Przez dwa miesiące 1963 roku Wrocław był zamkniętym miastem. Tak walczyli z epidemią ospy prawdziwej

Przez dwa letnie miesiące 1963 roku nikt nie mógł przyjechać do Wrocławia ani wyjechać z miasta. O zamkniętym mieście, a także tym, jak wpłynęło to na relacje między ludźmi, opowiada "Zaraza" Jerzego Ambroziewicza. Publikujemy fragment tej reporterskiej opowieści.

"Pacjentem zero", przez którego czarna ospa trafiła w 1963 roku do Polski był Bonifacy Jedynak, oficer Służby Bezpieczeństwa. Był leczony na malarię, lekarze nie zdiagnozowali ospy, a pacjent wyzdrowiał. W trakcie jego pobytu w szpitalu izolatkę Jedynaka sprzątała salowa, która zachorowała na postać poronną ospy prawdziwej i także wyzdrowiała. Pierwszą ofiarą śmiertelną była pielęgniarka Lonia Kowalczyk, córka tej salowej. W akcie zgonu lekarze wpisali "białaczka". 

Stan epidemii ogłoszono 17 lipca, a odwołano go 19 września. Wrocław został odcięty od reszty kraju kordonem sanitarnym, podejrzanych o kontakt z chorymi lokowano w izolatoriach, ale ospa pojawiła się w sumie w pięciu województwach. WHO przewidywała, że epidemia potrwa dwa lata i można się spodziewać nawet 2 tysięcy zachorowań i 200 przypadków śmiertelnych. Zachorowało 99 osób, zmarło siedem. 

Jerzy Ambroziewicz "Zaraza" - fragment

O epidemii wiedziało już całe miasto. W sztabie kilkadziesiąt osób układało instrukcję dla służby zdrowia i zwykłych obywateli. Długie godziny spędzano nad pisaniem zleceń, co w jakim wypadku należy robić.

Telefony brzęczały bez przerwy, ludzie chcieli wiedzieć więcej, niż podawały skąpe komunikaty prasowe. Sztab potrzebował ciszy i pozoru izolacji.

Doktor Rodziewicz był odpowiedzialny za zorganizowanie pierwszego izolatorium. Wybrano na nie obiekt za miastem, zespół budynków szkół rolniczych w Praczach Odrzańskich. W chwili gdy zapadła decyzja, że do Pracz będzie się zwozić ludzi, którzy bezpośrednio zetknęli się z chorymi na ospę, w dwóch budynkach trwał wakacyjny remont. W pozostałych kwaterowali nauczyciele kształcący się na kursie motorowym. W obszernym parku, za wysokim murem, niosły się pokrzykiwania majstrów, a nauczyciele, korzystając z wolnych chwil, szukali cienia z dala od odsłoniętych klombów, rozpalonych chodników, w zakamarkach rozległego parku.

Potężne czerwone budynki rozstawione w sporej odległości, przedzielone trawnikami, połączone są uliczkami z jezdnią i trotuarem wysadzanym po bokach drzewami. Całość otacza wysoki mur z żelazną, jeszcze wyższą bramą wjazdową, za którą zaczyna się brukowany dziedziniec i rozgałęziają drogi. Obiekt ten w ciągu paru godzin miał się przekształcić w izolatorium.

Kierownikowi gospodarki komunalnej, magistrowi Hawlickiemu, Rodziewicz zlecił sprawę formalnego przejęcia budynków.

Ubiór ochronny służby zdrowia w okresie epidemii we WrocławiuUbiór ochronny służby zdrowia w okresie epidemii we Wrocławiu Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu, 1963 - Grażyna Trzaskowska: Epidemia czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 roku. Wrocław: Stowarzyszenie na rzecz Promocji Dolnego Śląska, 2008. ISBN 978-83-923255-9-8., Domena publiczna, Wikipedia

Po południu nauczyciele pospiesznie pakowali walizy i opuszczali internat. Robotnicy, skończywszy wcześnie pracę, pozostawili na rozstawionych drabinach kubły z farbą, pędzle i narzędzia w skrzynkach, zachlapane ubrania i bereciki na gwoździach i ogłosili fajrant.

Po wstępnych oględzinach w Praczach było jasne, że obiekt jest za duży, by mógł dobrze spełnić funkcję izolatorium. Na stawianie parkanów nie było czasu. Gdy zastanawiano się w sztabie, skąd wziąć tyle siatki lub bodaj zwykłego drutu, ktoś sobie przypomniał, że podczas defilad i wszelkich przemarszów jezdnie od chodnika oddziela się linami.

Zadzwoniono do komendy Milicji Obywatelskiej.

- Macie liny?

- Mamy.

- To dajcie.

- Nie możemy, potrzebne będą na 22 lipca, chyba że po święcie.

Tak odpowiedział funkcjonariusz niepodatny na plotki o epidemii, która zagrażała miastu. Komendantowi nie trzeba było prośby o liny długo uzasadniać.

Doktor Rodziewicz, mający już czym grodzić park, nie miał jeszcze pościeli ani koców dla tych, których pierwsze samochody miały przywieźć w nocy do izolatorium. Zespół ustalający kontakty uzupełniał wciąż listę osób, które należało zwieźć do Pracz. Wśród nich znajdowali się lekarze, wybitni profesorowie, którzy uczestniczyli w konsylium przy łóżku zmarłej pielęgniarki, a także konsultant wojewódzki do spraw chorób zakaźnych. Jego postanowił sztab mianować kierownikiem izolatorium, przydzielić mu do pomocy pielęgniarki i lekarzy. Personel należało wyposażyć w odzież ochronną. Dać każdemu przynajmniej fartuch, maskę, kalosze i rękawiczki.

Niczego takiego Rodziewicz nie miał na składzie. Wpadł więc na pomysł zdobycia tych rzeczy w pogotowiu i szpitalach. Szoferowi kazał jechać najpierw na Traugutta. W stacji pogotowia ratunkowego przedstawił się krótko:

- Moje nazwisko Rodziewicz, potrzebuję jak najwięcej masek z gazy, kaloszy gumowych, rękawic i fartuchów.

Lekarz kierujący pracą stacji spojrzał na dyrektora zdziwionym wzrokiem.

- Tak nagle?! Może pan przyjdzie jutro z rana, jak będą magazynier i intendent. Teraz w biurze nikogo nie ma.

- Maski i kalosze muszę mieć dziś.

- A co, szpital pan zakłada, dyrektorze?

- Coś jakby. Proszę dać, co pan ma. Ludzie czekają.

- A kto mi to pokwituje?

- Ja, własnym nazwiskiem i pieczątką. A jeśli panu mało, to możemy pojechać do dyrektora departamentu z ministerstwa.

- Ile tych masek, kaloszy i rękawic panu trzeba?

- Daj pan, ile jest.

Tak Rodziewicz dobił interesu i za chwilę wrzucał do furgonetki pierwsze trofea.

Ze szpitala dziecięcego wydostał koce, a z położniczego udało mu się wywieźć kilkadziesiąt prześcieradeł. Z innych zarekwirował stos poduszek, kilkanaście par gumiaków i rękawic. Rozmowy z dyżurującymi lekarzami były coraz krótsze i coraz bardziej nerwowe. Rodziewicz wchodził do szpitala i oświadczał wprost:

- Proszę o wydanie koców, butów operacyjnych, prześcieradeł, rękawic. Szybko!

- Do komitetu wojewódzkiego doniosę! - krzyczał w jego stronę, gdy wynosił poduszki, doktor zaskoczony taką formą pożyczki mienia szpitalnego. - To samowola!

Lekarze, ludzie, częstokroć wyrwani ze snu, przecierali oczy ze zdumienia i nie mogli powstrzymać cisnącego się na usta pytania:

- Po co to panu?

Wprawdzie w szpitalach mówiło się o ospie we Wrocławiu, wprawdzie ukazał się już komunikat w prasie, ale trudno było nagle, i to w środku nocy, kojarzyć żądanie koców i rękawic, kaloszy operacyjnych z pięcioma niejasnymi przypadkami. Rodziewicz zaś, trochę tajemniczy z natury, związany koniecznością działania bez rozpowiadania o ospie, nie wdawał się w żadne dyskusje i na pytanie: - Po co to panu? - odpowiadał: - Dawaj pan, bom wariat i tak mi się podoba.

I zapakowawszy furgonetkę, odjeżdżał, życząc wszystkim dobrej nocy.

"Zaraza" - Jerzy Ambroziewicz, wyd. Dowody na Istnienie

<<Reklama>> Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>

Jerzy Ambroziewicz 'Zaraza'Jerzy Ambroziewicz 'Zaraza' mat. prasowe

Więcej o: