„Jeszcze końca nie widać” to historia polskiej walki z pandemią stworzona z wywiadów z wybitnymi lekarzami i specjalistami oraz wypowiedzi szeregowych pracowników służby zdrowia. Historia, której koniec jest jeszcze daleko przed nami.
Poniżej prezentujemy fragment książki – rozmowę z Piotrem Wysockim, profesorem doktorem habilitowanym medycyny, MD, PhD, onkologiem, kierownikiem Katedry i Kliniki Onkologii Szpitala Uniwersyteckiego Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum w Krakowie, prezesem Polskiego Towarzystwa Onkologii Klinicznej.
Piątek, 11 września 2020
Lekarze onkolodzy biją na alarm. Przez pandemię ogromna liczba pacjentów z chorobą nowotworową rozpoznaną zbyt późno może już być nie do uratowania. Jak pan ocenia tę sytuację?
Niewątpliwie trzeba się spodziewać, że będziemy mieli do czynienia z gwałtownym wzrostem liczby chorych, u których choroba będzie bardziej zaawansowana, niż do tej pory. Powinniśmy mieć świadomość, że będziemy mieć więcej pacjentów, których zaczniemy leczyć na takim etapie, kiedy ich choroba będzie już znacznie zaawansowana albo będą przerzuty świadczące o braku możliwości wyleczenia. Pojawi się zdecydowanie więcej chorych, u których trzeba będzie wdrożyć bardziej agresywne leczenie, żeby móc myśleć o ich wyleczeniu. Krótko mówiąc, można się spodziewać wyraźnego wzrostu przypadków chorób nowotworowych w zaawansowanym stadium w momencie postawienia diagnozy.
Okładka e-booka 'Jeszcze końca nie widać' publio
Statystyki wskazują na to, że tylko od marca do maja liczba wydanych tak zwanych zielonych kart DILO, czyli kart diagnostyki i leczenia onkologicznego, spadła o 25 procent, a inne źródła mówią nawet o 40 procentach. Powodem tego był tylko strach pacjentów przed koronawirusem czy jeszcze coś innego?
Pracuję w klinice onkologii, a tego rodzaju kliniki nie są pierwszymi miejscami, do których pacjenci trafiają do diagnostyki. Onkologia kliniczna to miejsce, gdzie odbywa się już leczenie pacjentów.
Diagnostyka najczęściej jest prowadzona na etapie poradni zabiegowych, czyli poradni chirurgicznych, urologicznych, gastroenterologicznych czy innych. Rzeczywiście, z tego, co się słyszy, wyraźnie zmniejszyła się liczba chorych, u których podejrzewa się chorobę nowotworową. Ale mamy też do czynienia jeszcze z czymś innym. Nie tylko spadła dostępność procedur diagnostycznych, ale też w pewien sposób została ograniczona dostępność klasycznego już leczenia onkologicznego. Jako klinika onkologii w szpitalu jednoimiennym jesteśmy chyba jedynym tak dużym oddziałem onkologicznym w Polsce, który funkcjonuje w strukturach szpitala jednoimiennego. Aby ten fakt nie wpłynął na ograniczenie naszych możliwości pomocy chorym, dyrekcja szpitala i władze Uniwersytetu Jagiellońskiego podjęły decyzję o relokacji całej działalności kliniki (oddział stacjonarny, dzienny, poradnie) do budynków szpitalnych zlokalizowanych w innej dzielnicy miasta. Dzięki temu nasi pacjenci mieli poczucie bezpieczeństwa, że nie przebywają w budynkach przyjmujących ogromne liczby chorych z COVID-em. Dzięki temu i pacjenci, i personel mają poczucie funkcjonowania w maksymalnie bezpiecznych warunkach, otrzymując jednocześnie wsparcie całego wielospecjalistycznego szpitala z ogromnym doświadczeniem w leczeniu chorych na COVID-19. To spowodowało, że w żaden sposób nie musieliśmy ograniczyć naszej działalności od momentu wybuchu pandemii. W ciągu tych ostatnich kilku miesięcy obserwujemy natomiast nieprawdopodobny przyrost liczby chorych próbujących dostać się do naszego ośrodka, i są to nie tylko chorzy z innych ośrodków czy miast Małopolski, ale również z innych, nawet odległych województw.
O czym to świadczy?
Naszym zdaniem jest to dowód na to, że w ostatnim półroczu dostępność leczenia onkologicznego wyraźnie się pogorszyła. W okresie przed pandemią ci pacjenci mieli dostęp do opieki i określonego leczenia onkologicznego w ośrodkach w pobliżu swojego miejsca zamieszkania. W tej chwili dzieje się coś, o czym głośno się nie mówi, ale my tego doświadczamy – ogromne migracje pacjentów zdesperowanych, podróżujących czasem setki kilometrów w celu kontynuacji leczenia, uzyskania konsultacji czy porady. Ci chorzy mają u siebie w rejonie dramatycznie odległe terminy na rozpoczęcie lub kontynuację leczenia. Potrzebują pomocy, bo teleporady są w ich przypadku niewystarczające, czekają w naszej poradni, a my nie dajemy rady ich wszystkich przyjmować.
Jakie to są liczby?
To kilkuset nowych pacjentów miesięcznie, którzy zgłaszają się do nas, na konsultację w poradniach i na oddziale. Dla porównania – liczba nowych pacjentów w naszej klinice w sierpniu 2019 roku to było 266 osób. W sierpniu 2020 roku – 677. Przeżywamy prawdziwe oblężenie, tego – mówiąc kolokwialnie – nie można ogarnąć.
Dlaczego ci pacjenci nie znajdują pomocy w swoich regionach?
Tego do końca nie wiemy, ale prawdopodobnie właśnie dlatego, że duża część ośrodków po wprowadzeniu zasad zapobiegania COVID-owi stała się niewydolna. Część ośrodków wprowadziła obowiązkowe wymazy. Niektóre ograniczyły liczbę przyjęć do poradni. Część pacjentów, którzy widzą, że coś się dzieje z ich zdrowiem, a skonsultować się mogą jedynie podczas teleporady, która również wymaga czasu, są przerażeni. Mają świadomość, że muszą zacząć się leczyć od razu, widzą, że mają objawy nawrotu choroby – o tych pacjentach też głośno się nie mówi. Dlatego uważam, że nie można już mówić tylko o spodziewanym nagłym wzroście liczby nowych chorych z zaawansowanymi chorobami nowotworowymi, ale również o tym, że gwałtownie wzrośnie w Polsce śmiertelność chorych z rozpoznaniem choroby nowotworowej, u których doszło do przerwania lub braku kontynuacji leczenia onkologicznego. Jesteśmy w klinice wręcz porażeni tą liczbą pacjentów, jaka na nas spada.
Czy można powiedzieć, że to już się dzieje? Że już teraz ludzie umierają po cichu? Nikt przecież nie podaje publicznie liczb zgonów z powodu choroby nowotworowej, tak jak to się robi z koronawirusem.
Musi pani zdać sobie sprawę, że Krajowy Rejestr Nowotworów upublicznia dane dopiero po kilku latach. Zatem twarde dane znajdują się w Krajowym Rejestrze Nowotworów w Centrum Onkologii w Warszawie i wiarygodne dane o tym, jak wzrosła umieralność z powodu nowotworów, będzie można uzyskać pewnie dopiero za dwa–trzy lata.
Okładka książki 'Jeszcze końca nie widać' materiały wydawcy
Czy z perspektywy czasu widzi pan, że przemienienie Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, w ramach którego działa Klinika Onkologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, której jest pan kierownikiem, na szpital jednoimienny to było zasadne działanie? Teraz trwa powrót do stanu przed pandemią? Szpitale jednoimienne już są likwidowane, ma być dziewięć szpitali wielospecjalistycznych dla pacjentów z COVID-em.
Onkologia w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie traktowana jest priorytetowo. Dyrekcja ma świadomość, że ani onkologia, ani hematologia, z uwagi na to, że leczenie chorych ma charakter ciągły i ratujący życie, nie może przestać działać. Decyzją władz województwa, dyrekcji i władz Uniwersytetu Jagiellońskiego najnowszy i największy szpital w Europie Środkowej został w całości zamieniony na szpital jednoimienny, natomiast, jak już wspomniałem, onkologię wyprowadzono z tego gmachu do starych budynków szpitala w centrum Krakowa, które opuściliśmy pół roku wcześniej. W warunkach niejako wojennych ponownie uruchamialiśmy oddział, dbając o to, żeby w żaden sposób nie zmniejszyć dostępności leczenia dla naszych chorych. Dla nas ten okres ostatnich sześciu miesięcy to czas ogromnego obciążenia. Wszyscy jesteśmy świadomi tego, że jeśli tym pacjentom, którzy zgłaszają się do nas, nie pomogły ośrodki w ich miejscach zamieszkania i my też im nie pomożemy, to będzie z nimi bardzo ciężko. Staramy się więc angażować jeszcze bardziej, żeby się nimi zaopiekować, ale liczby są nieubłagane, bo pokazują, że nasz oddział w porównaniu do tego, co było w zeszłym roku, o około 30 procent zwiększył ilość procedur. I to mimo pandemii.
Ale przecież minister zdrowia ogłosił nową strategię, która miałaby przywrócić normalność; już lekarze rodzinni, którzy zamknęli się przed pacjentami, mają znów zacząć ich przyjmować.
Mamy nadzieję na tę normalność, ale też jesteśmy świadomi tego, że nie wiemy, co będzie jesienią. Przygotowujemy się na to, żeby było normalnie, i chcemy, żeby tak było.
Wrócę jeszcze do tego, co Pan powiedział o teleporadach. Lekarz pierwszego kontaktu dla pacjentów onkologicznych był kimś bardzo ważnym, bo to on właśnie mógł skierować ich na diagnostykę do specjalistów. Czy za pomocą teleporady można zdiagnozować nowotwór?
Nie. Można w pewnych określonych przypadkach podejrzewać, że dzieje się coś niepokojącego. Jeśli na przykład chory powie, że ma nieustanne owrzodzenie w jamie ustnej, które się nie goi, albo inny powie, że zżółkł, albo ktoś powie, że wyczuwa guz w piersi i nastąpiło wciągnięcie brodawki – wówczas można podejrzewać proces nowotworowy. Tylko że to nie są częste sytuacje, bo większość nowotworów daje objawy relatywnie późno. Pojawienie się typowych objawów zazwyczaj sugeruje, że choroba jest zaawansowana. Dlatego lekarze pierwszego kontaktu muszą być bardziej wyczuleni, na przykład gdy u pacjenta pojawia się anemia z niewiadomego powodu, to może wskazywać na to, że coś się dzieje w przewodzie pokarmowym. Ale żeby stwierdzić anemię, trzeba wykonać badania krwi – tego nie da się zrobić przez telefon. Jeżeli ktoś mówi, że coś się dzieje pod pachą – to za pomocą teleporady lekarz nie jest w stanie zbadać węzłów chłonnych i powiedzieć, że ewidentnie są powiększone. A pacjent nie musi wiedzieć, co pod tą pachą ma. Zatem teleporady raczej mają służyć kontroli stanu dobrze znanego lekarzowi pacjenta czy przedłużaniu recept, ale nie konsultacji w sytuacji podejrzanej czy niejednoznacznej. Wówczas lekarz musi mieć możliwość zbadania pacjenta.
Jak zatem od marca było prowadzone leczenie osób chorych na raka?
Leczenie onkologiczne – i nie mówimy tu o diagnostyce, ale już o samym leczeniu – było prowadzone na standardowych zasadach. Mogę powiedzieć, że dla onkologów Narodowy Fundusz Zdrowia podjął bardzo ważne decyzje, które były korzystnym rozwiązaniem i ułatwiły prowadzenie leczenia. Szczególnie w przypadku bardzo drogich terapii lekowych, które są stosowane w ramach tak zwanych programów lekowych, gdzie jest określone, że pacjent co sześć tygodni bez możliwości odstępstw musi mieć zrobioną tomografię, a co trzy tygodnie odbyć wizytę u lekarza, NFZ uznał, że z uwagi na pandemię nie trzeba w tak kategoryczny sposób trzymać się tych terminów. To lekarz teraz podejmuje decyzję, czy pacjent musi mieć wykonane dane badanie, czy można jeszcze poczekać. Dzięki temu w sytuacji, kiedy przez wiele miesięcy prowadzimy pacjentów na różnych terapiach, szczególnie doustnych, można było pozwolić im przyjeżdżać do nas rzadziej. Oni oczywiście dzwonili, mówili, że czują się dobrze, że wszystko jest w porządku; wtedy mówiliśmy: „Proszę dalej przyjmować przepisane leki i widzimy się za dwa miesiące”. Zatem teleporady i poluzowanie pewnych wymogów formalnych ze strony NFZ bardzo nam pomogło. Mamy nadzieję, że te rozwiązania zostaną z nami też po pandemii. Ale musimy pamiętać, że mówimy tu o przewlekłym leczeniu pacjentów, których my znamy, a nie o diagnostyce czy leczeniu nowych chorych.
Z danych statystycznych wynika, że w tym roku na raka zachorowało 160 tysięcy ludzi, a u ponad 70 procent nowotwór jest wykrywany za późno. I do tego jest jeszcze 200 tysięcy chorych, którzy poddani są leczeniu onkologicznemu.
Tak naprawdę w Polsce osób chorych, z rozpoznaniem choroby nowotworowej, w trakcie leczenia, po leczeniu, jest około miliona. To są takie liczby. Jest część chorych leczonych wiele lat temu, są tacy, którzy otrzymują leki hormonalne czy chemioterapię przez lata, są chorzy, którzy mają chorobę uogólnioną i są leczeni przewlekle, po 10–15 lat, z chorobą przerzutową. Jest to więc bardzo duża populacja chorych.
Te 70 procent, u których nowotwór jest wykrywany za późno, to liczba, która była wcześniej; czy teraz, w związku z pandemią, ona może się zwiększyć?
Generalnie uważa się, że w krajach, które mają bardzo dobrą opiekę onkologiczną, odsetek zgonów powinien wynosić poniżej 50 procent zachorowań. W Polsce odsetek przekracza ten próg; trudno powiedzieć, czy to jest 70 procent, bo w innych przeliczeniach wynosi on 60 procent. No, ale z założenia zgonów jest więcej niż połowa. Na pewno wynika to z późnego rozpoznania nowotworu, ale nie tylko, jest to też wynikiem ograniczeń możliwości leczenia onkologicznego, bo nawet wczesne rozpoznanie nie jest niestety nadal równoznaczne z szybkim rozpoczęciem optymalnego leczenia onkologicznego. W tej chwili część ośrodków mniej operuje, między innymi dlatego, że są ograniczenia związane z COVID-19.
Ale przecież nie tylko pacjenci onkologiczni są zagrożeni. Lekarze mówią o nierozpoznanych zawałach, udarach, osobach z podwyższonym ciśnieniem tętniczym. Czy pan, kierując się swoim doświadczeniem, mógłby wskazać, w jakim kierunku idzie stan zdrowia Polaków? Poprawia się? Pogarsza?
Na pewno to, co dzieje się w tej chwili – i to nie jest tylko kwestia Polski, bo to będzie zjawisko ogólnoświatowe – wiąże się z ogromnym ryzykiem pogorszenia stanu zdrowia populacji światowej. Nie zakładam więc, że w Polsce będzie wyjątkowo dramatycznie w stosunku do Francji, Włoch, Hiszpanii czy Stanach Zjednoczonych, bo tam również będą miały miejsce te same zjawiska. Co więcej, to są kraje, których system ochrony zdrowia został zdecydowanie bardziej poszkodowany w wyniku pandemii. Nie można więc mówić, że tak będzie tylko u nas, że tylko nas to dotyczy, bo pandemia jest wszędzie. Wszędzie systemy opieki zdrowotnej są obciążone kwestią diagnostyki wirusa, zabezpieczania się, zmniejszania kontaktu, więc to będzie zjawisko ogólnoświatowe. Pytanie, czy u nas będzie to tak wyraźne jak na całym świecie, bo być może w Polsce nie będzie to aż taki wielki problem jak na przykład w Stanach Zjednoczonych. Z informacji, które posiadam, wynika, że w wielu stanach dostęp do opieki zdrowotnej, szczególnie tej finansowanej na poziomie federalnym, dramatycznie się pogorszył.
Fragment wywiadu pochodzi z książki: Jeszcze końca nie widać. Czy służba zdrowia służy naszemu zdrowiu?, Anita Czupryn, Wielka Litera 2020.
<<Reklama>> Książka jest już dostępna w formie e-booka w Publio.pl >>