojej matki. A potem już na zawsze sam zostałem dla mojej matki tym Jankiem, co wyruszył w świat, bo mu się śniły 'dziwy i figle'.

Szancer twierdził zawsze, że są takie książki, które w szczególny sposób pobudzają jego wyobraźnię i których tekst niemal natychmiast w trakcie czytania wywołuje jakiś obraz. Najczęściej zdarzało się to wtedy, kiedy artysta znał dobrze autora, kiedy się z nim i jego twórczością wręcz zaprzyjaźniał. Wtedy rodziła się między nimi jakaś niezwykła więź. Na długie lata związał się Szancer przyjaźnią artystyczną z Janem Brzechwą. Mieli nawet wspólne zamiłowania do tworzenia postaci bohaterów. A dopiero później wymyślali dla nich przygody. Sporo nabiedzili się na przykład nad sylwetką pana Doremi, zanim w kawiarni w Krynicy powstała ostatecznie narysowana na serwetce figurka. Dalszy bieg książki "Pan Doremi i jego 7 córek", wydanej w 1955 roku, potoczył się już potem wartko i bez przeszkód.

To dzięki jego wyobraźni Piotr Fronczewski właśnie tak wyglądał w "Akademii Pana Kleksa"

Jan Marcin Szancer miał ten luksus, że najczęściej wybierał ulubione utwory i – jak to określał – inscenizował je.

Świadomie użyłem słowa 'inscenizacja', bo wydaje mi się, że w naszym zawodzie ilustratorów jest wiele podobieństw z pracą w teatrze czy filmie. Projektujemy przestrzeń, w której rozgrywa się akcja, wymyślamy kostiumy i maski dla aktorów. Najważniejsze jednak wydaje mi się to, aby swoją wyobraźnią przekonać czytelnika o własnej prawdzie, aby go tak zasugerować swoją wizją, że już inaczej nie mógłby zobaczyć zdarzeń i postaci.

Nierzadko pisano utwory jakby właśnie dla niego, z myślą o tym, że on je będzie ilustrował. Czasem pomysły rodziły się między autorem tekstu a Szancerem, jak w przypadku Brzechwy, "tak, że zacierała się granica między autorstwem słowa i kształtu plastycznego". Dwukrotnie – jak twierdził – udało mu się stworzyć typy postaci bezbłędnie rozpoznawanych przez dzieci i przyjętych jako wzorzec przez twórców przedstawienia teatralnego i dużo później – już po śmierci artysty – także filmu (mowa oczywiście o wspomnianych "Krasnoludkach i sierotce Marysi" oraz "Niezwykłych przygodach Pana Kleksa").

Muzeum Miasta Gdyni - wystawa 'Jan Maria Szancer. Pocztówki z kolekcji Bogdana Koleszyńskiego', grudzień 2004. Na zdjęciu 'Kopciuszek' i 'Pan Kleks'Muzeum Miasta Gdyni - wystawa 'Jan Maria Szancer. Pocztówki z kolekcji Bogdana Koleszyńskiego', grudzień 2004. Na zdjęciu 'Kopciuszek' i 'Pan Kleks' Wojciech Stróżyk /Agencja Wyborcza.pl

Jan Brzechwa czy Julian Tuwim miewali niekiedy kłopoty ze swymi utworami dla dzieci. Szancer wspominał, że w poetyckiej zabawie obu twórców niektórzy PRL-owscy zoile widzieli jedynie purnonsensy, a co najwyżej "kabaret" dla dzieci, krytykując Brzechwę za brak głębszych wartości pedagogicznych, "nie doceniając wagi i potrzeby uśmiechu dziecka". Tuwim opowiedział też Szancerowi, jak to pewna redaktorka zadzwoniła do niego w związku ze wznawianiem "Pana Tralalińskiego", prosząc go o zmniejszenie służby pana Tralalińskiego o szofera Tralalofera i pokojówkę Tralalówkę, bo jakże to w państwie demokracji ludowej prezentować wysługiwanie się innymi. Tuwim nie zgodził się i rzucił słuchawką telefoniczną. Ale wymogi dydaktyczne bywały absurdalne także niekiedy w II Rzeczypospolitej. Otóż – jak wspominał Szancer – w ramach serii książeczek poznawczych zamówiono u Tuwima utwór o kolei. Poeta przeczytał wszystko, co dotyczy parowozu, i napisał uroczą "Lokomotywę" pełną rytmu i stukotów, nabierającą prędkości wraz z pędem lokomotywy. Zamawiający zrezygnował jednak z wiersza, bo był zbyt mało... instruktażowy. Szancer mając szczęście do nadzwyczajnych utworów, także i tę "Lokomotywę" zilustrował, choć inne wiersze Tuwima nie trafiły jakoś do jego rąk. Dopiero po śmierci poety narysował serię pocztówek do jego poezji i kilka obrazków do "Wierszy dla dzieci".

Mistrz ilustracji hołdował przekonaniu, że dziecięcy czytelnik nie tylko łaknie w utworach dla niego przeznaczonych sporej dawki humoru, ale i sentymentu czy nawet pewnego patosu, ba, także romantycznej tęsknoty.

Dlatego nasza literatura czarodziejsko-baśniowa będzie miała swój osobliwy klimat różniący ją od wszelkich innych książek dla dzieci, które powstają w Europie.

– pisał. Twierdził z przekonaniem, że nigdzie indziej na świecie poza Warszawą nie mogłaby powstać taka książka jak "Rękopis pani Fabulickiej", będący opowieścią baśniową o Polsce. Nawet szwedzkie koboldy przypływają w tym utworze do Polski na fregacie wraz z Zygmuntem III, dzieląc losy naszej historii i zamieszkując na Mokotowie w ogródku pani Fabulickiej, czyli Hanny Januszewskiej. Kiedy Szancer ilustrował książki tej autorki, miał wrażenie że to ich wspólna rodzinna sprawa. A w wierszu "Pirlim pem" Januszewska pisze, że odwiedziła kiedyś pracownię pana Jana i zobaczyła, jak czarodziejski kolorowy proszek zamienia się w farby.

Jan Marcin SzancerJan Marcin Szancer G&P Oficyna Wydawnicza

"Nie znam kraju, w którym w równym stopniu wyraziłyby się w książce najnowsze dążenia, prądy i poszukiwania plastyczne"

Szancer chętnie wiązał się z polską tematyką, będąc rozmiłowany w kulturze ludowej, w baśniach i legendach, stąd też zawsze byli mu bliscy autorzy sięgający po autentyczne ludowe wątki, te najprostsze i najszlachetniejsze. Przy czym ilustrując je, wystrzegał się sztucznej stylizacji czy imitowania prymitywizmu, "którego wdzięk – jak zauważał – jest nie do podrobienia". Wielokrotnie też opracowywał bajki i opowieści Ewy Szelburg-Zarembiny, a wracając do nich, doskonalił formę plastyczną dotyczącą zarówno tekstów prostych, jak też opartych na rytmie ludowej ballady. (...)

Zdaniem artysty, zjawiskiem niezwykle interesującym w Polsce było to, że ilustracja książkowa nie znalazła się na marginesie malarstwa przez duże M, ale stała się jego nierozdzielną częścią. Okazała się wręcz znakomitym polem do wypowiedzi malarskiej. Dlatego – twierdził Szancer – w ilustracji polskiej częściej dominuje swobodna plama malarska niż precyzyjna grafika. Po okresie przedwojennej ilustracji, która wywodziła się z tradycji drzeworytniczej, szkoły Skoczylasa, narodziła się fala ilustracji malarskiej. "Nie znam kraju – twierdził artysta – w którym w równym stopniu wyraziłyby się w książce najnowsze dążenia, prądy i poszukiwania plastyczne". Na marginesie ciśnie się na usta zabawna anegdota. Kiedyś Monika Żeromska, córka pisarza, malarka i autorka 6 tomów wspomnień, opowiadała Szancerowi o swoim pobycie w Londynie, gdzie pewien młody abstrakcjonista zaprezentował jej metodę tworzenia. Napełnił terpentyną wannę, wstrzyknął do niej różne farby, zamieszał je kijem, rzucił na to płótno, do którego farby się przykleiły. Mokre płótno naciągnął na blejtram i oczom Moniki ukazało się dzieło, jakich pełno na wystawach sztuki nowoczesnej. Ba – rzekł ktoś, komu także o tym wspomniała – ale do tego trzeba mieć łazienkę. (...)

Był taki okres, kiedy "Nasza Księgarnia" miała monopol na książki dla dzieci i jedynie "Czytelnik" zachował dział literatury dziecięcej i młodzieżowej. Szancer namówił więc kierownictwo wydawnictwa "Ruch", aby – skoro nie posiadało ono zgody ministerstwa kultury na publikowanie wartościowych utworów klasycznych i współczesnych – postawić na książeczki obrazkowe z niewielkim tekstem, ograniczającym się często do samego podpisu. W tym celu Szancer przyciągnął do współpracy młodych, zdolnych grafików. Było mu to na rękę, bo mógł teraz pracę pedagogiczną na uczelni połączyć z realnymi zadaniami, w które wprowadzał swoich uczniów i absolwentów. (...)

Przygody Jelonka Pyszałka - ilustracja Jana Marcina SzanceraPrzygody Jelonka Pyszałka - ilustracja Jana Marcina Szancera G&P Oficyna Wydawnicza

Wśród 300 książek, które ilustrował Jan Marcin Szancer, a niektórzy twierdzą, że nawet ponad 300, były także dwie książeczki jego żony Zofii. "Pamiętnik Kota Rybołówcy" to bajka pełna miłości do Paryża i do kotów, do której szkice wykonał artysta nad Sekwaną. A bajka o Jelonku Pyszałku opowiada o glinianym zwierzaczku, który stał na półce Szancera, i o synku artysty, Janku, który został wiernie na ilustracjach sportretowany.

Jan Marcin Szancer. Ambasador wyobraźni - okładkaJan Marcin Szancer. Ambasador wyobraźni - okładka G&P Oficyna Wydawnicza

Zobacz wideo
Więcej o: