Katarzyna Boni zamieszkała w eksperymentalnym mieście w Indiach. "Czy Auroville to sekta?" [FRAGMENT]

"Auroville. Miasto z marzeń" to nowa książka Katarzyny Boni, autorki głośnego "Ganbare! Warsztaty umierania". Mamy dla was jej przedpremierowy fragment. W trakcie pisania autorka stawiała sobie pytania: "Czy udało się stworzyć miasto, które nie należy do nikogo?", "Czy udało się stworzyć gospodarkę bez pieniądza?" oraz "Czy Auroville to sekta?".

Katarzyna Boni to reporterka, która od około 11 lat podróżuje po całym świecie, a od 10 pisze o tych podróżach m.in. dla "Gazety Wyborczej", "National Geographic" czy "Kontynentów". W Azji spędziła ponad cztery lata, odwiedzając Japonię, Chiny, Kambodżę, Tajlandię, Filipiny i Indonezję. Razem z Wojciechem Tochmanem napisała książkę "Kontener" o syryjskich uchodźcach w Jordanii. To także ona jest autorką głośnego "Ganbare! Warsztaty umierania" - tam opisuje m.in. Japończyków, którzy w obliczu ciagłego zagrożenia katastrofami zapisują się na warsztaty umierania. Teraz pojechała do Auroville. To miasto w Indiach, założone w ramach eksperymentu zaledwie 50 lat temu na indyjskiej pustyni.

Czytaj więcej: Auroville - indyjski sen, który stał się rzeczywistością [JEST TAKIE MIEJSCE] >>

Auroville. Miejsce zbudowane na braterstwie

Auroville stworzyli ludzie z całego świata - ochotnicy wierzący, że praca nad sobą, poszerzanie świadomości, pogłębianie duchowości i oddanie misji charyzmatycznej Matce stanowią drogę do realizacji marzenia o utopijnym społeczeństwie. Matka to Mirra Alfassa, urodzona we Francji, głęboko uduchowiona malarka i pisarka, które w 1914 roku przyjechała do indyjskiego Pondicherry i zakochała się w aśramie Sri Aurobindo.

Wybuch I wojny światowej zmusił ją jednak do powrotu do Francji. Ponownie pojawiła się w Pondicherry w 1920 r. Została już na zawsze, by w pełni poświęcić się współpracy z mistrzem. Wkrótce przejęła od niego obowiązki prowadzenia aśramy. Odtąd nazywana była Matką. W 1954 r. napisała tekst zatytułowany "Sen", gdzie postulowała, że na Ziemi powinno powstać miejsce, w którym wszyscy ludzie dobrej woli mieliby warunki do uważnego wsłuchiwania się w potrzeby duszy.

Naczelnymi zasadami stałyby się braterstwo i harmonia, a wszelkie instynkty walki wykorzystywano by wyłącznie w celu zwalczania przyczyn cierpienia i niedoli. Matka wiedziała, że jej sen szybko się nie ziści. Mimo to zdecydowała się podjąć próbę realizacji swojej wizji na małą skalę, w aśramie Sri Aurobindo. Nie zdawała sobie sprawy z tego, na jak podatny grunt rzuciła ziarno. Niespełna 12 lat później, w lutym 1968 r., odbyło się nadzwyczajne widowisko. Wokół samotnego drzewa 10 km na północ od Pondicherry zebrali się przedstawiciele 124 krajów świata i wszystkich indyjskich stanów. Każdy przywiózł garstkę ziemi ze swojej ojczyzny, by następnie złożyć ją w ogromnej urnie w kształcie kwiatu lotosu. Był to symboliczny początek Auroville.

Auroville. Czy to faktycznie miasto z marzeń?

Od 1966 roku UNESCO podjęło pięć rezolucji na rzecz Auroville. W 1966 r. Matka wyznaczyła Kailas Jhaveri na "sekretarza odpowiedzialnego za sekcję UNESCO". Współpraca między Auroville a UNESCO trwa nieprzerwanie od ponad 50 lat. Dziś w Auroville mieszka nieco ponad trzy tysiące ludzi z kilkudziesięciu krajów pod egidą międzynarodowej współpracy w ramach "łączenia wartości różnych kultur i cywilizacji w harmonijnym środowisku ze zintegrowanymi standardami życia, które odpowiadają fizycznym i duchowym potrzebom człowieka". Katarzyna Boni dołączyła do nich, by przekonać się, czy ludzka jedność naprawdę jest możliwa.

Zbierając materiały do książki "Auroville. Miasto z marzeń", autorka zadała sobie następujące pytania: "Czy udało się stworzyć miasto, które nie należy do nikogo?", "Czy udało się stworzyć gospodarkę bez pieniądza?", "Czy udało się stworzyć architekturę, która wspomaga ludzką jedność?", "Czy udało się stworzyć edukację wyzwalającą duszę?", "Czy Auroville to sekta?", "Czy Auroville to miejsce, czy stan umysłu?", "Co to znaczy urodzić się w Auroville?", "Co to znaczy wybrać Auroville?", "Jakie kompromisy pomiędzy rzeczywistością a marzeniem jesteśmy w stanie zaakceptować?", "Czy można pozbyć się ego?", "Co to znaczy być nowym gatunkiem człowieka?", "Kim jest Matka?". 

Nowa książka Katarzyny Boni ukaże się 30 czerwca nakładem Wydawnictwa Agora. Już można zamawiać e-booki na publio.pl i wersję papierową w Kulturalnym Sklepie. Fragment książki możecie przeczytać poniżej. 

******

Nie mogę już dłużej udawać, że jej nie ma. Złota kula prześwituje zza drzew, przyciąga wzrok niczym plama na białej koszuli. Widzę ją za każdym razem, kiedy jadę do ratusza albo sprawdzić nowe wiadomości na tablicy w Visitor’s Centre. Wygląda jak monstrualna piłka do golfa pokryta złotymi dyskami różnej wielkości. Dysków jest tysiąc czterysta piętnaście. Dziewięćset pięćdziesiąt cztery większych i czterysta sześćdziesiąt jeden mniejszych. Wiem, bo kupiłam książkę o Matrimandirze. Złoto jest prawdziwe i jest go dwadzieścia kilogramów. Aurovillanie długo zastanawiali się nad najlepszym sposobem ozdobienia dysków drogim kruszcem. Po pierwszych próbach nad Matrimandirem latały gołębie ze złotymi pazurami. W końcu wpadli na to, żeby płatek z dwudziestoczterokaratowego złota zamknąć między dwoma szklanymi kwadratami, z bokiem o długości czterech centymetrów. W kilka lat wyprodukowali dwa miliony złotych płytek. Przy budowie Matrimandiru czas i pieniądze nie miały znaczenia. Ze wszystkim eksperymentowano tak długo, aż znaleziono najlepszy sposób na odtworzenie wizji Matki. Matrimandir budowano bez pośpiechu, przez trzydzieści siedem lat.

Nie rozumiem, jak złoty cielec ma się do miasta ludzkiej jedności i do duchowości. Architektoniczne strachadełko, które ma wyglądać jak wschodzące słońce. Naczelny architekt Auroville Roger Anger mówił, że to „nowa świadomość, która wychodzi z głębi ziemi otworzonej na oścież przemożną siłą”. Ja widzę karbowaną złotem pisankę.

Dusza Miasta. Matrimandir – Świątynia Matki. Świątynia w mieście bez świątyń, kościół w mieście bez religii. Brzydki, pokraczny, wręcz śmieszny w swojej nieprzystawalności do tego tropikalnego lasu i do tej historii o przemianie pustyni w żyzną ziemię.

I wcale nie tak łatwo się do niego dostać. Wartownik zawraca mnie spod bramy. – Tylko dla aurovillan – mówi.

*

Zdjęcie z duszą w tle. Na tyle mogą sobie pozwolić jednodniowi turyści. Darmowy bilecik dostaną przy biurku w Visitor’s Centre. Żeby dojść do biurka, muszą przejść przez wystawę o mieście przyszłości. Potem wąską ścieżką wśród kwiatów idą kilometr do wejścia do ogrodów Matrimandiru. Z bilecikiem zostaną wpuszczeni na polanę, tuż obok budki strażnika. Wykorzystano kopiec usypany w latach osiemdziesiątych, kiedy aurovillanie próbowali różnych podejść do ukształtowania terenu pod ogrody. Ścięto kilka miodli, które rozsiewają się jak szalone, i odsłonięto widok na duszę miasta.

