"Moje życie pełne cudów". Przeżyła trzy obozy koncentracyjne dzięki miłości do muzyki [FRAGMENT KSIĄŻKI]

"Moje życie pełne cudów" to niezwykła historia światowej sławy klawesynistki Zuzany Ruzickovej w przekładzie Ewy Borówki, opowiedziana pisarce Wendy Holden w ostatnich tygodniach życia bohaterki. W latach 30. sielankowe dzieciństwo Zuzany przerywa zajęcie Czechosłowacji przez nazistów. Jako Żydówka staje się osobą niepożądaną, której po kolei odbiera się wszystko, co kocha - razem z rodziną trafia do kolejnych obozów. Jej jedynym talizmanem pozostaje muzyka.

Na kilka tygodni przed śmiercią Zuzana Ruzickova podzieliła się z Wendy Holden niesamowitą historią o muzyce, miłości i przetrwaniu, czyli historią swojego życia. Pomimo tego, że przeszła piekło na ziemi - najpierw przebyła trzy obozy koncentracyjne, zaś potem żyła w komunistycznej Czechosłowacji - nigdy nie utraciła wiary w muzyczne marzenia i w to, że upragniona wolność nadejdzie. "Moje życie pełne cudów" poruszy w czytelnikach najczulsze struny. W jednym z rozdziałów Ruzickova dzieli się bolesnymi wspomnieniami z obozu Auschwitz-Birkenau - z ich fragmentem zapoznacie się poniżej. Książka ukaże się 13 stycznia nakładem wydawnictwa Znak.

Zobacz wideo Obozy zagłady. Miejsca kaźni, o których nie powinniśmy zapominać

Zuzana Ruzickova, "Moje życie pełne cudów" [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Piekło zaczęło się natychmiast. 19 grudnia 1943 roku, po opuszczeniu getta Terezin, setki mężczyzn, kobiet i dzieci, młodych i starych, upchnięto niczym trzodę do wagonów. Mogliśmy jedynie stać, nikt nie usiadł. Było przeraźliwie zimno. Było ciemno. Mieliśmy jedno wiadro na pięćdziesiąt osób i nie mogliśmy zadbać o podstawową higienę. Podróż trwała trzy dni, ponieważ przemieszczaliśmy się głównie nocą. Odarto nas z godności.

Mieliśmy tylko jedno okienko, wysoko pod sufitem, i tylko nieliczni mogli przez nie wyglądać, gdy przemierzaliśmy obce niziny w drodze na Wschód. Nie dostaliśmy nic do jedzenia i nie dostaliśmy nic do picia. Tak bardzo głodowaliśmy, ale gorsze było pragnienie. Z braku wody obrzękły nam języki.

Wreszcie dojechaliśmy dokądś późną nocą, drzwi się otworzyły i ktoś poświecił nam w oczy okropnym jaskrawym światłem. Gdy wyciągali nas z wagonów na śnieg, byliśmy w opłakanym stanie. Natychmiast rozległy się krzyki: Raus! Raus! Schnell! Schnell! Ujadały psy. Ujadali esesmani. Wartownicy kopali, popychali i złorzeczyli. I cały czas to światło prosto w oczy.

Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona.

Mężczyzn odrywano od kobiet i dzieci, matki krzyczały, niemowlęta wyły i w całym tym zgiełku i zamieszaniu niemal od razu odłączyłam się od mamy. Oszołomiona i przerażona nie miałam szans sięgnąć po jej kojącą dłoń, gdy w ostrym nocnym powietrzu, pośród kłębów pary unoszących się znad naszych cuchnących ciał, brnęłam chwiejnie naprzód. Wszystko przebiegało tak szybko, sprawnie i przerażająco; esesmani i wyposażeni w pałki mężczyźni w pasiakach kuksańcami, poszturchiwaniem i krzykami ustawiali nas w kolejce.

Na szczęście odnalazłyśmy się z mamą w długim ogonku prowadzącym do czekających już w gotowości ciężarówek z odkrytą skrzynią, które miały wwieźć nas w głąb rozległego obozu. Staliśmy ze zwieszonymi głowami w przejmującym wietrze: otępiali, otuleni ramionami i sczepieni ze sobą, chuchając parą i unikając kontaktu wzrokowego z wartownikami.

W prawej, zdrętwiałej z zimna dłoni ściskałam nadal piękną sarabandę z Suity angielskiej i spuściwszy teraz wzrok, przeczytałam ją sobie w duchu, ponieważ z jakiegoś powodu odtwarzanie jej w głowie wydało mi się sprawą zasadniczą.

Pierwsza ciężarówka wypełniła się niemal do końca, nim nadeszła moja kolej i wartownicy popchnęli mnie w jej stronę. Wciągnęły mnie czyjeś wystawione ręce i dołączyłam do około pięćdziesięciu zapłakanych istot. Gdy tylko złapałam równowagę, odwróciłam się, żeby podać jeszcze rękę matce.

Ku mojej zgrozie wartownicy zagrodzili jej drogę kolbami, a jeden z nich uderzył otwartą dłonią w tylną burtę, żeby dać kierowcy sygnał do jazdy. Żołnierze odepchnęli mamę i resztę więźniów w tył, przewracając przy tym kilka osób jak kamienie domina, i do całej grupy podjechał następny pojazd.

I wtedy całkowicie zapomniałam o surowych zaleceniach matki, żebym pod żadnym pozorem nie ściągała na siebie uwagi, nie dosłyszałam też głosu rozsądku. Spędziłyśmy razem w getcie dwa potworne lata. Sama postanowiłam, że przyjadę z nią tutaj, w przekonaniu, że lepiej będzie umrzeć razem. Coś mi podpowiadało, że może nawet zdołam ją ocalić, ale mogłabym to zrobić tylko pod warunkiem, że nas nie rozdzielą. Zaczęłam histerycznie krzyczeć i wołać ją poprzez wiatr, ona tymczasem siłowała się z wartownikami. Wyciągnęłam do niej żałośnie ręce, a inni więźniowie chwycili mnie mocno, żebym nie wypadła za burtę skrzyni.

Gdy samochód potoczył się naprzód, zawyłam tak boleśnie, że matka zadarła głowę i zobaczyła, jak stoję z rozdziawionymi ustami i rozpostartymi ramionami, a mój cenny skrawek partytury ulatuje mi z palców i wirując, spada w duszące spaliny ciężarówki.

Wyrwawszy się wartownikom, popędziła przed siebie, żeby uratować mój strzępek nadziei, choć zza pleców ścigały ją przenikliwe krzyki. Była jedynym człowiekiem na świecie, który wiedział, ile dla mnie znaczy ten utwór. Biegnąc jak kobieta dwukrotnie młodsza, jakimś sposobem złapała w powietrzu nuty i nie zatrzymując się, próbowała mi je podać, ledwie kilka centymetrów od tylnej burty. Myślała tylko o tym, żeby zwrócić mi talizman, który uważała zapewne za ostatni, pożegnalny podarunek.

Zrozpaczona wyciągnęłam do niej ręce, ale zostałam odepchnięta i inni więźniowie wychylili się i chwycili ją za kołnierz płaszcza. Podźwignięta za ramiona, ręce i klapy – co tylko zdołali uchwycić – moja kochana, urocza mama została wciągnięta bezceremonialnie na skrzynię. Minę miała równie oszołomioną, a ręce rozłożone tak samo jak ja.

Patrzyłam ogłuszona na wywołany przez nią zamęt: wartownicy biegli za nią, wrzeszczeli i wymachiwali karabinami. A potem przeniosłam odrętwiałe spojrzenie na urywek słodkiej sarabandy Bacha, który niemal na pewno uratował jej życie, a teraz wirował i pląsał triumfalnie pośród atramentowego mroku.

Drugiego dnia w Auschwitz-Birkenau zostaliśmy sprowadzeni do numerów. Ja dostałam numer 73289, a wytatuowała mi go starannie na lewym przedramieniu blada Polka o zapadniętej twarzy, która ani razu nie spojrzała mi w oczy. Moją dotychczasową tożsamość, jakakolwiek była, zlikwidował czubek igły, który pozostawił ranę głębszą niż powierzchowne zadrapanie.

Poprzedniego wieczora mamę, mnie i resztę naszej nieszczęsnej grupy wyciągnięto z ciężarówki gdzieś w głębi obozu i wpuszczono do długich, wydzielonych drutem kolczastym korytarzy. Noc była bezksiężycowa i rozświetlały ją tylko reflektory oraz czerwone płomienie wznoszące się wysoko w niebo ponad dwoma stojącymi w oddali kominami z piekła rodem. Nocne powietrze przesycał swąd palonych włosów i mięsa.

Popychani przez milczących nadzorców w pasiakach, pracujących pod okiem garstki esesmanów, maszerowaliśmy uformowani w ciasne pięcioosobowe grupy. Musieliśmy przemierzyć smętną zaśnieżoną równinę zabudowaną tylko ciągnącymi się jak okiem sięgnąć drewnianymi barakami, z których każdy miał własny komin.

Zwiesiłam znów głowę i czując w wysuszonych ustach gorzki posmak, obserwowałam stopy kroczącej przede mną matki i starałam się za nią nadążyć, a ona z kolei próbowała dotrzymać kroku kobiecie idącej przed nią. Uniosłam nieznacznie głowę dopiero wtedy, gdy usłyszałam rytmiczny chrzęst innych podeszew.

Zerknęłam trwożliwie w górę i pomyślałam, że mam zwidy, bo w grupie dziesięciu mężczyzn prowadzonych piątkami w przeciwnym kierunku dostrzegłam Fredy’ego Hirscha. W tej samej chwili i on mnie zauważył.

– O, już tu jesteś – powiedział ze smutkiem spod głęboko nasuniętej na głowę czapki. A potem, pochyliwszy się lekko, jakby upuścił rękawiczkę, syknął: – Powiedz im, że masz piętnaście lat! – I już go nie było.

Zaparło mi dech, wypadłam z rytmu i niemal zderzyłam się z matką, która gwałtownym gestem nakazała mi zająć z powrotem miejsce w szyku. Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka, ale kochany Fredy, który zapamiętał widocznie, że mam prawie siedemnaście lat, znów zaryzykował życie: przestrzegł mnie, żebym udawała młodszą, chroniąc mnie tym samym przed niewolniczą pracą.

W głębi obozu, gdzie znajdował się również nasz odcinek zwany BIIb, wtłoczono nas do olbrzymiego baraku będącego – jak się później dowiedziałyśmy – częścią tak zwanego Familienlager, czyli obozu rodzinnego o złagodzonym rygorze, przeznaczonego dla tych Häftlinge, osadzonych, którzy przybyli niedawno z Terezina. Te przywileje nadano nam tylko dlatego, że losy czechosłowackiej elity żydowskiej nadal budziły zainteresowanie za granicą. Członkowie Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża wciąż jeszcze grozili wizytacją nie tylko Terezina, ale i Auschwitz.

Obóz rodzinny okazał się jednak kolejną farsą, grą pozorów. Nasza rzekomo uprzywilejowana pozycja polegała w zasadzie na tym, że nie odesłano nas wprost do gazu. Baraki, w których zamieszkałyśmy, wzniesiono z myślą o koniach, a nie żołnierzach. Kominy miały odprowadzać dym z rozpalanego z rzadka ognia, a pionowy, umieszczony pośrodku baraku przewód miał ogrzać całe pomieszczenie. Końskie boksy zastawiono dwupiętrowymi pryczami z surowego drewna, a jedyna wydzielona przestrzeń, położona na samym końcu komórka stajennego, zarezerwowana była dla więźniarki dowodzącej danym barakiem. Gdy wciśnięto nas do środka wraz z sześciuset innymi osobami, wszyscy rzucili się szukać miejsca, torując sobie drogę łokciami. Mama i ja zajęłyśmy w końcu legowisko na dolnej, najmniej popularnej pryczy. Nie dało się na niej usiąść, a gdy leżałyśmy obok siebie – na sianie, bo materacy nie przewidziano – było nam skrajnie ciasno i niewygodnie. Ale miałyśmy przynajmniej siebie i mogłyśmy się nawzajem grzać w tej małej wnęce.

Nadal nie dostaliśmy jedzenia ani wody i tak bardzo chciało nam się pić, szczególnie dzieciom, które zanosiły się żałosnym płaczem. Gdy wszyscy znaleźliśmy się w środku, cuchnący po podróży, powietrze przepełnił ohydny smród, który tylko pogłębił pragnienie, kilka kobiet wybiło więc okna na wysokości najwyższych pryczy, żeby wyssać śnieg z parapetów.

Spoglądając przez wybitą szybę na barak męski, spostrzegły więźnia, który wyszedł na zewnątrz, żeby zebrać śnieg w tym samym celu. Sądził widocznie, że wartownicy odeszli, ale ledwie przeszedł kilka kroków, padł na niego snop światła i rozległ się wystrzał. Wszystkim nam zaparło dech w piersiach, bo zrozumiałyśmy, że go zastrzelono.

Następnym koszmarem był przegląd, którego dokonywał Lager älteste, starszy funkcjonariusz nadzorujący naszą część obozu. Wmaszerował na blok w towarzystwie sześciu wartowników, kazał nam się ustawić w szeregu, oświetlał latarką nasze przerażone twarze i wybierał najładniejsze młode kobiety. Dopiero później rozpoznałyśmy w tym odrażającym älteste Arna Böhma, niemieckiego sutenera, który zgłosił się na ochotnika do wieszania młodych mężczyzn w Terezinie. Nieszczęsne dziewczyny, cicho pochlipując, musiały pójść za nim do pobliskiego baraku.

Po kilku minutach dobiegły nas dźwięki muzyki wygrywanej nieporadnie na rozstrojonych instrumentach przez – jak się później dowiedziałam – orkiestrę obozową. Dochodziły z baraku älteste i wraz z upływem nocy spod fałszywej kakofonii coraz skuteczniej przebijały się głosy podpitych esesmanów, a od czasu do czasu także krzyki ich ofiar. W tym utworze rozpoznałam "Marinarellę" czeskiego kompozytora Juliusa Fucika, dziarski i popularny marsz, który powstał z myślą o orkiestrze wojskowej.

I miał się dla mnie stać najbardziej znienawidzoną ze znanych melodii.

Tej straszliwej pierwszej nocy po naszym baraku krążyły jak nietoperze ciemne echa pogłosek. Nasi nadzorcy przebywali w obozie od dawna i powiadomili nas, że znajdujemy się w Auschwitz II – Birkenau w Polsce i wartownicy mogą zrobić z nami, co im się żywnie podoba. Potwierdzili ostatecznie istnienie komór gazowych i dodali, że rozjaśniające nocne niebo płomienie dochodzące z pieców i uporczywy swąd przypalonego mięsa to makabryczne następstwa kremacji zwłok.

Byłam jeszcze dzieckiem i przeraźliwy szok wywołany tymi wiadomościami całkowicie mnie obezwładnił – fizycznie i psychicznie. Nie dało się już wierzyć, że naziści wypuszczą nas żywych, i rosło prawdopodobieństwo, że morderstwa zostaną poprzedzone okrutnym traktowaniem. Potwierdziły się nękające nas od dawna wątpliwości. Widok płomieni z krematoryjnego pieca, przenikający powietrze odór palonego ciała i nagła świadomość, że ludzi można mordować w tak bestialski sposób, pociągają za sobą całkowity zanik wiary w człowieczeństwo i ludzkość w ogóle. Straciłam wszelką nadzieję, a w konsekwencji również panowanie nad sobą.

Leżałam tylko zwinięta w kłębek w ramionach mamy i płakałam: „Nie chcę umierać, mamusiu, chcę żyć! Tak bardzo chcę żyć!”.

Więcej o: