Pod koniec stycznia 1959 roku grupa turystów, głównie studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej, postanowiła uczcić kolejny zjazd KPZR zdobyciem góry Otorten w Uralu Północnym. Wyprawa zakończyła się tragicznie i w wyjątkowo zdumiewających okolicznościach. Obozujący na zboczu turyści rozcięli swój namiot, wybiegli w uralską noc, rozpalili ognisko. Nikt nie przeżył nocy – niektórzy zmarli z powodu hipotermii, u innych znaleziono liczne urazy, ślady krwotoku z nosa, sporych rozmiarów sińce na twarzy, złamania. Do dziś nikt nie wyjaśnił tej sprawy, a samo śledztwo z 1959 roku było równie zagadkowe, jak tragedia. Prokurator zamknął je nagle, a w sprawozdaniu napisał, że przyczyną śmierci turystów była „potężna siła”.
Dziś w Rosji badaniem tej sprawy zajmuje się kilkanaście tysięcy osób, w tym Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa. Napisano na ten temat kilkanaście książek, nakręcono filmy dokumentalne, opublikowano tysiące artykułów. Co roku w rocznicę wydarzenia na Uniwersytecie Uralskim odbywa się konferencja poświęcona pamięci ofiar.
Tajemnicza śmierć dziewięciorga turystów i niespodziewanie zakończone dochodzenie to idealny punkt wyjścia do snucia teorii spiskowych. Ale Alice Lugen poszła w zupełnie inną stronę. Historia wyprawy służy jej do opowiedzenia o biurokratycznym chaosie, zimnowojennej histerii i zakulisowych politycznych rozgrywkach. Zamiast horroru z paranormalnym tłem dostajemy biurokratyczny thriller, który nie przypadkiem przywołuje na myśl głośny serial o tragedii w Czarnobylu.
<<Reklama>> Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>
Tragedia na Przełęczy Diatłowa Wydawnictwo Czarne
Przeczytaj fragment książki "Tragedia na Przełęczy Diatłowa":
27 stycznia
Poranek po praktycznie bezsennej nocy spędzono na rozmowach z mieszkańcami osady. Drwale zdecydowali się nie iść do pracy. Woleli umilać gościom czas grą na gitarze i śpiewem. Geolog Ogniew nauczył uczestników ekspedycji wielu słów w języku Mansów, które Zina, Luda i Rustem zapisali w swoich dziennikach. Zapoznał się z planem trasy i udzielił cennych wskazówek.
Rankiem Jurij Judin poinformował ekipę o swojej chorobie i zdecydował się przerwać wyprawę. Od wielu lat zmagał się z rwą kulszową i potrafił rozpoznawać jej wczesne oznaki. Choć wiadomość przyjęto z nieskrywanym żalem, decyzja Judina była w pełni uzasadniona. Turyści nazwali osadę robotniczą „ostatnim punktem cywilizacji”. Tu kończyły się wszystkie drogi. Dalej na północ mieszkali tylko Mansowie, żołnierze z uralskich poligonów i więźniowie polityczni osadzeni w łagrze w Uszmie. Chory kolega nie podołałby trudom szlaku, a w sytuacji kryzysowej grupa nie miałaby możliwości udzielenia mu profesjonalnej pomocy medycznej ani wezwania ratowników.
Tego dnia planowano udanie się do niewielkiego opuszczonego osiedla, zwanego przez leśników Drugim Północnym. Składało się nań dwadzieścia pięć zrujnowanych domków i baraków będących pozostałościami Iwdel-łagu. Po likwidacji podobozu w Drugim Północnym mieszkała i pracowała ekspedycja geologiczna. W 1952 roku porzuciła badania, pozostawiając na miejscu wszystkie maszyny, specjalistyczny sprzęt oraz sterty wydobytych minerałów. Judin bardzo pragnął zobaczyć to miejsce, by zebrać próbki dla znajomego docenta z wydziału geologicznego. Dlatego postanowiono poprosić życzliwych drwali o przysługę.
Gieorgij Rażniew, kierownik lokalnego leśnictwa, zeznał w prokuraturze: „27 stycznia przyszło do mnie dwoje turystów, mężczyzna i kobieta. Poprosili o wypożyczenie wozu i konia, który mógłby zawieźć ich bagaże do Drugiego Północnego, to jest dwadzieścia dwa kilometry od naszej osady. Zgodziłem się i oddelegowałem do tego zadania woźnicę Stanisława Walukiawiczusa. […] W naszej osadzie turyści zachowywali się wspaniale. Tańczyli i śpiewali z robotnikami”.
Przydzielony wóz był załadowany sianem. Mężczyźni, uczestnicy wyprawy, pomogli go rozładować, a następnie przez cztery godziny czekano na konia, którego używano do innej pracy. W tym czasie drwale nauczyli członków ekspedycji obrażających władzę piosenek więziennych. Wyjaśnili, że ich śpiewanie traktowane jest jak przestępstwo i karane więzieniem. Jurij Doroszenko uznał powyższy przepis za absurdalny, ale zanotował w dzienniku numer paragrafu, jaki właśnie złamano. Ogniew powiedział Igorowi, że na Drugim Północnym znajduje się tylko jedna chata nadająca się na nocleg, i objaśnił, gdzie należy jej szukać.
Turyści wyruszyli około szesnastej. Na wozie umieścili wszystkie bagaże, sami zdecydowali się jechać na nartach. Na miejsce przybyli jako pierwsi, pozostawiwszy woźnicę daleko w tyle. Zapadła już noc. Z trudem zlokalizowali chatę, o której wspominał Ogniew. Była bardzo zniszczona. Rozpalili ogień, używając starych desek. Pracowali po ciemku, kilka osób pokaleczyło dłonie gwoździami. Do trzeciej nad ranem rozmawiali i żartowali w chacie.
Tymczasem w Moskwie rozpoczął się XXI Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, dla uczczenia którego zorganizowano wyprawę na Otorten. Brało w nim udział ponad tysiąc dwustu delegatów i zagraniczni goście. Na poprzednim, XX Zjeździe KPZR na zamkniętym posiedzeniu Nikita Chruszczow wygłosił słynny referat O kulcie jednostki i jego następstwach, omawiający zbrodnie rządów Stalina. Ten w 1959 roku nie wyróżnił się niczym szczególnym i nie zapisał w historii. Chruszczow oświadczył: „Nie ma na świecie siły zdolnej wprowadzić kapitalizm do naszej ojczyzny i złamać obóz socjalistyczny. […] Socjalizm zwyciężył nie tylko częściowo, ale w całości. […] Nasz kraj przewyższa Stany Zjednoczone tempem przyrostu produkcji”.
Pochłonięta bieżącymi sprawami grupa Diatłowa nie myślała ani o zjeździe, ani o wielkiej polityce. Kolegów zasmuciło rozstanie z Judinem. Podzielili między siebie produkty z jego plecaka, co w znaczący sposób zwiększyło ciężar pojedynczego bagażu. Okazało się, że każda osoba będzie musiała dźwigać około czterdziestu kilogramów. Dodatkowym i nieporęcznym ładunkiem był dwudziestokilogramowy zrolowany namiot. Postanowiono przydzielić go Rustemowi, najsilniejszemu ze wszystkich uczestników. Zina zanotowała w pamiętniku: „Mój plecak jest strasznie ciężki. Jurij Judin się z nami żegna. Znowu ma atak rwy kulszowej i musi wrócić. Wielka szkoda. […] Już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie pójdziemy na szlak, na narty”.
28 stycznia
Rankiem Judin zebrał z pomocą kolegów próbki minerałów porzucone przez ekspedycję geologiczną. Nastąpiło pożegnanie. Luda podarowała Judinowi pluszowego misia, swój – jak twierdziła – „amulet na szczęście”, zabierany na każdą wyprawę.
Około dwunastej w południe grupa wyruszyła na szlak. Zgodnie z planem wyprawy stworzonym przez Diatłowa poruszano się wzdłuż rzeki Łoźwy. Pierwszy dzień w zimowej tajdze przyniósł kilka nieprzyjemnych niespodzianek. Okazało się, że grubość śniegu jest znacznie większa, niż się spodziewano, co utrudniało jazdę na nartach. Marsz w śniegu do kolan był wyczerpujący fizycznie. Ciężkie plecaki i nieporęczne ładunki piętrzyły trudności.
Uczestnicy postanowili poruszać się gęsiego, po śladach pierwszej osoby torującej szlak na nartach. Zmiana na szpicy następowała co dziesięć minut. Metoda okazała się skuteczna, ale niestety miejscami śnieg był mokry i oblepiający, co wymagało częstych postojów i zeskrobywania go z nart. Po ponad pięciu godzinach wyczerpującego marszu turyści opadli z sił i zatrzymali się na nocleg.
Rozstawienie namiotu na brzegu Łoźwy okazało się niezwykle skomplikowane z powodu wysokich zasp. Kiedy po licznych perypetiach udało się rozbić obóz, przyrządzić kolację, zebrać drwa i rozpalić ognisko, musiano stawić czoła kolejnemu przykremu zaskoczeniu. Otóż skonstruowany przez Igora i jego ojca piecyk został przetestowany zaledwie w warunkach domowych, jakże odmiennych od realiów zimowej nieprzyjaznej tajgi. W oddalonej od ognia części namiotu nie dało się spać bez kurtek. Natomiast z piecyka buchał tak niesamowity żar, że w jego pobliżu nie sposób było wytrzymać. Zrobione z prześcieradła przepierzenie, przedzielające wnętrze namiotu na dwie komory, na nic się zdało. Pełniący dyżur Jurij Kriwoniszczenko odmówił spania przy źródle ciepła już po dwóch minutach. Ostatecznie posprzeczano się i zdecydowano nie dokładać do ognia.
Po kłótni nikt nie mógł zasnąć. Tego dnia Luda przerwała zapiski w prywatnym dzienniku w połowie zdania i do końca wyprawy nie sporządziła już żadnej notatki. Zina zanotowała w swoim pamiętniku: „Igor przez cały wieczór zachowywał się straszliwie niegrzecznie. Po prostu go nie poznaję”.
29 stycznia
Turyści wędrowali trasą wytyczoną przez koryta Łoźwy i Auspii. Zauważyli ślady nart mansyjskich myśliwych oraz wycięte przez nich znaki na korze drzew. Nie potrafili odgadnąć, co oznaczają tajemnicze symbole, które niezwykle ich zaintrygowały. Większość Mansów nie potrafiła czytać ani pisać, zatem miejsca upolowania zwierzyny oznaczali, wycinając na pniu kształt symbolizujący zdobycz. Pod spodem umieszczali uproszczony zapis daty i krzyżujące się kreski, stanowiące swoi-ste podpisy poszczególnych myśliwych. Członkowie ekspedycji sfotografowali te znaki, a Zina przerysowała kilka do prywatnego dziennika.
Warunki pogodowe były bardzo korzystne. Wiał niewielki wiatr, mróz nie dokuczał. Obóz rozbito przy brzegu Auspii, niedaleko myśliwskiego szlaku tubylców. Jako pierwsi dotarli do miejsca nowego noclegu Rustem, Zina i Jurij Doroszenko. Ostatnia dwójka wspólnie szykowała drewno na opał. Zina wykorzystała okazję, aby porozmawiać z byłym chłopakiem o ich relacji i zakończonym związku. Niestety, nie uzyskała deklaracji, na jaką czekała. W pamiętniku nazwała Jurija „lekko-duchem”.
Turyści zdecydowali nie palić w kłopotliwym piecyku nocą. Wieczorem rozpalili ognisko, w którym przypadkiem spłonęły rękawice i jedna z kurtek narciarskich.
30 stycznia
Przez cały dzień ekipa trzymała się blisko Auspii, wędrując zarówno po zamarzniętej rzece, jak i po śladach myśliwych. Udało się nawet zlokalizować ich biwak. W dzienniku wyprawy zapisano: „Mansowie… To słowo coraz częściej pojawia się w naszych rozmowach. […] To intrygujący i osobliwy lud Uralu Północnego. Mają własne pismo, język oraz charakterystyczne i szczególnie interesujące zapiski i znaki rysowane na drzewach. […] Tworzą przedziwne leśne opowiadania. Opisują zauważone zwierzęta i miejsca obozowania. Odczytanie i odszyfrowanie ich znaków mogłoby być intrygujące nie tylko dla turystów, ale również dla historyków”.
Wiał silny, południowo-zachodni wiatr. Wystąpiły gwałtowne opady śniegu. Po południu wyprawa zaprzestała wędrówki po rzecznym lodzie, który miejscami spiętrzał się w zwaliska, a miejscami okazywał się zbyt cienki. Zmieniono marszrutę i ruszono dalej przez las. Ta trasa była znacznie trudniejsza z powodu potężnych zasp. W niektórych miejscach grubość pokrywy śnieżnej dochodziła do stu dwudziestu centymetrów.
Wieczorem grupa Diatłowa rozpaliła ognisko. Kolejną noc spędziła, nie używając piecyka. Nikołaj Thibeaux-Brignolle i Jurij Kriwoniszczenko, z zawodu inżynierowie, postanowili wykorzystać swoje talenty i pomysłowość do rozwiązania problemu. Wspólnie zastanawiali się nad konstrukcją grzewczą bazującą na parze wodnej.
Tego dnia Zina przestała prowadzić swój pamiętnik. W ostatnim zdaniu zanotowała: „Dziś na pewno postawimy szałas”. Uczestnicy wyprawy planowali pozostawić w nim zapasy żywności na drogę powrotną i przedmioty, bez których mogli się obyć podczas zdobywania Otortenu. Najprościej byłoby zostawić produkty w połowie drogi i odciążyć plecaki. Niestety, nie było to możliwe, gdyż szlak na szczyt przebiegał inaczej niż planowana droga powrotna. Aby zbudować szałas na zapasy, musiano najpierw dotrzeć do miejsca, gdzie obie trasy się przetną.
<<Reklama>> Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>
Okładka książki 'Tragedia na Przełęczy Diatłowa', Alice Lugen Wydawnictwo Czarne
Tragedia na przełęczy Diatłowa. Historia bez końca, Alice Lugen, Czarne, 2020.