Indyjskie AurovilleIndyjskie Auroville fot. CC BY 2.0 barry.pousman/Flickr.com

W złotych dyskach odbija się mocne słońce południowych Indii. Ma kształt lekko spłaszczonej kuli – wysokiej na dwadzieścia dziewięć metrów. Podobno proporcje ma takie jak piramida w Gizie. Oś złotej kuli została wyznaczona w miejscu, w którym słońce wschodzi czwartego kwietnia – to dzień przyjazdu Śri Aurobindo do Pondicherry. Przez otwór w dachu wpada do środka promień słońca, przechodzi przez cały budynek i wychodzi od dołu, oświetlając marmurową fontannę wyrzeźbioną na kształt wnętrza kwiatu lotosu. Symboliki starczyłoby na całą książkę – niejedna już powstała. Matrimandir otaczają płatki – dwanaście bloków z czerwonego kamienia. Wewnątrz płatków kryją się pokoje do medytacji, każdy w innym kolorze przypisanym konkretnej wartości: od odwagi po pokorę

Matka mówiła, że pieniądze na duszę miasta pojawią się zawsze, kiedy będą potrzebne. Zbudowano ją wyłącznie z datków. To Matka wymyśliła nazwę Matrimandir. I od razu zastrzegła, że choć nazwa oznacza Świątynię Matki, to to nie jest świątynia. Jeśli już, to z pewnością nie żadnej konkretnej matki, tylko boskiej Matki, praświadomości, żeńskiej siły, która pomaga stworzyć świat. Tej boskości, którą w poemacie Savitri, w dwudziestu czterech tysiącach linijek, opisał Śri Aurobindo.

Ale skoro to nie jest świątynia, to co?

*

Żeby wejść do środka, nie muszę zostawać aurovillanką. Wystarczy, że któregoś dnia, byleby nie we wtorek, zapiszę się na zwiedzanie. Biuro czynne jest przez jedną godzinę rano i jedną godzinę wczesnym popołudniem, zapisy przyjmowane tylko osobiście. Terminy zaklepane na kilka dni w przód. Jeśli jesteś przewodnikiem albo przedstawicielem biura podróży, możesz zarezerwować wizytę dla siebie, ale nie dla całej wycieczki. Matrimandir to nie atrakcja turystyczna, tylko miejsce do koncentracji.

W środę o dziewiątej rano stawiam się punktualnie przed salą kinową w Visitor’s Centre. Zanim odwiedzimy Matrimandir, musimy go zrozumieć. Film trwa pół godziny. Wypełnieni snem Matki o miejscu, którego żaden naród nie może uznać za własne, autobusem jedziemy pod bramę matrimandirskich ogrodów.

Między dwunastoma płatkami biegnie dwanaście ścieżek. Osiem z nich schodzi w dół krateru, tam, gdzie promień światła pada na marmurową fontannę. Cztery z nich – ustawione według stron świata – najpierw opadają lekko w dół, a potem wznoszą w stronę wejścia do duszy. Buty zostawimy na schodach i podchodzimy do złotych drzwi, które rozsuwają się w pionie. Przypominają usta. Matrimandir mnie połyka.

Indyjskie AurovilleIndyjskie Auroville fot. CC BY-SA 2.0 Aleksandr Zykov/Flickr.com

*

Ubrany na biało wolontariusz podaje mi białe skarpetki. Pokazuje, że mam ukryć w nich przybrudzone nogawki spodni. Wnętrze Matrimandiru to jedno z nielicznych w Auroville, w których nie wolno chodzić na bosaka. We wnękach wzdłuż ścian – białe ławki. Znajduję się między pierwszą a drugąpłytą Matrimandiru, które łączy klatka schodowa wyłożona marmurem. Białymi marmurowymi schodami docieram do wnętrza złotej kuli. Z lekko klaustrofobicznego pomieszczenia z nisko zawieszonym sufitem wchodzę w scenografię filmu science fiction. Prawie trzydzieści metrów nade mną rozpościera się sklepienie Matrimandiru. Spowija mnie różowopomarańczowe światło przefiltrowane przez wewnętrzną membranę zrobioną z mieszanki kevlaru i włókna szklanego. Położono na niej przezroczystą folię zabarwioną na łososiowy kolor. To barwa Auroville. Podobno Matka dała naczelnemu architektowi kawałek sari w kolorze, którym chciała wypełnić wnętrze duszy miasta. W środku panuje wieczny wschód słońca, bo nocą tę samą barwę odtwarzają reflektory. Słychać cichy plusk wody. Płynie złotymi kanałami we wnętrzu każdego z czterech żeber podtrzymujących całą strukturę. Stoimy na białym podeście, od którego rozchodzą się dwie białe rampy. Unoszą się niczym wstęgi w pustej przestrzeni. Prowadzą do zawieszonej nad naszymi głowami Wewnętrznej Komnaty. Jej środek to jedyne miejsce w Auroville, które Matka zaprojektowała w najdrobniejszym szczególe

Pierwsze wizje kolumn oświetlonych światłem w pokoju bez okien miała pod koniec sześćdziesiątego dziewiątego roku. Kilka dni później wizje nabrały wyrazistości. Dwanaście ścian, dwanaście kolumn. Przez otwór w sklepieniu wchodził – kierowany systemem luster –promień słońca. Nie rozproszone światło, tylko jeden promień o złotej barwie. Pada na perfekcyjną kulę ze szkła widoczną z każdego zakątka Komnaty. Kula opierała się na złotej podstawie zbudowanej z symbolu Śri Aurobindo. Całość stała na marmurowej podłodze z wyrytym symbolem Matki. Wewnątrz dwadzieścia cztery godziny na dobę panował idealny półmrok. Nocą i kiedy na zewnątrz były chmury, naturalne światło zastępowała elektroniczna wiązka.

Komnata miała około czterystu metrów kwadratowych, mieściło się w niej dwieście osób. W środku była sztuczna wentylacja. Podłogę wyłożono dywanem, żeby ludziom było wygodniej siedzieć. Oprócz kryształu nie było tam nic. Żadnych zdjęć, żadnych kwiatów, żadnych kadzideł. W środku nie wolno organizować zbiorowych medytacji. Żadnych wspólnych modlitw, pokłonów, padania na twarz.

Matka uznała, że w swojej wizji zobaczyła najprostsze możliwe miejsce do skupienia. Teraz tylko należało je wiernie odwzorować.

Mieszkanki Auroville, IndieMieszkanki Auroville, Indie fot. CC BY-SA 2.0 Ajay Tallam/Flickr.com

*

Zanim przed naszą grupą ludzi w białych skarpetkach otworzą się drzwi do Wewnętrznej Komnaty, wolontariusze proszą, żebyśmy przystanęli i złapali oddech. W środku jest świetna akustyka, ktoś z zadyszką mógłby przeszkadzać innym w skupieniu. Wolno nam siedzieć, gdzie tylko chcemy. Możemy opierać się o ściany i kolumny, ale jeśli nie możemy powstrzymać kaszlu, lepiej wyjść na zewnątrz. Kiedy kaszel minie – wrócimy do środka.

Marmurowe drzwi rozsuwają się bezszelestnie. Mój wzrok od razu przyciąga kula ustawiona na samym środku. To największy sztuczny kryształ na świecie. Waży prawie półtony, ma siedemdziesiąt centymetrów średnicy. Zrobili go na zamówienie w niemieckich zakładach Zeissa – polerowali przez dziewięć miesięcy. To symbol duszy, w której odbija się boskie światło. Ale światło wcale nie jest złote, tak jak chciała tego Matka. Ma w sobie coś chłodnego i nieprzyjemnego.

Indyjskie AurovilleIndyjskie Auroville fot. CC BY-SA 2.0 Aleksandr Zykov/Flickr.com

Zza drzwi dobiega atak kaszlu. Patrzę na zegarek. Siedem minut. Połowa przeznaczonego nam czasu. Zamykam oczy, ręka z kolan opada na dywan. Dywan też przysporzył problemów. Matka zakazała używania wybielonej wełny, a jak tu znaleźć kilkaset idealnie białych owiec? Próbki zamawiali z Tybetu, Irlandii i Nowej Zelandii. Wszystko na nic. Nie mogli znaleźć czystego odcienia śnieżnej bieli. To wtedy Matka zesłała im biznesmena z Bombaju. Spędził tylko chwilę w jeszcze betonowej Wewnętrznej Komnacie i podjął się zadania. Zakupił tyle wełny merynosów, że starczyłoby dla całych Indii. Dwie sale swojej fabryki zamienił na tkalnie i przez pół roku dobierał włókno po włóknie – aż stworzył dywan idealny.

Po piętnastu minutach rozsuwają się drzwi po drugiej stronie Komnaty. Ubrany na biało wolontariusz daje znak, że to już koniec. Czas opuścić miejsce skupienia i białą rampą, w łososiowym świetle, wśród szumu wewnętrznych wodospadów, wrócić do klatki schodowej. Dopiero teraz dostrzegam, że promień, który oświetla kryształ w Wewnętrznej Komnacie, rzeczywiście wychodzi przez otwór w podłodze, przecina całe wnętrze kuli, wpada do klatki schodowej, skąd kolejnym otworem wychodzi na zewnątrz Matrimandiru.

W klaustrofobicznym pomieszczeniu z marmurowymi ławkami we wnękach pod ścianą zdejmuję białe skarpetki i wrzucam do kosza na brudy.

*

Bardziej niż Matrimandir podoba mi się banian. Urósł od czasu, kiedy Matka wskazała punkt na mapie, który miał być centrum Auroville. Wtedy przypominał każde inne drzewo –pień i korona. Ale przez pół wieku gałęzie wypuściły pędy, które zaczęły zakorzeniać się w ziemi. Wygląda to jak niewielki zagajnik z nowymi drzewami, które jeszcze wiszą w powietrzu. Banian ma średnicę pięćdziesięciu metrów. Można usiąść w jego cieniu, oprzeć się o jeden z korzeniopni i zamknąć oczy – żeby nie patrzeć na karbowaną złotem pisankę.

Podobno kiedyś, zanim jeszcze pojawili się tu aurovillanie, pod banianem mieszkała stara kobieta. Sprzedawała wioskowym wodę. Swój dobytek trzymała w chatynce dziesięć metrów od drzewa. Odganiała od niego kozy, miejscowym nie pozwalała łamać gałęzi na opał. Przecież to święte drzewo. Według niektórych, kiedy Anger wysiadł ze swojego jeepa, żeby zobaczyć miejsce, które wskazała Matka, stara kobieta krzyknęła:

– Wreszcie przyjechaliście zbudować świątynię! Była przekonana, że nie wolno jej opuścić banianu. Nawet kiedy rozpoczęto prace przy Matrimandirze, a jej chatka przeszkadzała budowniczym. Nikt nie wie, kto podpalił lichy domek. Ale wielu pamięta, jak strażniczka banianu biegała oszalała naokoło pogorzeliska. Biła się rękoma po głowie, rzucała przekleństwa i wzywała na pomoc boską matkę.

Indyjskie AurovilleIndyjskie Auroville fot. CC BY-SA 2.0 Ajay Tallam/Flickr.com

*

Wieczorem spotykam się ze znajomym. Jedziemy skuterem na Koot Road – szosę między Auroville, Pondicherry a Sadhaną, gdzie w jednym z ustawionych wzdłuż drogi niskich budynków smażą najlepszą dosę w okolicy. Właściciel zamaszystym ruchem rzuca na liść bananowca kokosowy sos. Dosa jest idealnie cienka i chrupiąca.

Kiedy już się nasycimy, opowiadam o wizycie w Matrimandirze. Znajomy prycha ubawiony. – Mają najlepszą akustykę w mieście, ale nie wolno tam nawet zakasłać? A jeśli chciałbym śpiewać, bo to pomaga mi w koncentracji? Czemu przed boskością nie mogę wyrazić siebie w dowolny sposób? Aurovillanie mają decydować, co mi wolno, a czego nie? Oni nie łączą, oni dzielą. A Matrimandir jest tego symbolem. Dzieli ludzi na tych, którzy mogą wejść do środka o każdej porze dnia i nocy, tych, co mogą wejść za pozwoleniem, i tych, co wejść w ogóle nie mogą. Ileż tam jest zasad do przestrzegania: nie rozmawiaj, nie śpij, nie jedz, nie kaszl! Ustalają reguły, bo uważają, że są odpowiedzialni za całą ludzkość.Kto to udźwignie? Nie bierz odpowiedzialności za cały świat. Jeśli nie potrafisz jej unieść w stu procentach, to znaczy, że zawodzisz. Wystarczy, że zajmiesz się sobą.

****

<<Reklama>> Książka dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>