Utalentowana, ale biedna jak mysz kościelna Lillian i piękna i bogata Madison zaprzyjaźniły się w elitarnym liceum z internatem i choć Lillian w wyniku skandalu musiała opuścić szkołę, kontakt między nimi nigdy całkiem nie ustał. Po latach Lillian otrzymuje list i propozycję pracy - Madison chce, by zajęła się jej przybranymi dziećmi, bliźniętami z pierwszego małżeństwa męża. Jest jednak pewien haczyk: gdy bliźniaki za bardzo się czymś ekscytują, ulegają… samozapłonowi. Ich skóra staje w płomieniach w przedziwny, ale i piękny sposób.
Późną wiosną 1995 roku, ledwie kilka tygodni po moich dwudziestych ósmych urodzinach, dostałam list od mojej przyjaciółki Madison Roberts. Wciąż myślałam o niej jako o Madison Billings. Pisała do mnie cztery, pięć razy w roku, listy z najświeższymi nowinami, równie dla mnie egzotycznymi jak meldunki z księżyca, bo wiodła życie, o jakim można przeczytać tylko w czasopismach. Wyszła za starszego mężczyznę, senatora, i miała małego synka, którego ubierała w marynarskie mundurki i który wyglądał jak kosztowny pluszowy miś w ludzkiej skórze. Natomiast ja pracowałam na dwa etaty jako kasjerka w rywalizujących ze sobą sklepach spożywczych i popalałam trawkę na strychu w domu mojej matki, bo gdy tylko skończyłam osiemnaście lat, natychmiast przerobiła mój pokój na salę fitness, w wyniku czego miejsce, gdzie spędziłam ponure dzieciństwo, zajął olbrzymi kombajn treningowy NordicTrack. No i sporadycznie spotykałam się z facetami, którzy na mnie nie zasługiwali, choć myśleli, że zasługują. Łatwo sobie wyobrazić, że listy Madison były sto razy ciekawsze niż moje, mimo to nie straciłyśmy ze sobą kontaktu.
Jednakże ten list zburzył naturalny harmonogram naszej korespondencji, dokładny i przewidywalny. Ale nie, nie dało mi to do myślenia. Komunikowałyśmy się tylko na papierze. Nie miałam nawet jej numeru telefonu.
Przeczytałam go przy pierwszej nadarzającej się okazji, podczas przerwy w Save-A-Lot, i okazało się, że Madison zaprasza mnie do Franklin w Tennessee – mieszkała tam w rezydencji męża – bo ma dla mnie ciekawą propozycję pracy. Wiedząc, że mój samochód jest w stanie przejechać najwyżej dwadzieścia pięć kilometrów, załączyła też pięćdziesiąt dolarów na bilet autobusowy. Nie napisała, co to za praca, choć nie mogło to być nic gorszego od liczenia bonów żywnościowych czy wykładania na wagę poobijanych jabłek. Wykorzystując ostatnie pięć minut przerwy, poszłam do Dereka, mojego szefa, i poprosiłam go o kilka dni wolnego. Wiedziałam, że odmówi, i nie miałam o to do niego pretensji. Nie należałam do najbardziej sumiennych ekspedientek. Praca na dwa etaty, u dwóch pracodawców, była pod pewnym względem dość trudna, bo musiałam wystawiać ich do wiatru na zmianę, raz jednego, raz drugiego, i czasem gubiłam się w tym, którego wykiwałam bardziej. Ale pomyślałam o Madison, chyba najpiękniejszej kobiecie, jaką kiedykolwiek poznałam, osobie dziwacznie inteligentnej i zawsze uwzględniającej każdy możliwy scenariusz. Jeśli ma dla mnie jakąś pracę, to ją wezmę. I porzucę strych matki. Do cna opróżnię swoje życie, bo byłam wobec siebie na tyle szczera, by wiedzieć, że nie ma w nim nic, czego by mi potem brakowało.
***
Tydzień po tym, jak napisałam do Madison, kiedy przyjadę, na dworcu autobusowym w Nashville czekał na mnie mężczyzna w koszulce polo i ciemnych okularach. Wyglądał na takiego, co bardzo lubi zegarki.
– Lillian Breaker? – zapytał, a ja potaknęłam. – Pani Roberts prosiła, żebym zawiózł panią do rezydencji. Mam na imię Carl.
– Jest pan ich szoferem? – zapytałam ciekawa szczegółów bogactwa Robertsów. Milionerzy w telewizji zawsze mieli szoferów, ale wydawało mi się, że to tylko hollywoodzki absurd bez żadnego związku z rzeczywistością.
– Niezupełnie – odparł. – Raczej kimś w rodzaju złotej rączki. Pomagam senatorowi, a tym samym jego żonie.
– Wie pan, po co mnie tu ściągnęli? – Wiedziałam, jak mówią gliniarze, a on właśnie tak mówił. Nie przepadałam za stróżami prawa, więc chciałam go wybadać.
– Pani Roberts wszystko pani powie. Myślę, że tak by wolała.
– Co to za samochód? To pana wóz? – Kilka godzin spędziłam w autobusie, z ludźmi, którzy komunikowali się ze sobą tylko za pomocą kaszlnięć i dziwnych fuknięć, i chciałam usłyszeć swój własny głos.
– To miata – odrzekł. – Tak, jest moja. Gotowa do drogi? Czy mogę wziąć pani bagaż? – Widać było, że chce jak najszybciej wypełnić kolejne zadanie i próbuje ukryć zniecierpliwienie pod maską sztywnej oficjalności. Ot, taki policyjny tik.
– Przyjechałam tak, jak stoję.
– Świetnie, w takim razie w drogę. Postaram się jak najszybciej dowieźć panią na miejsce.
Kiedy doszliśmy do miaty, ostrej czerwonej bryczki, zdawało się, że za małej na to, aby dopuścić ją do ruchu, spytałam, czy moglibyśmy pojechać z opuszczonym dachem, ale odparł, że to kiepski pomysł. Wyraźnie bolało go, że musiał odmówić. Ale bolało go również to, że ktoś go o coś pytał. Nie mogłam go rozgryźć, więc wsiadłam i po prostu dałam się wieźć.
Próbował nawiązać rozmowę.
– Pani Roberts mówi, że jest pani jej najstarszą przyjaciółką.
– Możliwe – odparłam. – Dość długo się znamy. – Nie dodałam, że Madison nie ma pewnie żadnych innych prawdziwych przyjaciół. Nie, żebym jej to wytykała. Ja też żadnych nie miałam. Nie dodałam i tego, że nie jestem nawet pewna, czy w ogóle jesteśmy przyjaciółkami. Bo łączyło nas coś dziwniejszego. Ale Carl miał to pewnie gdzieś, więc resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu, słuchając radia grającego kawałki, przy których chętnie zanurzyłabym się w gorącej wodzie, marząc o wymordowaniu wszystkich, których znam.
***
Poznałam Madison w szkole dla dziewczyn z bogatych domów, ukrytej na zboczu góry wznoszącej się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Mniej więcej przed stu laty, może nawet dawniej, mężczyźni, którym udało się zbić majątek na tym jałowym pustkowiu, doszli do wniosku, że przydałby im się szkoła, która przygotuje ich córki do małżeństwa z kimś równie bogatym jak oni, dzięki czemu córki, a potem córki ich córek mogłyby awansować w życiu aż do chwili, kiedy już nikt nie będzie pamiętał, że ich przodkowie nie zawsze byli wzorem godnym naśladowania. Ściągnęli do Tennessee jakiegoś Anglika, który prowadził ten przybytek niczym pensję dla księżniczek, i wkrótce inni ojcowie z innych jałowych pustkowi zaczęli wysyłać tam swoje córki. A potem, gdy historia powtórzyła się wystarczająco dużo razy, o tej szkole dowiedzieli się bogacze z prawdziwych miast, takich jak Nowy Jork czy Chicago, i oni też zaczęli wysyłać tam swoje córunie. A jeśli złapie się za ogon tak złotonośną kurę, nie puszcza się jej przez wieki.
Dorastałam w dolinie pod tą górą, miejscu na tyle biednym, że chciałam stamtąd uciec. Mieszkałam z mamą i zmieniającą się obsadą jej chłopaków, bo mój ojciec umarł albo po prostu się wyprowadził. W każdym razie matka wyrażała się o nim bardzo enigmatycznie i nie miała ani jednego jego zdjęcia. Wyglądało to tak, jakby któryś z greckich bogów przybrał postać ogiera, zapłodnił ją, po czym wrócił na Olimp. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że bzyknął ją jakiś zboczeniec z jednego z tych bogatych domów, w których sprzątała. Na przykład miejski radny, którego widywałam codziennie, nie wiedząc, że to mój ojciec. Ale wolałam myśleć, że ojciec nie żyje i po prostu nie może wybawić mnie z nieszczęścia.
Szkoła, Prywatne Liceum dla Dziewcząt na Żelaznej Górze, oferowała co roku jedno czy dwa stypendia dla najbardziej obiecujących dziewcząt z doliny. A ja – choć trudno w to dzisiaj uwierzyć – byłam obiecująca jak jasna cholera. W imię doskonałości spędziłam dzieciństwo, zaciskając zęby i roztrzaskując wszystko na kawałki. Nauczyłam się czytać w wieku trzech lat, bo umiałam dopasować książeczki z płyt do słów lektora mówiącego przez malutki głośnik. Kiedy skończyłam osiem lat, matka powierzyła mi prowadzenie naszych finansów, czyli zarządzanie cotygodniowym budżetem pochodzącym z kopert, które przynosiła wieczorem do domu. W szkole miałam same piątki. Początkowo wynikało to jedynie z instynktownego dążenia do doskonałości, jakbym podejrzewała, że jestem superbohaterką i tylko sprawdzam granice swoich mocy. Ale kiedy nauczyciele zaczęli opowiadać mi o Żelaznej Górze i o stypendium, czyli o czymś, co moja matka miała w głębokim poważaniu, przekierowałam swoje wysiłki. Nie wiedziałam, że ta szkoła jest tylko czerwonym paskiem, który bogate dziewczęta dostają na drogę ku pisanej im przyszłości. Myślałam, że jest poligonem doświadczalnym dla Amazonek. Moi koledzy i koleżanki płakali przeze mnie na konkursach ortograficznych. Zrzynałam fragmenty artykułów naukowych i upraszczałam je na tyle, żeby wygrywać okręgowe konkursy naukowe. Wykułam na pamięć kilka wierszy o Harlemie i recytowałem je niezdarnie chłopakom mojej matki, którzy mieli mnie pewnie za walniętego demona mówiącego językami. Byłam rozgrywającą w chłopięcej drużynie koszykarskiej, bo nie mieliśmy dziewczęcej. Dzięki mnie mieszkańcy mojego miasteczka, czy to biedni, czy ci z klasy średniej, a zwłaszcza ci z wyższej, czuli się lepsi, jakbym była kimś, kogo w pełni akceptowali, niezawodną reprezentantką tej małej, zapadłej dziury. Wiedziałam, że wielkość nie jest mi pisana. Ale usilnie kombinowałam, jak wykraść ją komuś na tyle głupiemu, by rozluźnił uchwyt.
Dostałam stypendium, a kilku nauczycieli zorganizowało nawet zbiórkę pieniędzy, żebym miała na książki i jedzenie, bo matka od razu zapowiedziała, że na nic jej nie stać. Kiedy nadeszła pora, włożyłam swój wypasiony bezrękawnik, jedyną ładną rzecz, jaką miałam, i matka podrzuciła mnie na miejsce wraz z workiem z ciuchami, w tym trzema czarnymi spódniczkami i trzema białymi bluzkami, czyli trzema zmianami szkolnego mundurka. Inni rodzice przyjechali pięknymi "bejcami" i brykami tak odlecianymi, że nie znałam nawet ich nazw.
– Boże, spójrz tylko na to gmaszydło. – Z głośników leciał heavy metal, a matka nerwowo bawiła się niezapalonym papierosem; poprosiłam ją, żeby nie paliła, bo moje włosy przesiąkną dymem. – Lillian, nie chcę ci sprawiać przykrości, ale ty tu nie pasujesz. Nie mówię, że jesteś gorsza od nich. Mówię tylko, że czeka cię ostra jazda.
– To dla mnie szansa – powiedziałam.
– Ja wszystko rozumiem, masz gówniane życie. – Nigdy wcześniej nie okazywała mi tyle cierpliwości, w dodatku przy wciąż pracującym silniku. – Masz gówniane życia, ale chcesz mieć coś lepszego. Ale zmienić gówno w złoto nie jest łatwo. Mam nadzieję, że ci się uda.
Nie, nie wkurzyłam się na nią. Wiedziałam, że mnie kocha, choć może nie w sposób oczywisty dla innych. Chciała dla mnie dobrze, zawsze to coś. Ale wiedziałam też, że mnie nie lubi, w każdym razie nie do końca. Dziwnie się przy mnie czuła. Nieswojo. Ale nie miałam do niej pretensji. Nie nienawidziłam jej za to. A może nienawidziłam? Ale byłam przecież nastolatką. Nienawidziłam wszystkich.
Wcisnęła zapalniczkę i czekając, aż się nagrzeje, cmoknęła mnie w policzek i uścisnęła.
– W każdej chwili możesz wrócić do domu, skarbie – dodała, a ja pomyślałam, że prędzej się zabiję, niż tam wrócę.
Wysiadłam, a ona odjechała. Idąc do bursy, zdałam sobie sprawę, że inne dziewczyny nawet na nie mnie patrzą, i wiedziałam, że nie robią tego ze złośliwości. Nie sadzę, żeby w ogóle mnie dostrzegały, bo od urodzenia szkolono je do tego, żeby dostrzegać jedynie tych ważnych. Czyli nie mnie.
A potem zobaczyłam Madison, w pokoju, który miałyśmy dzielić.
<<Reklama>> Ebook "Nic tu po Was" dostępny jest w Publio.pl >>
Nic tu po was Wydawnictwo Agora