"Nikt by się nie dowiedział, że uczymy się w domu, gdyby nie ekspedientka w wioskowym sklepiku". Jacek jest dzieckiem hipisów

Tomek od lat nie chce znać swego ojca. Jacek wciąż mieszka w głuszy, jak jego rodzice. Anka, matka dwojga małych dzieci, potrzebuje w swym życiu przede wszystkim porządku. Małgosia, niegdyś "królowa wędrówek", zmieniła życie hipi na Zen. Iza Klementowska prowadzi czytelnika przez trzy kontynenty, żeby odpowiedzieć na pytanie, jak ruch hipisowski wpłynął na życie dzieci kwiatów, a przede wszystkim ich dzieci i wnuków. Przedpremierowo publikujemy fragment książki "Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów".

"Zapach trawy. Opowieści o życiu hipisów" ukaże się 11 sierpnia nakładem Wydawnictwa Agora.

"Zapach trawy. Opowieści o życiu hipisów" - przeczytaj fragment:

Mówili na niego "leśny elf". Znajomi rodziców przyjeżdżali przeważnie dużą grupą. Nie potrafił wtedy jeszcze liczyć, ale żeby przejść z pokoju do kuchni, lawirował między ludźmi jak między gęstymi zaroślami. Dom wypełniał się po szwy. Nie musiał spać w swoim łóżku, po prostu kładł się zawsze tam, gdzie zasnął. Kiedy się budził, miał na sobie czyjś sweter albo płaszcz, albo zwykły koc, a w swojej pościeli znajdował codziennie kogoś innego. Nie musiał jeść kolacji, jadł po prostu wtedy, kiedy zgłodniał, czyli prawie w ogóle. Wystarczały mu owoce i warzywa, które zawsze leżały w kuchni. Potrafił je sobie obrać, jeśli trzeba było, ale zazwyczaj tego nie robił. Ze skórką smakowały mu nawet surowe ziemniaki. Ich smak już zawsze kojarzyć się mu będzie z dużą liczbą ludzi.

Pałętał się między gośćmi i zawsze znalazł się ktoś, kto wziął go na chwilę na kolana czy choćby pogłaskał. Tyle rąk, tyle ramion, tyle ust, i wszystkie miały coś dla niego. Odwiedziny znajomych zawsze były jak Gwiazdka. Po kilku dniach wyplątywał się jednak z tych ramion jak z gałęzi i znikał w lesie. Uwielbiał te chwile. Wychodził z gwaru z zapachem dymu na ubraniu, które niekoniecznie codziennie zmieniał, i od razu ogarniała go cisza podszyta leśną wonią. Mieszały mu się te zapachy i kręciły w głowie, ale im dalej szedł, tym więcej miał na sobie aromatu igliwia niż trawy. Ścieżki z własnego lasu rozpoznawał po drzewach i konarach podciętych przez drwali lub połamanych przez wiatr. Nigdy nie zdarzyło mu się zabłądzić. Nie panował natomiast nad czasem. Nie umiał obchodzić się z zegarkiem, tym bardziej że nigdy go od nikogo nie dostał. Rodzice również nie nosili zegarków. Godzinę pokazywał tylko mały nakręcany czerwony budzik stojący na oknie w kuchni. Stał tam tylko dlatego, że był ładny. Błyszczący, jakby lukrowany, kojarzył mu się zawsze z lizakiem w sklepie w dole wioski – ogromny, okrągły, prawie przezroczysty i równie rumiany jak lico budzika. Tykał cicho, co wieczorami, przy kolacji, kiedy nie było gości, a jedynie nie mniej gwarna rodzina, zawsze go usypiało. I nieraz zdarzało się, że ojciec wynosił go na rękach na górę do łóżka. Rano cieszył się, że omijało go mycie zębów czy szorowanie czarnych od ziemi stóp.

Tamtego dnia również szedł boso, jak zawsze. Miał niewiele ponad sześć lat i podeszwy stóp jak cienka skórka włoskich pantofli. Nie czuł już właściwie, gdy igiełki sosen wbijały mu się w pięty, ale ciepło ziemi wciąż ogrzewało go, kiedy tego potrzebował.

Tamtego dnia jakoś szczególnie zachwycały go drzewa, bardziej niż zwykle. Słońce przedzierało się przez koronkę liści, oślepiając go trochę. Z załzawionymi oczami patrzył na nie, zadzierając głowę do góry tak wysoko, aż bolała go szyja. Wiatr poruszał gałęziami, a jemu wydawało się, że drzewa ożyły, wyciągnęły konary z ziemi, żeby tańczyć. Śmiał się do nich, a one odpowiadały mu śpiewem ptaków kołyszących się w rytm wiatru. Kiedy po latach obejrzy w kinie "Władcę pierścieni: Dwie wieże", wspomnienia tego popołudnia ożyją tak mocno, że następnego dnia wyjdzie do lasu, próbując to odtworzyć.

Dla sześciolatka drzewny taniec był jak bajka, którą mu czytano przed snem. Co wieczór próbował wyobrażać sobie historie z książeczek, obrazy układały się tak, jak umiały. Wtedy w lesie nie musiał sobie niczego wyobrażać. Bajka toczyła się sama. Nie wie, ile trwała. Śmiał się i tańczył, aż całkowicie zadeptał trawę na niewielkiej polance i nie miała sił się podnieść. Ze śmiechu rozbolał go brzuch. Za bólem przyszedł głód. Słońce powoli obniżało swoje promienie, stopom robiło się coraz bardziej zimno. Drzewa już nie tańczyły, zieleń liści ściemniła się, jakby nagle spochmurniały, a on rozejrzał się dookoła i nie poznawał miejsca. Bajka się skończyła. Zachciało mu się do domu jak nigdy wcześniej. Kilka kroków w jedną stronę, nic znajomego. Kilka kroków w drugą, również żadnego znaku. Pusty brzuch burczał, coraz bardziej domagając się choćby jagody, ale nawet jednej nie potrafił znaleźć pod krzakiem. Chodził od zarośli do zarośli i czuł się coraz bardziej zagubiony. A potem chyba zasnął. Obudziły go zmarznięte stopy i promienie słoneczne rozdzierające liście sporej pap-roci. Nawet nie pamiętał, że się pod nią położył. Nie wiedział, czy to wciąż ten sam dzień. Chyba nie, bo słońce było z zupełnie innej strony, niż je poprzednio widział.

Nie wie, jak długo chodził po lesie. Z czasem zaczął nawet myśleć, że tak już zostanie. Że przyjdzie mu żyć pośród drzew, które przecież kochał ponad wszystko. Już nawet głód mu nie przeszkadzał, wystawiał brzuch do słońca. Jego promienie wchodziły w głąb jak świeżo upieczona bułka z masłem i miodem, ciepło wypełniło pustkę. Szedł więc w stronę coraz bardziej rozświetlonej kuli, przymrużając oczy, i tylko dlatego nie zauważył własnego ojca, który chwycił go w ramiona tak mocno, że mało go nie zgniótł.

Ponoć szukali go wszyscy całą noc.

Ponoć chcieli już wezwać milicję.

Ponoć mama zeszła na dół do wsi i pytała, czy nikt chłopca nie widział.

Ponoć rodzeństwo zazdrościło mu przygody.

On niewiele z tej przygody pamięta. Wspomnienia są wrażeniami, które odtwarza niczym kolejne slajdy bądź filmowe kadry. Ale wystarczą mu za jeden z najpiękniejszych obrazów z dzieciństwa.

(…)

Rankiem, który zaczyna się w domu Jacka o świcie, stopy dudnią po drewnianej podłodze. Maluchy biegają tak szybko, że mam wrażenie, jakby koło mojego pokoju przebiegały dzikie konie. Prawie zderzam się z nimi, otwierając drzwi. Zaczynają się śmiać jeszcze głośniej, niż przed chwilą tupały. Kiedy schodzę na dół do kuchni, Jacek z Iwoną już są po śniadaniu. Piją kawę, łapiąc w locie wszystko, co strącają po drodze dzieci.

– Pewnie spokój będzie dopiero, gdy pójdą do szkoły? – pytam już z własną kawą w glinianym kubku zrobionym przez matkę Jacka.

– Jeszcze nie wiem, czy poślemy ich do szkoły. Może znajdziemy inne rozwiązanie – mówi on, a ja patrzę na Iwonę pytająco. Ona kiwa głową i uśmiecha się.

– Moi rodzice od początku wiedzieli, że nie poślą ani mnie, ani rodzeństwa do szkoły. Nie chcieli też nigdzie zgłaszać naszych urodzin. Mieliśmy po prostu być. – Jacek gładzi się po brodzie, wyciągając przy tym podbródek, jakby ćwiczył jogę twarzy. – Urodziliśmy się tu, w tej kuchni, gdzie teraz siedzimy. Widzisz ten ślad na podłodze? – Jacek wskazuje na wyżłobioną deskę, do której gdyby mogła, wtoczyłaby się piłeczka pingpongowa. – Odbierała mnie starowinka i z nerwów wypadła jej z rąk miska. Przyjęła na świat połowę wioski poniżej, znała się na rzeczy, ale ręce już jej się trzęsły. Żadnych szpitali, żadnych akuszerek, urodziliśmy się tak, jak rodzą się dzieci plemion na świecie nieznających znieczuleń ani szpitalnej woni. To było ryzyko, pod domem stał w razie czego samochód sąsiada z odpalonym silnikiem. Ale rodziliśmy się zdrowi, bez komplikacji, choć na pewno z bólem. Moi rodzice nie chcieli nas nawet szczepić. Dopiero gdy pojawiłem się na świecie, mnie pierwszego kłuli strzykawką. Po prostu nie chcieli mieć do siebie pretensji, gdyby którekolwiek z nas miało rozwijać się nie tak, jak trzeba. W wiosce na dole żył jeden niepełnosprawny chłopiec, prawie nie chodził i nie mówił. Myślę, że to był powód. Mojego brata, choć jest starszy, wozili na szczepienia razem ze mną. Ale i tak nie chorowaliśmy. Warunki w domu były jeszcze bardziej surowe niż teraz, zimy ostrzejsze, a my nie mieliśmy nawet kataru. Dopiero kiedy zmusili nas do szkoły. Wtedy zaczęliśmy przynosić wszystkie grypy i anginy i dom był prawie że szpitalem. Nikt by się nie dowiedział, że uczymy się w domu, gdyby nie ekspedientka w wioskowym sklepiku.

"Cieszysz się, że idziesz do szkoły?", spytała mnie pod koniec lata. A ja odpowiedziałem szczerze, że do niej nie chodzę. Mama nie zdążyła zareagować. Trzy dni później pracownica kuratorium zapukała do drzwi z nakazem szkolnym dla naszej na razie dwójki – starszego brata i mnie.

Trafiłem od razu do trzeciej klasy, zgodnie z wiekiem. Co to znaczy ławka szkolna, tablica, nauczyciel, naprawdę do tej pory nie wiedziałem. Znałem te słowa, ale nie rozumiałem ich znaczeń – Jacek opiera się o stary drewniany stół w kuchni nieprzykryty żadnym obrusem. – Szkołą do tej pory był właśnie on. A za podręczniki robiły nam książki z dzieciństwa rodziców. Nauczycielami raz była mama, raz tata. I opowieści to były raczej niż odpytywanie. Matematyki uczyliśmy się na warzywach, a gdy ich zabrakło, do trudniejszych zadań liczby rysowaliśmy mąką na stole. Tyle zabawy przy tym było. I ile śmiechu!

"Jacek! Do tablicy", nauczycielka wywołała mnie już pierwszego dnia. Wszystko było dla mnie nowe, dzieci w klasie dużo, żadnego nie znałem. Bałem się, ale chciałem pokazać, że umiem zrobić zadanie. Wyciągnąłem palec i ledwo zacząłem pisać, cała klasa w śmiech. Na tablicy został mokry od potu ślad. Kreda leżała na półeczce poniżej, ale jej nie zauważyłem. Ba, ja nawet o niej nie pomyślałem. Nie miałem takiego nawyku.

"Nie wiedziałem", powiedziałem potem mamie. Płacz czaił mi się pod powiekami, ale zacisnąłem zęby, a mama przytuliła mnie, rozmasowując napięte plecy. Od tamtej pory na widok kredy reagowałem małym skurczem, zaś stres przyjmuję w ciało tak mocno, że aż skrzypią mi wszystkie mięśnie. Chociaż po kilku dniach nikt już o zdarzeniu nie pamiętał, zacząłem się bardziej pilnować i robiłem po prostu to, co koledzy. Siedziałem w ostatniej ławce sam i obserwowałem. Smutny to był czas. Nie polubiłem szkoły. Ani nie mogłem odzywać się, kiedy naprawdę chciałem – w domu rodzice zawsze mi na to pozwalali. Ani nie czułem się swobodnie. Już nie mogłem chodzić boso. Do szkoły zawsze wędrowałem w traperkach, ale w środku je ściągałem. Skarpetki też. Ale wystarczyło, że nauczyciel po prostu patrzył na moje gołe stopy, a mnie od razu mroziło.

Brat przyjął szkołę jeszcze gorzej. Nie chodziło o wiedzę, bo tę miał niekiedy o wiele większą od reszty klasy. Chodziło o wolność. Nie potrafił wytrzymać w szkole dłużej niż pięć godzin. Zwykle zrywał się z dwóch ostatnich lekcji, czymkolwiek by były, i szedł w las. Do domu wracał tak, jakby właśnie się kończyły.

– Powiesz mamie, to zabiorę ci książki. – Krzywił się za każdym razem, kiedy to mówił. I tak wykręcał mi ucho, że do dziś pamiętam. Miałem wrażenie, że brat oddala się na jakąś inną, nieznaną mi planetę.

– Dwója, dwója, dwója. – Ojciec czytał jego dzienniczek ucznia. – Dlaczego? Co się z tobą dzieje? Jeśli czegoś nie rozumiesz, mama albo ja wszystko ci wytłumaczymy, tylko musisz nam powiedzieć.

Ledwo przeszedł do szóstej klasy. W siódmej pojawił się alkohol. Brat coraz częściej znikał z lekcji, coraz rzadziej odrabiał zadania domowe, za to butelek piwa czy wina nigdy mu w plecaku nie brakowało.

Aż przyszedł dzień, w którym dom zatrząsł się, jakby spadła na niego lawina. Drzwi za bratem zamknęły się z hukiem, jakiego jeszcze nie słyszałem. Ojciec chodził od okna do okna, wciąż zapalał kolejnego "papierosa", ale widziałem, że nie odpływał po nich w fotelu z uśmiechem jak zwykle. Mrużył oczy, patrząc w sobie znany tylko punkt, a ja za każdym razem chciałem widzieć to, co on. Ojciec zazwyczaj był spokojny i łagodny. Ale tego dnia podłoga uginała się od jego ciężkich kroków. Miałem wrażenie, że w domu jest jakoś ciemniej, czułem to napięcie tak mocno, że schowałem się pod kołdrę i nie chciałem zejść na kolację. Mama masowała mi plecy, uspokajając, ale tym razem to nie pomagało. Bałem się spojrzeć ojcu w oczy, choć to nie ja zawiniłem. Brat nie wrócił na noc.

Nazajutrz, już po szkole, odór alkoholu przebijał dominujący do tej pory w domu zapach trawy, który wniknął w drewno ścian. Śmierdziało zdechłą myszą w kuchni, spiżarce, w pokoju obok. Brat zaś leżał pod stołem w kuchni nieprzytomny. Ojciec patrzył tylko na niego smutno i obejmował płaczącą matkę. Stałem w progu i nie mogłem się ruszyć. Jakbym wrósł w podłogę jak moje ukochane drzewa. Nie rozumiałem, dlaczego i skąd, ale w jakiś sposób wiedziałem, że to nie jest wina mojego brata, ale szkoły.

W te dni dom był smutny jak nigdy. Jakby ktoś nagle zabrał dotychczasowy raj i zamiast niego wrzucił inną rzeczywistość, o której słyszałem, że gdzieś istnieje, że dzieje się gdzie indziej. Mam wrażenie, że to właśnie wtedy pojąłem, że do tej pory żyliśmy inaczej niż inni ludzie. I że ci inni zwyciężyli. Cokolwiek by to oznaczało.

"To jest właśnie system, synu", powiedział mi ojciec. "System zawsze będzie próbował sprowadzić cię do poziomu, w którym są wszyscy, i nie pozwoli żyć własnym życiem. Od niego uciekaliśmy, ale on dogoni cię wszędzie. Dlatego zawsze bądź uważny". Ojciec wiedział, o czym mówi. – Jacek milknie, nagle wstaje i szybko wychodzi. Iwona tylko się uśmiecha, zbierając rozrzucone przez dzieci klocki. Chcę zapytać o rodziców Jacka, ale muszę poczekać z tym do wieczora. Wiem, że oboje mają teraz pracę w gospodarstwie. Słońce podniosło się już wysoko, a prawie nic nie zostało zrobione. Tylko zwierzęta nakarmione.

– Jacek już tak ma. Kiedy uzna, że się wyczerpał, rozmową, pracą, zabawą, po prostu wychodzi. – Iwona kładzie mi rękę na ramieniu. – Nie bierz tego do siebie. – Poklepuje mnie.

Wychodzę więc z domu i ja. Idę w las. Jest tak gęsty, jakby drzewa potrzebowały się do siebie przytulić. Gałęzie wysokich sosen plączą się i zachodzą jedne na drugie, tworząc zielony ogromny dach, i gdyby nagle zaczęło padać, nie spadłaby na mnie nawet kropla deszczu. Próbuję wcielić się w postać sześcioletniego Jacka, któremu wydawało się, że drzewa tańczą. Kładę się na runie i wpatruję w korony sosen. Kołyszą się miarowo, aż zamykam oczy i mam wrażenie, że to morze szumi. Zasypiam. Kiedy się budzę, czuję niepokój. Nie mam zegarka, nie wzięłam telefonu, nie wiem, gdzie jestem. Jednak jakimś cudem trafiam z powrotem do ich domu. Chyba nie zauważyli mojego zniknięcia. Jacek pracuje przy pszczołach, Iwona kręci się w ogródku. Dołączam do niej i bez słowa wsuwam dłonie w grządki, tak jak robi to ona, wygrzebując spomiędzy zdrowych zmarłe korzonki niedoszłych marchewek.

<REKLAMA> "Zapach trawy. Opowieści o życiu hipisów" w Kulturalnysklep.pl, a w formie ebooka w Publio.pl >>

Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisówZapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów Wydawnictwo Agora

Zobacz wideo Dlaczego kobiety zabijają? My już wiemy - od Marca Cherry'ego
Więcej o: