Jego filiżanki z Ćmielowa do dziś stoją w wielu domach. Wyjeżdżając do USA, miał dwie walizki i sześć dolarów w kieszeni

Lubomira Tomaszewskiego znamy w Polsce przede wszystkim z porcelanowych figurek, które projektował dla fabryki w Ćmielowie. Eleganckie i lekkie, zdobiły polskie mieszkania już w latach 50. i 60., są produkowane do dzisiaj i wciąż nie wychodzą z mody. Podobny status mają unikalne w skali światowej serwisy do kawy Ina oraz Dorota.

Mniej znane są natomiast losy i twórczość Tomaszewskiego po emigracji do Stanów Zjednoczonych w 1966 roku. Praca wykładowcy na uczelni artystycznej w Bridgeport dała mu swobodę tworzenia. Za oceanem malował obrazy ogniem i dymem, ale największą sławę przyniosły mu rzeźby w kamieniu, drewnie i metalu. Zdobył w Stanach miano "rzeźbiarza ruchu". Na artystyczne wybory Tomaszewskiego cień położyła rodzinna tragedia. Przedpremierowo publikujemy fragment jego biografii, która ukaże się 25 sierpnia.

Jerzy A. Wlazło, Katarzyna Rij "Lubomir Tomaszewski. Portret w płomieniach", Agora - fragment:

Wyjeżdżał tak, jakby płynął Batorym na wczasy. Dwie walizki i dozwolone sześć dolarów w kieszeni. (…)

Nowy Jork to jedyne miasto, gdzie wyłażąc wczesnym rankiem z Grand Central na jeszcze chłodną i wcale niezatłoczoną ulicę, żeby napić się kawy w pierwszej sieciówce za rogiem, można spotkać Woody’ego Allena w starym płaszczu z demobilu. I jest to zwykłe spotkanie dwojga obcych ludzi. I tylko jeden z nich nigdy nie przypomni sobie, jak smakowała tamta kawa.

Tylko w Nowym Jorku jest miejsce, w którym zginął John Lennon.

To jedyne miasto, w którym Lubomir Tomaszewski, nieco zagubiony, snuł się rozkopaną Piątą Aleją. Był rok 1966, właśnie ruszyły pierwsze prace pod budowę World Trade Center. (…)

Lubomir Tomaszewski zamieszkał przy 199 Bay Street w Jersey City w stanie New Jersey. Niby pół godziny samochodem stąd na Manhattan, ale to biedna okolica coraz silniej atakowana przez wieżowce, biurowce i apartamentowce, wtedy siedlisko ubogich kamienic czynszowych i drewnianych bądź drewnopodobnych domków. (…)

Zagrał va banque. Wizytówka zostawiona kiedyś w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego przez Aileen Osborn Vanderbilt Webb otworzyła drzwi biura, za którymi kryło się spełnienie obietnicy.

– W ogóle nie wiedziałem, czy będzie mnie pamiętać. No i jak sobie poradzę z wyjaśnieniem tym moim kalekim angielskim, kim jestem i dlaczego. Mogło się okazać, że przyjechałem na próżno.

Pamiętała.

– Potem widziałem ją jeszcze tylko raz, kiedy przyniosłem kwiaty, żeby podziękować za pomoc.

Ta pierwsza wizyta zakończyła się telefonem do rektora uniwersytetu w Bridgeport. Tomaszewski z dnia na dzień, bez przygotowania, został profesorem w szkole artystycznej Uniwersytetu w Bridgeport.

Tyle że właśnie zaczął się semestr zimowy, kilka tysięcy uczniów miało swoje rozkłady zajęć, nie wspominając o profesorach. Lubomir musiał czekać do jesieni. Przez ten czas miał załatwić sobie oficjalną zgodę na pracę w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Zaczął wielomiesięczną korespondencję z urzędami i uniwersytetem.

No i wciąż mieszkał kątem. A właściwie to wracał na noc, żeby nie zamknęli go za włoczęgostwo.

– Spałem na gołej podłodze, bo nie stać mnie było nawet na materac – wspominał z goryczą. (…)

Lubomir snuł się po rozkopanych ulicach w pobliżu The Museum of Modern Art, gdzie tłoczyły się prywatne galerie zwabione bliskością mekki sztuki nowoczesnej. (…)

Znał kilka słów po angielsku, miał w kieszeni kilka dolarów. Nie starczało nawet na bilet do muzeum. Zostawały witryny prywatnych galerii oglądane z ulicy. (…)

Zobacz wideo Nie tylko George Clooney! Ci aktorzy zaczynali swoją karierę od seriali

Najpierw za owe 6 dolarów kupił w sklepie z narzędziami używane nożyce do cięcia metalu oraz klej. Potem poszedł na kamienistą plażę. Snuł się tak długo, aż wypatrzył sowę. Leżała lekko wbita w ziemię, omywana przez fale. Wyciągnął ją, opłukał. W domu wynalazł odpowiedni garnek, nalał wodę, włożył sowę i postawił na ogniu. Gotował, póki drażniący zapach nie wypełnił mieszkania i nie zmusił do otwarcia wszystkich okien na wąską ulicę i śmietnisko za domem. To tam właśnie znalazł metalową deskę klozetową. Stara była, miejscami pordzewiała, ale ta rdza dodawała kolorów, o które mu chodziło. Nożycami powycinał fikuśne kształty, osuszył sowę i dokleił brakujące fragmenty: ogromne, spiralne oczy ze sterczącymi brwiami, ogon, uszy.

On tę sowę widział już tam, na plaży. Musiał dodać detale, które podsunęła mu wyobraźnia, żeby niewprawne oko przeciętnego człowieka dostrzegło to samo.

– Pamiętam, że jeszcze w szkole podstawowej występowałem w takim teatrzyku, gdzie grałem sowę. Zobaczyłem ten kamień i wydawało mi się, że widzę w nim coś znajomego. Przypomniał mi się tamten dziecięcy kostium.

Lubek zapakował sowę i ruszył na Manhattan. Najpierw kolejką na wyspę, potem już piechotą.

Boksować zaczął jako nastolatek pod okiem Feliksa Stamma. Pierwszą publiczną walkę na ringu stoczył 18 marca 1933 roku. Przed wojną był mistrzem Warszawy i wicemistrzem Polski w wadze koguciej. "Towarzyszyła mi jedna natrętna myśl: za walkę dają chleb". Tak "pięściarz z Auschwitz" pisał o pierwszej walce

– Lubek? Jak Boga kocham! To ty?

No coż, to był on. A wołającym za nim dawny kolega z Warszawy, też artysta, Jozek Stachura. Od kiedy wyjechał na Zachod, ślad po nim zaginął. Weszli do knajpki. Jozek miał czym uregulować rachunek. Dzisiaj można sobie tylko wyobrażać, jak przebiegała rozmowa dawnych kolegow. Ważne, że już wtedy ze strony Jozka padła deklaracja:

– Jest tutaj jedna osoba, ktora pomaga polskim artystom. Przedstawię cię.

I tak Lubomir poznał Marię Drzewiecką. „Cud nie baba!" – mawiał, gdy rozmowa schodziła na początki jego kariery w Stanach Zjednoczonych.

– Podkochiwała się we mnie, jej mąż myślał, że coś tam zaszło między nami, ale nawet całowania nie było. Ona była starsza ode mnie ze dwadzieścia lat!

Maria Drzewiecka prowadziła sporą i prężnie działającą galerię sztuki przy 70-30 Austin Street, Forest Hills na Long Island. Ledwo postawiła sowę Lubomira na wystawie, już ją sprzedała za dwadzieścia dolarów. Zamówiła następną. Nie jedną, ale całą partię.

– To był bestseller – opowiadał Lubomir. – Z dnia na dzień sprzedawało się tyle, ile zdołałem zrobić. A właściwie dotargać do tej galerii.

Najpierw spotykał sowy. Jedne leżały wśród kamieni na plaży, czyste i gotowe do współpracy. Inne trafiały się bliżej portu, umorusane ropą, ściekami, odpadami. Znosił te niedokończone rzeźby do domu, kupił tani, aluminiowy garnek i godzinami gotował, czyścił, szorował, znów gotował. (..) Tomaszewski w tym czasie myszkował po okolicznych śmietnikach w poszukiwaniu blachy. Z niej dorabiał brakujące fragmenty podsuwane przez nieokiełznaną wyobraźnię. Przy czym nigdy, absolutnie nigdy, nie zmieniał kształtu spotkanego kamienia.

Tej zasadzie pozostał wierny do końca życia.

Świat Lema Świat Lema w pięknej oprawie graficznej - to książka i dla dzieci, i dla dorosłych

– Zawsze używam go tak, jak go natura stworzyła – tłumaczył. – Co jednocześnie jest pewnego rodzaju perfidią, bo powstaje coś, czego nie można powtórzyć. Nie ma w naturze dwóch rzeczy takich samych. Tak więc są to kompletnie indywidualne rzeźby, nie do powtórzenia.

O ile Michał Anioł mówił, że rzeźbę widzi w kamieniu, musi tylko usunąć to, co zbędne, o tyle Lubomir Tomaszewski widział kamień jako niedokończoną rzeźbę. (…)

Pakował Lubomir te swoje „sówki" do worków i znów pociągiem wiózł je na wyspę, potem targał na plecach do galerii. Każda ważyła kilka kilogramów. Kamień jest ciężki. Zdarzało się, że jednorazowo dostarczał trzydzieści rzeźb. I jednorazowo zarabiał minimum 700 dolarów.

700 dolarów! Jeszcze dzisiaj to pokaźna suma dla przeciętnego Amerykanina. W Polsce za jednego dolara kupowało się wtedy dżinsy.

(…)

W Galerii Sztuki Współczesnej van Rij w Ćmielowie, w dawnej wytwórni Świt, stoi nieduża figurka Skupienie. Dwa sklejone kamienie. (…) Żebyś skleił nie wiem ile kamieni ze sobą, takich dwóch już więcej nie będzie. Jak nie ma dwóch identycznych twarzy. Jak nie ma dwóch identycznych odcisków palców, jak nie ma dwóch tożsamych tęczówek.

Można namalować doskonałą kopię Mony Lisy Leonarda, ale nie stworzy się kopii Skupienia. Dwa niewielkie kamienie i kawałeczek miedzi uformowany w niedźwiedzi pyszczek. Może ty widzisz go inaczej, ale moim zdaniem on łowi swoją kolację w strumieniu o zachodzie słońca.

Jest też sowa. Rocznik 2005. Z twarzy widać, że doświadczone to ptaszysko. Żadna tam młoda pójdźka, ale stateczna seniorka z tą przerzedzoną kryzą siwych piór. Z niejednej gleby dżdżownice dziobała. Od 1967 roku, od pierwszej Lubomirowej sówki, minęło trzydzieści osiem lat. Dlatego ta rzeźba nazywa się Mądrość pokoleń.

– Prawdziwe tworzenie to stała walka ze sobą – mawiał Tomaszewski. – W zasadzie, jeżeli coś się robi nowego, to zawsze wbrew społeczeństwu. Gdybym przychodząc do akademii, powiedział, że będę do naturalnych rzeczy dorabiał ogonki i nóżki, toby powiedzieli: takie rzemiosło – idiota? Ja sam nie przypuszczałem, że to chwyci. No ale jeżeli to się nadal podoba, chociaż ja to robię już czterdzieści lat, to musi trafiać w jakąś zasadniczą cząstkę człowieka, jakąś jego część, coś, co jest wbudowane w psychikę żywego organizmu.

Zachowała się fotografia foczki wygrzewającej się na kamieniu. Jest w jej pozie i zadumaniu coś przywołującego kopenhaską Małą Syrenkę. (…)

Inna rzeźba przedstawia wylegującego się w słońcu słonia morskiego.

Był wśród tych zwierzęcych figurek cudowny, skubiący trawę jeleń z bujnym porożem, pochylony tak nisko, jak tylko pozwoliła na to ostra krawędź kamienia – karku jelenia. Tomaszewski potrafił w kamieniu dostrzec zarys rzeźby, w wyobraźni dodawał jej wymyślone, brakujące fragmenty, a przede wszystkim widział nie tylko czynność, lecz także charakter. Kamienie potrafią być zaskakująco płochliwe.

Na czarno-białej fotografii Bawół wznosi łeb ku niebu, wyśpiewując swoją skargę. Jest spokojny. Jego nieokreślona tęsknota rozgrywa się poza rzeźbą, między nim a widzem, w tym niemym krzyku. Zostanie już tak na zawsze niezrozumiany, opuszczony, wypatrujący wśród gwiazd swojej przyszłości.

Aż żal, że we wczesnych latach pobytu w Stanach Lubek nie miał nawyku fotografowania każdej rzeźby. Dzisiaj trudno oszacować, ile ich zrobił. Na pewno były ich setki. Nie wiadomo, gdzie są, u kogo, w których prywatnych zbiorach. Później żartował, że tych umownych „sówek" było tak dużo, że kupił za nie pierwszy samochód i dom.

(…)

Dziwnie to musiało wyglądać, gdy na początku semestru polski profesor, nieznający języka angielskiego, podjechał pod uczelnię nowiutkim pontiakiem. Na tego krążownika szos mogło sobie pozwolić niewielu wykładowców amerykańskich uczelni artystycznych.

– Nie zastanawiałem się wtedy nad tym, nawet nie wiedziałem, że można tu kupić jakiś używany samochód. Po prostu w tym samym budynku, gdzie mieściła się galeria biorąca ode mnie rzeźby, funkcjonował salon Pontiaca. No to kupiłem, żeby daleko nie chodzić – tłumaczył swoją niezamierzoną ekstrawagancję po latach.

Nigdy nie miał daru do gospodarowania funduszami. Po prostu kupował to, co mu było w danym momencie potrzebne. Kiedyś usłyszał, że najlepsze ciuchy są u Saksa, więc zaczął się tam ubierać. Dla wyjaśnienia, Saks Fifth Avenue to jeden z najdroższych domów handlowych w Stanach Zjednoczonych. To mniej więcej tak, jakby początkujący wykładowca warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych kupował koszule u Vitkaca, gdzie prosty T-shirt kosztuje od półtora tysiąca złotych w górę, a jesienna kurtka nie schodzi poniżej czterech tysięcy.

(…)

Na początku studentom niespecjalnie przypadł do gustu wykładowca zza żelaznej kurtyny. Mieli trudności ze zrozumieniem jego wymagań, bo kaleczył angielski. (…) Kiedyś wszyscy studenci jak jeden mąż zrobili w ramach pracy domowej modele latających hebli. Profesor się wściekł. Przecież jemu chodziło o samolot, zwykły, normalny lecący samolot! No tak, ale po angielsku samolot to airplane, ale też w skrócie, jak częściej mówią Amerykanie, plane. Niestety, tak samo pisze się angielskie słowo oznaczające strug, hebel – plane.

Teraz to uczniowie się wściekli. Tym bardziej że Tomaszewski jako profesor był wymagający. Zazwyczaj naukę na roku zaczynało czterdziestu-pięćdziesięciu studentów. Kończyło niespełna dziesięcioro.

Ted Sobolewski: – Miałem fory. Moi rodzice przyjechali z Polski, więc doskonale rozumiałem, co mówił Lubomir.

Poznali się w 1973 roku, kiedy Sobolewski kończył studiować inżynierię.

– (…) Tomaszewski niewiele mówił o sobie, dopiero kiedy skończyłem studia i zostaliśmy przyjaciółmi, poznałem jego historię. Wcześniej szanowałem go jako wykładowcę, ale naprawdę doceniłem dopiero wtedy, gdy poprosił mnie o pomoc w przewiezieniu do centrum Nowego Jorku kilku swoich olbrzymich rzeźb orłów. Już one zrobiły na mnie wrażenie, a jeszcze większe cena, którą zobaczyłem w galerii – wspomina.

Tomaszewski nie pokazywał studentom swoich rzeźb. Nie chciał, aby się na nim wzorowali. Wolał, by pozostali sobą.

Lubomir Tomaszewski. Portret w płomieniachLubomir Tomaszewski. Portret w płomieniach Wydawnictwo Agora

Więcej o: