"Towarzyszyła mi jedna natrętna myśl: za walkę dają chleb". Tak "pięściarz z Auschwitz" pisał o pierwszej walce

Relacje o niezwyciężonym "Teddym" pojawiają się we wspomnieniach byłych więźniów Auschwitz, ale on sam ługie lata żył w cieniu swoich niewiarygodnych zwycięstw. Niezwykle skromny, pogodny Tadeusz Pietrzykowski przez lata snuł swoje opowieści tylko w gronie rodziny i przyjaciół. Odnalezienie zielonego brulionu z zapiskami pozwoliło nareszcie oddać głos mistrzowi.

Współautorką książki jest Eleonora Szafran, córka Pietrzykowskiego, która zaopiekowała się jego notatkami. Książka o "mistrzu wszech wag Auschwitz" ukaże się 1 września, a film z Piotrem Głowackim w tytułowej roli, inspirowany historią Teddiego, premierę będzie miał 27 sierpnia.

Zobacz wideo "Mistrz" - oficjalny zwiastun filmu o legendarnym pięściarzu z KL Auschwitz

Eleonora Szafran "Mistrz. Tadeusz 'Teddy' Pietrzykowski", Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o. - fragment:

Gest z innego świata - marzec 1941 rok

Wiosną 1941 roku więzień numer 77, który przyjechał do Auschwitz pierwszym transportem polskich więźniów, miał już za sobą dziewięć miesięcy obozowego piekła. 

Był wycieńczony pracą, biciem i głodem, bliski zmuzułmanienia. Właśnie wtedy został "odkryty" jako bokser i stoczył swoją pierwszą bokserską walkę w obozie w Auschwitz – zarazem pierwszą w historii obozu z udziałem szeregowego więźnia.

Jeszcze niedawno sportowiec, przedwojenny mistrz Warszawy w wadze koguciej, który dotychczas staczał walki tylko na prawdziwym ringu i według sportowych reguł – teraz ledwie żywy więzień, bez treningów, miał walczyć z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Nie o medale, ale o chleb…

Znałem go dobrze. To kuchenny kapo. Siedział na gołej ziemi i wycierał twarz granatową bluzą. Plamy krwi nie znikały. Pojawiały się na coraz to innej części twarzy i na torsie, a on pluł przed siebie i co chwila obmacywał szczękę. Obok stał Walter. Z gołym torsem, tylko w spodniach. Silny, muskularny, szeroki w barach, o nienaturalnie długich rękach. Miał 28, najwyżej 30 lat. Twarz mówiła wszystko o jego profesji. Rozbite łuki brwi i spłaszczony ciosami nos. Pomyślałem – zawodowiec. Ale tylko tyle. Nie było we mnie strachu, jakiejkolwiek obawy czy poczucia zagrożenia. Był tylko głód. Niezwykła, niewyobrażalna nigdy wcześniej potrzeba zaspokojenia drażniącego uczucia pustki w żołądku. Gdzieś przed oczyma majaczył mi ten wymarzony, obiecany bochenek chleba. Podszedł do mnie kapo Kusel.

– To ty chcesz walczyć? – zapytał.

– Jestem głodny.

Wziął mnie za rękę. Pomacał muskuły i roześmiał się głośno.

– Głupi młokos!

Walter stał o kilka kroków ode mnie na szeroko rozstawionych nogach. Dłonie podpierał na biodrach i wyraźnie się nudził. Kusel kazał mi się rozebrać i założyć rękawice. Zrzuciłem bluzę pasiaka na bok, tam gdzie stali koledzy. Ktoś podał mi "rękawice", jak określono zwyczajne robocze łapawice wypchane dla lepszego efektu szmatami. Były mokre w środku. Usłyszałem rechoczące głosy i zdziwiłem się przez chwilę, że wokół zrobiło się wszystkim tak wesoło.

– Ring frei, erste runde! [Ring wolny, pierwsza runda!]

To był głos Bruno Brodniewitscha, oświęcimskiego kapo oznaczonego numerem pierwszym. On był sędzią. Ktoś uderzył łyżką w patelnię. Walter się ruszył, zrobił kilka kroków w moim kierunku. Z lekceważącym opuszczeniem rąk, bez gardy. Wyszedłem na spotkanie i będąc krok od niego, podałem mu złączone dłonie. Walter wahał się przez moment, niezdecydowany, ale odwzajemnił powitanie. Ten gest zgasił niemieckie śmiechy. Zapanowała nagle nieznośna cisza, nikt już nie odważył żądać od Waltera, żeby po prostu mnie zabił…

Zastanawiałem się później tysiące razy nad sensem tego gestu. Miałem prawo zapomnieć, jak czuje się pięściarz na ringu, bo nie zakładałem rękawic przez prawie dwa lata. Po raz ostatni walczyłem w czerwcu 1939 roku w Gdyni z Koleckim, na ringu w hali Dworca Morskiego. Warszawska "Syrena" przyjechała na Wybrzeże, aby pojedynkiem z miejscową "Flotą" uatrakcyjnić sportowy program Święta Morza. Więcej niż o sporcie mówiło się już wtedy o niemieckich żądaniach i hitlerowskim niebezpieczeństwie, ale gdyńskie uroczystości były imprezą o potężnym ładunku patriotycznego zapału, wiary, ufności w nasze siły. Tam po raz ostatni podałem złączone dłonie w geście powitania zapowiadającym uczciwą sportową walkę. Czy taki gest był na miejscu w oświęcimskim pejzażu; czy pasował do kolczastych drutów i strażników pod bronią, do ludzi w pasiakach, do fabryki śmierci, którą hitlerowcy tu zbudowali?

Tłumaczyłem sobie, że to tylko odruch, że sam przecież tego nie chciałem, bo gdybym się zastanowił, to z pewnością nie wyciągnąłbym rąk, ale przecież na ringu jest się tylko rywalem w walce o sportowe zwycięstwo, a nie o życie czy szansę ucieczki przed śmiercią. Nie zdążyłem chyba jeszcze nauczyć się nienawiści bez granic, a może wszystkiemu winien był chleb.

Gest był z innego świata. Ze świata, w którym chciał się znaleźć każdy z więźniów, choć nie wszyscy mieli dość sił, aby wierzyć, że jest to jeszcze realne.

Widzę tę walkę we wspomnieniach, każdy szczegół, gest, ruch. Czuję atmosferę, słyszę wszystkie dźwięki. Nie można jej wykreślić z pamięci, tak jak się pozbywa balastu dziesiątków innych pojedynków. Ona jest cała we mnie, choć wtedy myślałem tylko o bochenku czarnego chleba. Czułem głód. A jeszcze rok, dwa lata wcześniej byłem dobrym bokserem. 

(...) 

Pierwsza walka - marzec 1941, niedziela

Starcie na ringu z Walterem Duninngiem to dla Teddy’ego walka o być albo nie być. Balansowanie na krawędzi życia przyniosło mu zwycięstwo, w które wierzyli tylko jego bliscy koledzy. Kapo się śmiali i kpili z więźnia 77, który ich zdaniem nie miał żadnych szans w tej walce. Zaskoczenie było ogromne, tym większa radość z wygranej. Od tego momentu los więźnia numer 77, już teraz boksera, odmienił się diametralnie. Pojawiła się nadzieja na przeżycie.

W pierwszą marcową niedzielę 1941 roku wolną od pracy zarządzono poszukiwanie wszy w bieliźnie i pasiakach. Rozebrany do naga spełniałem tę czynność, siedząc na stosie cegieł. Obok mnie znajdowali się Bolek Kupiec, Izydor Łuszczak i wielu innych więźniów. W pewnej chwili od strony budynku obozowej kuchni posłyszeliśmy wrzawę, krzyki i nawoływania:

– Bij! Zabij!

Za chwilę przyszedł do nas jeden z kolegów, oświadczając:

– Słuchajcie, Niemcy się boksują. Podobno ktoś z was też potrafi.

Któryś kolega wskazał na mnie.

– Co mały, chcesz sobie zarobić na chleb? – zapytał ten, który przyszedł z wiadomością. – No to chodź, poboksuj sobie.

Zgodziłem się.

Bolek Kupiec nie chciał mnie puścić, mówiąc, że Walter połamał już dwóm więźniom szczęki.

Walter Dunning, więzień narodowości niemieckiej, był kapo oznaczonym czarnym trójkątem. Podobno boksował się już przed wojną i zdobył nawet w Niemczech tytuł mistrza wagi półśredniej zawodowców. Teraz "trenował" okrutnie boks na słabych więźniach.

Przy rogu kuchni obozowej więźniowie utworzyli czworobok, w środku którego znajdował się "ring", tam walczono. Na ringu stał Dunning z łapawicami na rękach. Był to blondyn doskonale zbudowany, o potężnej masie mięśni, malutkich oczach i porozbijanych łukach brwiowych. W tym czasie nie było jeszcze w obozie rękawic bokserskich, tylko łapawice. Takież mi podano, więc je założyłem. Wokół słyszałem ostrzeżenia, połączone z gestem pukania się w głowę:

– Ty, on zabije cię, zje cię.

Ale nie było czasu na analizowanie. Towarzyszyła mi jedna natrętna myśl: za walkę dają chleb. Byłem głodny. Głodni byli również moi koledzy.

Poza tym wygrana walka dawała szansę zdobycia w obozowej społeczności pozycji ułatwiającej przeżycie. Żeby ją zdobyć, trzeba się było czymś wykazać, mieć jakiś fach w ręku. Nie byłem fachowcem, nie miałem zbyt wiele możliwości stania się użytecznym w obozie. Moją szansą była walka na ringu.

Wszystko kotłowało się w mojej głowie, nim Lageraltester Brodniewitsch, który sędziował, zawołał:

– Ring wolny.

Słysząc te słowa, podszedłem do przeciwnika i wyciągnąłem do niego ręce w geście powitania.

Dunning wyciągnął jedną rękę, a następnie przyjęliśmy postawę bokserską. Rozpoczęła się walka. Zanim to nastąpiło, w umyśle jak błyskawica przewinęła mi się moja kariera bokserska; postać trenera Stamma, pierwsza i ostatnia walka. Wiedziałem jedno, że muszę teraz wygrać.

Dunning był mniej więcej mojego wzrostu, miał około 170 centymetrów, z tym że ja ważyłem wówczas 49 kilogramów, a Walter około 70 kilogramów.

Nie wiem, kto z nas był lepszym bokserem, są jednak takie chwile, gdy rzeczy niemożliwe stają się rzeczywistością.

Kiedy Walter poszedł na mnie z wpółopuszczonymi rękami, uderzyłem go lewym prostym. Zdublowałem cios jeszcze raz i jeszcze raz. Dunning oganiał się ode mnie jak od muchy. Później skontrowałem go prawą ręką na szczękę. Cios doszedł celu, aż Walterowi odskoczyła głowa. Stanął, ja odskoczyłem. Walter znów ruszył na mnie, wiec zrobiłem unik w lewo i przepuściłem go obok siebie, przyjmując pozycję obronną. Kiedy znów rzucił się do ataku, wykonałem silny prawy cep. Odchylając się do tyłu, uniknąłem ciosu, ręka Waltera przeszła koło głowy. Na drugi cios odpowiedziałem podobnym unikiem, trzeci prawy prosty zbiłem i zablokowałem. W każdym razie trafić się nie dałem.

Tak minęła pierwsza runda.

W czasie przerwy zauważyłem zdziwienie panujące wśród więźniów Niemców, którzy jakby cieplej zaczęli na mnie spoglądać. Natomiast koledzy Polacy zaczęli mnie zagrzewać do walki, wołając "bij Niemca". Było to chyba największym idiotyzmem, bo przecież niektórzy Niemcy (na przykład Brodniewitsch pochodzący z Poznańskiego) znali język polski i mogli zareagować brutalnie. Podniosłem więc rękę do góry i wezwałem kolegów do uciszenia się. To zostało dobrze przyjęte przez Niemców, a rożnie przez Polaków.

Odezwał się gong (uderzono w dzwon na placu apelowym). Walter znów poszedł do przodu, tym razem bardziej energicznie. Musiałem więc użyć wszystkich umiejętności technicznych, aby się nie nadziać na cios przeciwnika. Wiedziałem, że każdy z tych ciosów ma duży potencjał. Uszedłem paru takich ciosów dzięki unikom rotacyjnym, a potem sam przeszedłem do ataku.

Uderzyłem jak zwykle kilka razy lewym prostym, potem poszedłem prawym prostym, następnie lewym sierpem. I o dziwo cios doszedł, Walter nie zdołał go uniknąć. Czy nos, czy warga zostały uszkodzone, w każdym razie pod nosem Waltera ukazała się krew.

Stanąłem, zobaczywszy krew, i nie uderzyłem ponownie. Walter spojrzał, stanął w postawie, lecz ja nie atakowałem, czekając, co zrobi. W pewnym momencie, gdy Polacy znów zaczęli krzyczeć "Bij go, bij Niemca", Walter, Brodniewitsch i inni kapo rzucili się w tłum, robiąc użytek z pieści i nóg.

Ja w tym czasie z obawą czekałem, co będzie ze mną. Po chwili podszedł do mnie Walter, rzucił łapawice na ziemię i podał mi rękę, oświadczając:

– Guter Junge! Sehr gut! Komm mit! [Dobry chłopak, bardzo dobrze. Chodź ze mną].

Zaprowadził mnie do bloku 24, na pierwsze piętro. 

– Kiedy jadłeś? – zapytał.

– Wczoraj — odpowiedziałem.

– A chcesz jeść?

Przytaknąłem. Dostałem od niego pół bochenka chleba i kawałeczek mięsa "zorganizowanego" widocznie przez innych kapo.

Znałem ich jako bandytów, którzy bili i mordowali moich kolegów. Tym razem stali łagodni, spokojni, poklepywali mnie. Podszedł do mnie jeden z nich oznaczony numerem 2, Arbeistsdienst, szanowany przez wszystkich więźniów, Otto Kusel.

– Gdzie pracujesz? – zapytał Walter.

Wymieniłem komando Porąbka i aktualny przydział do Reinigerów [sprzątaczy]. Wtedy zapytał, gdzie chciałbym pracować. Prawie bez namysłu wymieniłem komando Tierpflegerów, czyli opiekunów zwierząt. Walter polecił mi zgłosić się tam następnego dnia rano.

Kiedy wypadłem z bloku kapo, więźniowie patrzyli na mnie z podziwem, niektórzy z radością. Pobiegłem do bloku numer 2, w którym wówczas spałem. Wpadłem na salę, wołając:

– Chłopcy, jest chleb.

Bolek Kupiec wziął scyzoryk i zaczął dzielić chleb na tyle części, ilu liczyła nasza paczka. Tak się skończył dzień, który zadecydował o moim życiu, o mojej wygranej.

MISTRZ. Tadeusz 'Teddy' PietrzykowskiMISTRZ. Tadeusz 'Teddy' Pietrzykowski mat. prasowe

Więcej o: