Jael próbuje w Paryżu na nowo ułożyć sobie życie i uciec od rodzinnych traum. Zachłannie szuka zaspokojenia w ramionach mniej lub bardziej przypadkowych mężczyzn: amerykańskiego studenta Ryana, Kolumbijczyka Hernando, wreszcie tajemniczego Roberta, z którym przez długie tygodnie prowadzi namiętną korespondencję. Kim dla Jael są mężczyźni? Czego przez pryzmat nawiązywanych z nimi relacji Jael dowiaduje się o sobie? Jak bardzo może zniewolić uroda? Kluczem do powieści jest tytułowa garderoba. To w niej Jael szuka coraz to nowych tożsamości i autokreacji. W niej przechowuje też ślady po minionych szansach na spełnienie w bliskiej relacji… Poniżej możecie przeczytać fragment pierwszego rozdziału "Garderoby" Jagny Ambroziak, która ukaże się 14 lipca (link do książki - klik!).
Maszeruję. Poruszam się między ludźmi i zamglonymi obrazami w mojej głowie. Ktoś mógłby pomyśleć, że spieszę się na spotkanie tak jak ten brunet patrzący na zegarek czy blondynka na szpilkach truchtająca w stronę marmurowych schodów. Ale oni wiedzą, dokąd tak się spieszą. Ja nie wiem.
Wiem tylko skąd.
Woń perfum, tytoniu i spalin. Zapach ulicy. Wyją klaksony. Francuzi nie są cierpliwi ani życzliwi. My, Izraelczycy, też nie. Ale to wcale nie sprawia, że tu, przy rue des Canettes, dwieście kroków od Place Saint-Sulpice i czterysta kroków do Odéon Théâtre de l’Europe, czuję się jak u siebie.
Poprawiam skórzaną torbę, z metką ukrytą pod warstwą rozsypanych papierosów, gum do żucia i monet. Może kosztowała sto, a może tysiąc euro, nikt się nie domyśli. Cienki pasek wbija się w obojczyk. Moje ciało jest sztywne, jak wycięte z kartonu, ruchy mechaniczne. Pamięta zbyt wiele. Pogardliwe słowa, pogardliwe spojrzenia rodzą zapętloną mantrę złych myśli, które są jak moje kości, mięśnie, krew.
Mijam sklep z tekstyliami. Zwalniam przed brokatowymi płachtami w kolorze różowego złota. Jak w grze komputerowej przy rue Jacob osiemnasty, dziewiętnasty, dwudziesty wiek płynnie ustępują sobie miejsca.
Przed elegancką kamienicą otyła przekupka pcha wózek z kwiatami. Tuż obok szaleniec z harmonijką przestępuje z nogi na nogę. Kiedy tylko melodia się rozpędza, on odrywa instrument od ust. Zgięty wpół obraca się, ogląda za siebie, jakby się bał, że ktoś go śledzi. Otacza go odór pajęczyn i pleśni.
Przy chybotliwych stolikach tkwią pewni siebie ludzie. Zawsze oddychali powietrzem innym niż ja. Mogłabym się tak snuć po ulicach tylko po to, żeby się im przyglądać. Twarzom, gestom, ułożeniu ciał. Temu, jak spokojnie sączą kawę i wino, gryzą bagietki, strzepują okruchy z klap marynarek i dekoltów. Od niechcenia przeczesują dłońmi włosy, wyjmują paczki papierosów z rasowo podniszczonych toreb. Granat i czerń, klasa i tajemnica. Świat, który nie nosi na grzbiecie własnych historii. Chcę tu zostać. Nie pamiętać. Nie grzebać w genealogicznym śmietniku, w życiorysie ojca, matki, ciotek, babek, kuzynki. Chodzić nowymi ulicami po niczyich śladach.
Mijam sklep papierniczy z zeszytami pięknymi jak biżuteria. Mrużę oczy. Widzę siebie, potem pustkę i znowu siebie, i znowu pustkę. Skręcam za róg, w rue Saint-Benoît, w rząd bogatych restauracji, gdzie stoły są przykryte śnieżnobiałymi obrusami, a wino podaje się w kieliszkach na cienkiej nóżce. Le Petit Zynk, Le Relais de l’Entrecôte… W mojej głowie Tel Awiw się rozpływa, Paryż nabiera kształtów. Przede mną pomarszczona para czyta menu wywieszone w eleganckiej gablocie. Mężczyzna gestykuluje zamaszyście. Odskakuję, by uniknąć ciosu. Zapach wody kolońskiej, zapach mojego ojca. Chowam głowę w ramiona. Myślę, że to najobrzydliwszy i najstraszniejszy swąd, jaki istnieje. Wydaje mi się, że się zmieniłam, wyrosłam z tamtego czasu, ale wystarczy powiew wiatru, który przynosi stary zapach, bym poczuła lęk i rosnący we mnie ciężar. Groza starych dni, ponure, nikomu nieopowiedziane przerażenie.
Zatrzymuję się przed wystawą Les 3 Marches de Catherine R., sklepu z markową starzyzną. Rozpoznaję kostium Chanel z lat sześćdziesiątych, kimono Kansaia Yamamoto i lniany garnitur Nino Cerrutiego. W takim garniturze występował Jack Nicholson w Czarownicach z Eastwick. Postoję i popatrzę. Wiatr znad Sekwany wdmuchuje mi w oczy kurz i martwe owady. Otulam się szczelniej żakietem, stawiam kołnierz. Zapalam papierosa, zaciągam się, próbuję zniszczyć zapach ojca, który wciąż okleja mi nozdrza. Chciałabym opowiedzieć manekinom, jak tu trafiłam. Ale najtrudniej opowiadać o tym, czego sama nie potrafię zrozumieć, więc milczę. Chociaż wystroiłam się na Paryż, wciąż jestem Jael. Jael Stravinsky z Tel Awiwu, córka Ido i Eli, wnuczka Estery i Miriam. Kuzynka Alex. Nie mam niczego stąd, wszystko stamtąd.
Czuję na ramieniu czyjś dotyk. Nieruchomieję. Odwracam głowę. Nikogo nie ma. Wariujesz – mówię do siebie. Wiatr przybiera na sile.
***
W sklepie dziewczyna lub chłopak. Naprawdę nie wiem, jakiej płci jest ten ktoś z nadąsaną miną modelki. Za jego plecami na szklanych wieszakach lewitują sukienki, garnitury i spód-nice. Prężą się blade popiersia wystrojone w biżuterię i turbany ze starych kolekcji Diora, Givenchy, Lacroix. Zamieram, muszę sobie przypominać o oddychaniu. Pragnę każdej z tych rzeczy, ale boję się czytać metki, sprawdzać ceny.
Biorę do rąk czarny sweter z dyskretnym suwakiem na plecach. Ramiona wysokie, wypchane poduchami jak galowy mundur. Odkładam go i sięgam po szmaragdową suknię z golfem. Jest wystarczająco posępna, by zadowolić nawet zdradzaną żonę. Sukienka ze starą duszą. Opuszkami palców muskam materiał, nachylam się, przykładam sukienkę do twarzy.
Z przymierzalni wyściełanej błękitnym pluszem wychodzi kobieta. Ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Anorektyczne ciało zabandażowane czernią. Szyja usztywniona kolią Bvlgari. Zacięte usta, wystające kości policzkowe. Przegląda się w lustrze. W Tel Awiwie już byśmy rozmawiały. Że kolia stworzona dla niej, że czerwień rubinów podkreśla zieleń jej źrenic, że musi ją mieć. Ale to nie jest Tel Awiw.
Podchodzę do sprzedawcy, sprzedawczyni, w pogotowiu mam uśmiech. Pytam o historię turkusowego pierścionka oprószonego koralami. To chyba kolekcja Diora z wczesnych lat sześćdziesiątych.
– Pierścionek sprzedaje pewna wiekowa dama. Nigdy jej tu nie widzieliśmy, rzeczy przynosi jej majordomus. Kiedyś niedyskretnie wspomniał, że madame utyły palce. Rozumiem, pozbywa się biżuterii przypominającej o upadku jej ciała.
Sprzedawca, sprzedawczyni mówi to wszystko tonem pozbawionym emocji, ot, streszczenie faktów.
– A ta sukienka? Wygląda jak nowa. – Pokazuję palcem włóczkę z metką Céline.
– To romantyczna historia. Mąż przyłapał żonę na zdradzie. Wstawił do naszego butiku rzeczy, których nie zdołała zabrać, kiedy uciekała z domu. A teraz on chce mieć pewność, że wszystko się sprzeda, zanim zmięknie mu serce i wróci tu, by to dla niej odzyskać. Dlatego tak dobra cena.
– A czy znamy – mówię bezosobowo – imię żony tego pana?
– O tak, wypluwał je z siebie po stokroć. Brigitte.
Patrzę na sukienkę. Zastanawiam się, czy nie jestem nielojalna wobec tej obcej kobiety. Wobec Brigitte. Chcę tego, co należy do niej.
Nie stać mnie na wspaniałomyślność.
W przymierzalni pocieram ją kciukiem, wącham rozgrzany materiał. Ulatniają się powoli paczula, kminek, strach – zapach mężczyzny.
– Wiem, że kiedyś żyłeś – szepczę.
***
Otulam się tkaniną. Jest miękka i twarda. Spokojna i rozedrgana. Patrzę w lustro. Stapiamy się ze sobą. Kłaniam się Brigitte. Teraz jak ja ma słomkowe włosy i zielone oczy.
Wychodzę ze sklepu. Przyglądam się chmurze płynącej po niebie, żelaznym ławkom, wystawie z pieczywem, mężczyźnie z łaciatym psem, łaciatemu psu, zasuszonej blondynce szpetnie odzianej w bogactwo. Nie myślę, niczego sobie nie wyobrażam, w końcu przez chwilę niczego nie pamiętam. Zwalniam.
Przestaję poruszać się tak, jakby ziemia pod moimi stopami była zaminowana.
Wchodzę do baru Rue de Seine. Pachnie liliami. Goście to głównie mężczyźni w garniturach, kilka kobiet. Wszędzie lustra. W prostokątnych taflach odbija się dziewczyna we włóczkowej sukience. Uśmiecham się do niej, choć wciąż ledwo ją znam.
Barmanka ma śniadą cerę, mocną, kwadratową szczękę, zaciśnięte usta. Patrzy na mnie, dając do zrozumienia, że to ona tu rządzi. Podziwiam jej brak skrupułów w okazywaniu złego nastroju. Ale ta wyniosła poza i ponura mina tylko maskują ból. Wiem, potrafię bezbłędnie zwietrzyć ukrytą niedolę. Kobiety w niedoli zawsze wyłuskają mnie z tłumu. Boję się ich złości i smutku. Czuję się za nie odpowiedzialna. To idiotyczne, ale za każdym razem staram się poprawić im humor.
– Ma pani piękne oczy.
Znowu to robię. A potem proszę o kieliszek rieslinga.
<<Reklama>> Ebook i audiobook "Garderoba" dostępny jest w Publio.pl >>
***
Wydawnictwo Agora zaprasza na spotkanie premierowe z Jagną Ambroziak, które odbędzie się 14 lipca o godz. 19 przy ul. Poznańskiej 37 w Warszawie. Rozmowę z autorką poprowadzi Paulina Reiter. Więcej informacji znajdziecie pod tym linkiem. O samej książce możecie posłuchać w poniższym wideo, w którym Jagna Ambroziak zarysowuje portret głównej bohaterki i zdradza, dlaczego Tel Awiw jest tak ważnym elementem całej opowieści:
Garderoba - okładka mat. prom. (Wydawnictwo Agora)