Groupies Teda Bundy'ego przyznawały dziennikarzom, że je przeraża, a jednak nie potrafiły trzymać się z daleka od niego

Ted Bundy był jednym z najokrutniejszych amerykańskich seryjnych morderców, który przyznał się do zabicia przynajmniej trzydziestu sześciu młodych kobiet na terenie całego kraju. Skazano go na śmierć za trzy zabójstwa. Książka Ann Rule to opowieść kobiety, która zdaje sobie sprawę, że chłopak z dyżurki obok, jej przyjaciel, wrażliwy pracownik telefonu zaufania, to potwór w ludzkiej skórze.

Ann Rule "Ted Bundy. Bestia obok mnie. Historia znajomości z najsłynniejszym mordercą świata" Wydawnictwo SQN - przeczytaj fragment:

3 lipca o pierwszej nad ranem wyleciałam z lotniska Sea-Tac w Seattle ku Miami. Na miejscu, czyli w Metropolitalnym Centrum Sprawiedliwości hrabstwa Dade, miała na mnie czekać do odbioru akredytacja prasowa. Jak zrozumiałam, było już tam 30 dziennikarzy gotowych przetrawić każdy skrawek informacji na temat Teda Bundy’ego, a potem za pośrednictwem telefonu i telegramu podzielić się nimi z resztą Ameryki.

Zobacz wideo Stworzył "Gotowe na wszystko", dziś znowu stawia kobiety na pierwszym planie

(...)

Ted powiedział mi wcześniej, że jest złotym chłopcem, i faktycznie media za takiego go miały.

Rozejrzałam się po pokoju. Stacje z Kolorado, Utah, Waszyngtonu i Florydy poprzyklejały tu i ówdzie wypisane odręcznie kartki, znacząc tym samym swoje "terytorium". Podczas procesu ósme piętro budynku sprawiedliwości działało całą dobę. Zawsze narzekałam, że pisanie to zajęcie pustelnicze – zwykle pracowałam w suterenie mojego domu – ale tutaj o samotności nie było mowy. Zaskoczyła mnie żelazna dyscyplina innych dziennikarzy, którzy karnie zdawali gotowe artykuły napisane w tym hałaśliwym tyglu, gdzie rejwach nie ustawał ani na chwilę.

Zostawiłam dyktafon na górze, bo nie można było korzystać z nich na sali sądowej, ale z czasem nauczyłam się pewnej sztuczki i kładłam go włączonego przy odbiorniku telewizyjnym w pokoju dla prasy i pędziłam na rozprawę. Tym sposobem miałam swoje notatki robione "na żywo" oraz zapis przebiegu procesu zarejestrowany na taśmie.

Wyszłam z windy na trzecim piętrze i udałam się ku sali. Zupełnie szczerze, byłam przerażona, bo zapuszczałam się na kompletnie nieznane sobie terytorium. Miałam zobaczyć finał czterech lat niepewności i obaw.

Jeśli sędziego Edwarda Cowarta można było porównać do bernardyna, to strażnik pilnujący porządku na sali, Dave Watson, kojarzył się z zadziornym pitbullem, oddanym i zawzięcie opiekuńczym w stosunku do Cowarta. Gdy zakrzykiwał: "Proszę siadać! Sąd rozpocznie posiedzenie!", zdejmował nas wszystkich pełen szacunku strach. I biada temu, kto śmiał podczas sesji wychodzić do toalety. Watson nie pozwalał na żadne włóczenie się po sali.

Ale, niech go bóg błogosławi, podszedł do mnie, kiedy czekałam niepewnie pod salą. Był siwym mężczyzną po siedemdziesiątce, nosił nieskazitelnie białą koszulę i ciemne spodnie, czyli swój "uniform". Nie miałam wtedy pojęcia, że to ów budzący grozę strażnik Watson. Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem, mówiąc: "Wejdź do środka, kochana…".

Sala sędziego Cowarta była dużym ośmiobocznym pomieszczeniem o ścianach wyłożonych egzotycznym drewnem, z mosiężnymi obramowaniami i pulpitem z marmuru. Sztucznego? Zapewne. Pod sufitem zamontowano oświetlenie z białymi, turkusowymi, czerwonymi i winnymi oprawkami.

Trzydzieści trzy miejsca dla prasy znajdowały się po lewej od wejścia, a naprzeciwko nich sektor dla stróżów prawa. Dalej była przynajmniej setka siedzeń dla publiczności. Sala nie miała okien, ale działała klimatyzacja.

Zawsze uważałam, że proces sądowy to istny mikrokosmos życia. Sędzia to ojciec, życzliwy, ale autorytarny, który nam przewodzi, i Edward Cowart znakomicie do tej roli pasował. Całą resztę – ławników, obronę, oskarżenie, publikę i prasę – łączy intensywne przeżycie komunalne. I gdy dobiega ono końca, panuje jakby smutek, bo już nigdy nie będziemy ze sobą tak blisko, a większość z nas więcej się ze sobą nie spotka.

Na tym konkretnym procesie czułam się, jakby postaci z czytanej przeze mnie od dawna powieści nagle ożyły. Znałam imiona niemal wszystkich zainteresowanych, słuchałam o nich od lat, mimo że Ted był jedyną osobą, którą poznałam osobiście.

Zajęłam miejsce w sektorze dla prasy, pośród nieznajomych, którzy z czasem staną się moimi kolegami. Obok mnie siedzieli Gene Miller, dwukrotny zdobywca Nagrody Pulitzera z "Miami Herald", Tony Polk z "Rocky Mountain News" z Denver, Linda Kleindienst i George McEvoy z "Fort Lauderdale News" i "Sun-Sentinel", George Thurston z "Washington Post", Pat MacMahon z "St. Petersburg Times", Rick Barry z "Tampa Tribune" i Bill Knowles, szef południowego oddziału ABC News, i notowali po swojemu.

Ted się obejrzał, rozpoznał mnie, uśmiechnął się i mrugnął. Wyglądał trochę dojrzalej, niż kiedy widziałam go ostatnim razem, ale nadal prezentował się bardzo dobrze w garniturze, starannie uczesany. Zupełnie jakby czas się dla niego zatrzymał. Przypomniał mi się Portret Doriana Graya. Ja zostałam już dwukrotnie babcią, tymczasem Ted wyglądał niemal identycznie jak w 1971 roku, może był nawet jeszcze przystojniejszy.

Rozejrzałam się po sali. Zobaczyłam twarze podobne do tych, które widywałam już na niezliczonych procesach, twarze ludzi żyjących od rozprawy do rozprawy. Było to ich jedyne hobby, zainteresowanie i dodatkowe zajęcie: schludnie ubrani staruszkowie i mocno umalowana dojrzała pani z trwałą ukrytą pod kapeluszem z szerokim rondem, kury domowe na wagarach, ksiądz i śmiertelnie poważni umundurowani stróże prawa. Na samym przodzie, tuż za Tedem i jego obrońcami, tłoczyły się śliczne młode kobiety, które wracały tam każdego dnia. Czy zdawały sobie sprawę z tego, jak bardzo przypominały ofiary, o zamordowanie których oskarżano podejrzanego? Nie spuszczały Teda z oczu, rumieniły się i chichotały, kiedy się odwracał, żeby rzucić im oślepiający uśmiech, co czynił dość często. Po wyjściu z sali niektóre przyznawały dziennikarzom, że Ted je przeraża, a jednak nie potrafiły trzymać się z daleka od niego. Fascynacja domniemanym seryjnym mordercą była, jak się okazało, powszechną przypadłością dotykającą niektóre kobiety, jakby był on absolutnym macho.

Panowało jakby milczące przyzwolenie na to, aby pierwszy rząd był niejako zarezerwowany dla "groupies Teda", i nigdy wcześniej ani później nie spotkałam na żadnym procesie tylu atrakcyjnych kobiet: były tam studentki z domu Chi Omega, które składały zeznania na temat nocy z 14 na 15 stycznia 1978 roku, dziewczyny, które uszły z życiem, a nawet śledcze, zastępczynie szeryfa i dziennikarki.

Podczas tych pierwszych dni przysięgłych nie było na sali. Nadal trwało postępowanie przedprocesowe i Cowart musiał zdecydować, co będzie dopuszczone przed sądem. Ławnicy zostali zakwaterowani w wygodnym kompleksie nad zatoką Biscayne.

Niezorientowany obserwator miałby trudności z odróżnieniem Teda od młodych adwokatów obecnych na sali: Lynn Thompson, Eda Harveya, Boba Haggarda i, po stronie oskarżenia, Larry’ego Simpsona oraz Danny’ego McKeevera, obu z Biura Prokuratora Stanowego.

Obrona chciała wyłączyć z procesu świadków, których planowało przesłuchać oskarżenie: Connie Hastings i Mary Ann Piccano, czyli dziewczyny, które wcześniej tego sobotniego wieczoru widziały w dyskotece Sherrod’s pewnego mężczyznę; Nitę Neary, studentkę z Chi O, która zauważyła uciekającego człowieka z kijem; doktora Souvirona ze swoim zeznaniem dotyczącym ugryzień; sierżanta Boba Haywarda od aresztowania w Utah; Carol DaRonch z Salt Lake City; śledczych Norma Chapmana i Dona Patchena z ich zeznaniami na temat przesłuchania w Pensacoli z połowy stycznia.

Kiedy przestąpiłam próg sali, na stanowisku dla świadka stała akurat Nita Jane Neary. Obrona mocno ją dociskała i dziewczyna była już na granicy płaczu, ale stanowczo odpowiadała na ich pytania. Zapytana, czy na sali obecny jest mężczyzna, którego widziała tamtej nocy, odparła: "Tak, ufam, że tak", lecz poprosiła, czy może jeszcze spojrzeć na wszystkich z profilu.

Cowart rozkazał mężczyznom na sali powstać i obrócić się bokiem.

Nita Jane przyjrzała się obecnym, ale dość niechętnie spojrzała bezpośrednio na Teda, po czym cokolwiek mechanicznym ruchem podniosła dłoń i nadal patrząc spod spuszczonych powiek, pokazała palcem pozwanego.

Ted wyręczył protokolantkę i powiedział (o sobie): "To pan Bundy…".

Obrona przepytała Nitę i jej matkę. Owszem, rodzicielka pokazała jej zdjęcia Teda Bundy’ego wykonane już po aresztowaniu i drukowane przez gazety, ale Nita wybrała jego fotografię spośród wszystkich okazanych jej przez policję. Była pewna swojego wyboru.

Sędzia Cowart zezwoli jej później na identyfikację podejrzanego, co będzie prawdopodobnie najmocniejszym ciosem zadanym obronie.

Ronnie Eng, "pieszczoszek" Chi Omega, mężczyzna, którego z początku Nita Neary wzięła za wybiegającego z domu siostrzeństwa, przeszedł pozytywnie test wariografem, lecz zjawił się na rozprawie przedprocesowej. Gdy stanął obok Teda Bundy’ego, nie przypominał go ani trochę. Ronnie był niższy, miał ciemniejszą cerę i czarne włosy. Był nieśmiałym świadkiem, uśmiech nie schodził mu z ust.

Carole Ann Boone, najwierniejsza sojusznicza Teda, również znajdowała się na sali, a ich spojrzenia często się krzyżowały. Była wysoką i grubokościstą 32-latką. Nosiła okulary o grubych oprawkach i miała krótkie ciemne włosy, bez przedziałka na środku. Rzadko się uśmiechała i zwykle miała przy sobie sterty papierzysk. Wydawało się, że interesuje ją wyłącznie to, żeby nawiązać kontakt z pozwanym.

Gdy pierwszy dzień postępowania dobiegł końca, podeszłam do Carole Boone i przedstawiłam się jej. Spojrzała na mnie i powiedziała: "Tak, słyszałam o tobie", po czym obróciła się na pięcie i odeszła. Zaskoczona odprowadziłam ją spojrzeniem. Nie lubiła mnie, bo miałam plakietkę dziennikarską, czy chodziło o to, że byłam starą przyjaciółką Teda? Nigdy się tego nie dowiedziałam. Nie odezwała się już do mnie ani słowem.

Następne posiedzenie sądu rozpoczęło się od rozpatrzenia wniosków złożonych przez Teda, który domagał się wyznaczenia dodatkowych ćwiczeń, przywileju korzystania z biblioteki prawniczej oraz dostępu do maszyny do pisania. Zarówno biblioteka, jak i część rekreacyjna znajdowały się na siódmym piętrze budynku aresztu. Ted i jego strażnik wdali się w zaciętą wymianę zdań.

– Możecie mi przydzielić liczniejszą ochronę?

– Lepiej tak zróbmy. – Ilu? Jednego? Dwóch? Trzech?

– Nie musimy tego ustalać teraz, ale wystarczająco.

– Może pan czytać podczas ćwiczeń, panie Bundy? – zapytał Cowart.

Ted, który tego dnia miał na sobie koszulkę Seattle Mariner’s, zaśmiał się cicho. Żądał godziny dziennie na bibliotekę i kolejnej na ćwiczenia, do tego nielimitowanych wizyt Carole Ann Boone, która, jak mówił, "przekazywała wiadomości ode mnie moim prawnikom na zachodzie", lecz Cowart nie chciał się na to zgodzić. Nie wydał też pozwolenia na wydanie mu maszyny.

<<Reklama>> Ebook "Ted Bundy. Bestia obok mnie" dostępny jest w Publio.pl >>

Ted Bundy. Bestia obok mnieTed Bundy. Bestia obok mnie Wydawnictwo SQN

Więcej o: