Będzie mi niedobrze i słabo. A oni nie ustaną ani na chwilę w tańcu dla azteckich bogów

Zrzucają dżinsy i garnitury, na głowy wkładają pióropusze, na kostki grzechotki. Lekarze, biznesmeni, wykładowcy uniwersyteccy gromadzą się w stolicy na placu Zócalo, by przez pięć godzin wykonywać taniec dla przedhiszpańskich bogów. Nie są Indianami, ale jak sami mówią, pragną odtwarzać wiarę azteckich przodków. Tymczasem Indianie na południu Meksyku w swoich rytuałach wykorzystują coca-colę, którą uważają za święty napój. Tradycyjni czarownicy z Catemaco też dostosowują się do realiów XXI wieku i mają swoje strony na Facebooku.

Ola Synowiec w swoim reportażu z 2018 roku pokazuje, jak Meksyk stopniowo odchodzi od przywiezionego z Europy pięćset lat temu katolicyzmu. Pisze o ruchu New Age, psychodelicznych turystach oraz meksykańskiej stolicy grzybów halucynogennych. Opowiada o Meksyku mało znanym, a także o tym, jak uniwersalna jest ludzka potrzeba religijności.

Wystawa Lubomira Tomaszewskiego w Instytucie Designu, Kielce 2013 Jego filiżanki z Ćmielowa do dziś stoją w wielu domach. Wyjeżdżając do USA, miał dwie walizki i sześć dolarów w kieszeni

Ola Synowiec "Dzieci szóstego słońca", Wydawnictwo Czarne - fragment:

Jest 26 lipca 2017 roku. Stoję między katedrą metropolitalną a ruinami świątynnego azteckiego kompleksu Templo Mayor. Patrzę w niebo. Wokół setki ludzi – barwne pióropusze, tarcze w rękach, dzwoneczki przy kostkach. Oni też patrzą w górę. Przywołują słońce. Dzięki ich medytacji ma za chwilę wyjść zza gęstych chmur, które niemal każdego dnia spowijają niebo nad miastem Meksyk.

Czasem zastanawiam się, czy to na pewno chmury, czy jednak smog.

Już blisko. Jeszcze chwila i… Jest, wychodzi!

Słońce staje pionowo w zenicie na absolutnie czystym niebie. Czy oni naprawdę je sobie wymodlili? Czy ich energia odegnała chmury? Słońce daje im sygnał.

Czas zacząć taniec.

Będą tańczyć przez najbliższe pięć godzin. Słońce nie zajdzie ani na chwilę. Będzie palić z całej siły. To w końcu kanikuła, najgorętszy czas w roku. Ja spiekę sobie ramiona. Będzie mi niedobrze i słabo.

A oni nie ustaną ani na chwilę.

Jakiś chłopak tańczy już trzecią godzinę. Nosi ogromny pióropusz, ale w jego twarzy trudno się dopatrzyć rysów dawnych Azteków, których chce uważać za swoich przodków. Jest Metysem, jak większość tutaj. Rdzenni Indianie są niemal nieobecni, przeważają mieszkańcy stolicy i innych dużych ośrodków. Zazwyczaj z klasy średniej, wykształceni. Dawne azteckie wierzenia nie są w ich rodzinach kultywowane, taniec dla przedhiszpańskich bogów to ich wybór. Ale energia, jaką weń wkładają, sprawia, że zapominam o tych faktach, ślepnę na realia. Wydaje mi się, że cofnęłam się w czasie i oto patrzę na Azteków.

– Spójrz na niego! Nie odpoczywa ani przez chwilę! Patrz! I to jeszcze z taką pasją, tak żywiołowo! – Wskazuję chłopaka Cuauhtémocowi.

Cuauhtémoc nie wydaje się szaleć z zachwytu, jak ja. Pewnie już się przyzwyczaił.

Tańczy od ponad dwudziestu lat. To znaczy od niedawna już nie, bo ma problemy ze stopami. Jest już grubo po sześćdziesiątce i obserwuje tańczących z boku.

– To nie tak – wyjaśnia – że wyłącznie patrzę. Uczestnikami tańca są nie tylko ci, którzy wyciskają z siebie siódme poty tam, w kręgu. Niektórzy przynoszą im wodę, niektórzy jedzenie, inni po prostu ich wspierają. Uczestniczymy w tym wszyscy. Ty też. Podczas tych pięciu–sześciu godzin zwykle tańczy się kilkadziesiąt tańców. Wszystkich jest około trzystu – dodaje.

– A czym się od siebie różnią?

Wsłuchuję się w szaleńczy łomot bębnów. Jest ich kilka, w samym środku kręgu, tuż przy ułożonym płasko na chodniku ołtarzu. Wpatruję się w uderzających w nie mężczyzn. Patrzę na ich ręce. Próbuję się dosłuchać prawidłowości, jakiejś reguły, która rządzi tempem. Ale im dłużej się staram, tym gorzej mi to wychodzi.

– A skąd wiesz, czy masz tańczyć tango, czy polkę? Chodzi o rytm. Każdy taniec ma inny.

– Nie bardzo czuję różnicę – przyznaję. – A czy te tańce mają nazwy? Tak jak polka czy tango?

– Tak. Na pewno będzie taniec Tonantzin, bogini matki. Pewnie też Xochiquetzal, bogini miłości i zabawy.

– A ten? – dopytuję, gdy bębnienie po krótkiej przerwie zaczyna się od nowa.

– Poczekaj, tego chyba nie znam. Zapytam – mówi Cuauhtémoc i powoli, podpierając się laską, podchodzi do tańczących w zewnętrznym okręgu. Po chwili wraca z informacją. – To fuego, ogień. A tancerze zapraszają cię do Teotihuacánu – dodaje. – Mieszkają tam. To jedno z naszych centrów ceremonialnych – wyjaśnia, ale spostrzega, że doskonale wiem, czym jest Teotihuacán. To przecież jedna z najczęściej odwiedzanych przez turystów stref archeologicznych w Meksyku. – Nie powinno się go nazywać strefą archeologiczną – mówi, jakby czytał w moich myślach. – Archeologia zajmuje się czymś, co już minęło. A nasza wiara wciąż trwa.

Zobacz wideo Ralph Kaminski: Moje pokolenie to pokolenie wolności. Tym, którzy chcą to zniszczyć, mówię - to się nie uda

Cuauhtémoc twierdzi, że odkąd zainteresował się ruchem mexicanidad, nie potrafi już żyć inaczej. Teraz wprawdzie wspiera tancerzy wyłącznie swoją obecnością, ale czynnie uczestniczy w innych wydarzeniach z życia ruchu. Właściwie każdy weekend ma zajęty. Regularnie jeździ do Teotihuacánu na temazcal, oczyszczający ceremoniał w indiańskiej łaźni parowej. Chodzi też na wykłady i konferencje. Bywa obecny na amarres de tilma y huipil, a także na siembra del nombre, symbolicznych chrzcinach i włączeniu do społeczności poprzez nadanie nowego imienia. Oczywiście w nahuatl.

– Czyli Cuauhtémoc to twoje imię z siembra del nombre – wnioskuję.

To przecież imię ostatniego władcy Azteków.

– Nie, nazwali mnie tak rodzice. Moja siostra ma na imię Xolitl. Imiona w nahuatl noszą także moje kuzynki. Rodzice pochodzą z Hidalgo, zaraz za Teotihuacánem. Tam wciąż się je nadaje.

– Mówisz w nahuatl?

– Troszeczkę. Ale zacząłem się uczyć dopiero w mexicanidad. Organizujemy z innymi tancerzami lekcje.

Język dawnych Azteków był przed przybyciem Hiszpanów lingua franca na terenach dzisiejszego Meksyku. Do dzisiaj w meksykańskim hiszpańskim pobrzmiewa wiele naleciałości z nahuatl. A niektóre indiańskie słowa wywędrowały daleko poza granice kraju i są używane na całym świecie. Czekolada, kakao, awokado, kojot, chili – wszystkie pochodzą właśnie z nahuatl. Tutaj dawne nazwy noszą miasta, góry, wulkany, rzeki i jeziora. Las Chapultepec, jeden z największych parków Ameryki Łacińskiej, w którym mieści się jedyny w obu Amerykach zamek królewski i muzeum archeologiczne, to „wzgórze koników polnych". Xochimilco, słynące z kanałów i wycieczek po nich kolorowymi łodziami to „miejsce, gdzie uprawia się kwiaty". Coyoacán, dzielnica artystów ze słynnym Casa Azul, niebieskim domem Fridy Kahlo i Diega Rivery, oznacza „miejsce właścicieli kojotów".

Dzisiaj nahuatl to najpopularniejszy indiański język w Meksyku, którym posługuje się półtora miliona ludzi. W 2003 roku, wraz z ponad sześćdziesiątką innych tubylczych dialektów, stał się jednym z oficjalnych języków państwowych, obok hiszpańskiego. Mówi się nim głównie na wsiach w centrum kraju. W samej stolicy właściwie się go nie pamięta. Tancerze z mexicanidad raczej nie wynieśli go z domu. Tak jak Cuauhtémoc, zainteresowali się nim dopiero dzięki uczestnictwu w ruchu. Teraz uczą się mowy przodków od nowa, ale tylko nielicznym udaje się opanować ją w stopniu komunikatywnym. Używają natomiast nahuatl w swojej terminologii.

Cuauhtémoc wymienia kilka słów, ale są tak długie i trudne, że wydają mi się niemożliwe do powtórzenia.

– Poczekaj, może zacznę od czegoś prostego – proszę. – Jak powiedzieć „dzień dobry"?

– My mówimy po prostu „Ometeotl". To imię najwyższego boga, Boga Dwoistości. Boga, który jest jednocześnie kobietą i mężczyzną. To on stworzył innych bogów. Stworzył również nas. I to wszystko, na co teraz patrzysz.

Patrzę na człowieka, który żyje w XXI wieku i mówi, że wierzy w aztecki panteon bóstw.

Powiedział mi wcześniej, że na Zócalo jest dzisiaj tysiąc osób. A liczbę danzantes mexicas szacuje się w sumie na mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy. Czy oni wszyscy naprawdę wierzą w dawnych bogów? I dlaczego stroją się w pióra i decydują spędzić cały dzień, tańcząc w pełnym słońcu? […]

Oscar doskonale pamięta dzień, w którym postanowił poświęcić się tańcowi. Dwadzieścia jeden lat temu.

– To był 6 lipca 1996 roku. Wtedy usłyszałem o mexicanidad, pierwszy raz zatańczyłem zaś trzynastego lipca. Od tamtej pory nigdy nie przestałem tańczyć – mówi. Pamięta wszystko, jakby to było wczoraj. – Szedłem z siostrą ulicą, wracaliśmy z zakupów. Wtedy usłyszeliśmy ten dźwięk. Dźwięk bębnów. Poczułem go bardzo głęboko, w samym sercu. Bum-bum, bum, bum, bum-bum. Poszliśmy za tym odgłosem jak zombie, centralnymi ulicami miasta Meksyk. Chcieliśmy sprawdzić, skąd dobiega. Z każdym krokiem, im byliśmy bliżej, tym moje serce biło coraz szybciej i szybciej. Bum-bum, bum, bum, bum-bum. Aż w końcu znaleźliśmy. To było niesamowite! Zobaczyłem jakieś dwieście osób. Wszystkie tańczyły. Wszystkie robiły to samo. W jednym i tym samym rytmie. W rytmie swoich serc.

Nie miał pojęcia o la danza, nie wiedział, że coś takiego istnieje. Ale w tym jednym momencie zdecydował – to jest to, co chce robić. Zapytał danzantes, czego potrzebuje, żeby tańczyć. Odpowiedzieli, że grzechotki, czerwonych przepasek na czoło i na biodra. A także dyscypliny, szacunku i… punktualności.

Uśmiecham się. To dlatego dzisiaj na nasze spotkanie, zupełnie nie po meksykańsku, stawili się z Kariną kwadrans przed czasem? Czy to zasługa mexicanidad?

– Uderzenia bębnów po prostu zaczynają cię wołać. To chyba ma korzenie w jakiejś wielowiekowej pamięci, którą przechowuje nasze ciało. U mnie było tak samo! – mówi Karina, która w ruchu mexicanidad jest od dwunastu lat.

Od ślubu swojej siostry. A raczej od jej amarre de tilma y huipil.

– Jak wygląda taka uroczystość? – pytam.

– Zaczyna się od przestudiowania tonalamatl, dla każdego z narzeczonych oddzielnie. Ale także dla obojga jako pary. Na podstawie chwili narodzin określa się ich wzajemne dopasowanie. Jeśli wypada średnio, daje się im trochę czasu, żeby nad tym popracowali – wyjaśnia Oscar. – Podczas samej ceremonii starsze osoby udzielają im rad. Uprzedzają, co może ich spotkać, na czym polega wspólne życie.

– Następnie mężczyzna karmi kobietę, a kobieta mężczyznę. To symbolizuje ich związek – dodaje Karina. – Ceremonia nazywa się amarre de tilma y huipil, bo ubrania obojga: tilma mężczyzny i kobiecy huipil, związuje się na koniec. Gra się na muszlach, okadza kopalem cztery standardowe strony świata i pozostałe dwie: górę, czyli kosmos, i dół, ziemię. W ten sposób prosi się cały świat o przychylność dla nowego związku.

Zapach trawy - fragment okładki "Nikt by się nie dowiedział, że uczymy się w domu, gdyby nie ekspedientka w wioskowym sklepiku"

Oscar podkreśla, że zarówno dla ich przodków, jak i dla danzantes mexicas małżeństwo to podstawa społeczeństwa. Jego calpulli to calpulli rodzinne. Prowadzi je z Kariną, należą do niego ich bliscy. Za czasów przedhiszpańskich słowem tym określało się dzielnice miasta z wszystkimi ich instytucjami, obecnie kulturowe grupy tancerzy. Oscar i Karina spotykają się ze swoim calpulli na próbach tańca raz na tydzień, rozmawiają o filozofii. Uczą się także nahuatl, on od samego początku, od ponad dwudziestu lat. Raz w miesiącu starają się uczestniczyć w ceremonii temazcal, związanej obrzędowo z powrotem do łona Matki Ziemi i symbolicznymi ponownymi narodzinami. Mówią, że kiedyś, przed przybyciem Hiszpanów, taka łaźnia była w każdym domu.

W niemal każdy weekend tańczą.

– Z pięćdziesięciu dwóch tygodni w roku pięćdziesiąt przeznaczamy na taniec – mówi Oscar. – Jeździmy w różne miejsca: do Tepozotlánu, Cuautitlánu, Coacalco. Tańczymy też tutaj, w Distrito. Wszystko z jakiejś okazji. Zazwyczaj są to doroczne fiesty we wsiach i w miasteczkach albo rocznice powstania poszczególnych calpullis. My świętujemy naszą rocznicę w marcu, zazwyczaj w trzeci weekend. W tym roku były to ósme urodziny.

– Obchodzimy także przesilenie zimowe i letnie – dodaje Karina – I las veintenas, czyli rozpoczęcie każdego miesiąca kalendarza solarnego Meszików. Każdy miesiąc jest poświęcony innemu bogu. Na przykład w maju festiwal Toxcatl, na początku pory deszczowej, to święto boga Tezcatlipoki.

Dawni Meszikowie wybierali z tej okazji młodego mężczyznę, traktowanego później przez rok jak uosobienie bóstwa. Ubierano go w drogocenną biżuterię i bogate szaty. Modlił się do niego sam tlatoani. A później, podczas kolejnego festiwalu, wycinano mu serce i składano go w ofierze. Dzisiaj nikt nikogo ceremonialnie nie zabija. Przygotowuje się za to figurę boga zrobioną z nasion amarantusa.

– W grudniu jest święto Huitzilopochtli. Pokrywa się mniej więcej z przesileniem zimowym i Bożym Narodzeniem. Wtedy bowiem na nowo rodzi się Słońce. W marcu obchodzimy równonoc, święto nowego ognia. Tańczymy wtedy, podobnie jak wczoraj, w jakieś tysiąc osób na Zócalo.

– Słyszałam, że w zeszłym roku były problemy z pozwoleniem od władz na udostępnienie Zócalo – mówię. – Opowiadali mi o tym znajomi tancerze.

– Były. Wiesz, niby rząd wspiera szerzenie wiedzy o dawnych kulturach, ale nie pomoże ci, jeśli chcesz je praktykować. I nie chodzi tylko o Zócalo. Zapytaj każdej grupy. Każdy ma problemy z władzami – odpowiada Karina. – Władze doskonale wiedzą, że tego dnia co roku odbywa się wielki taniec, a jak na złość organizują wtedy jakieś inne wydarzenia. Czasem w ich trakcie znajdujemy sobie jakiś kawałeczek miejsca na placu. Ale zdarzało się, że miejsce było, a nam nie pozwalano tańczyć. Podchodzi się do nas z wyższością, jakbyśmy byli jakąś niewykształconą swołoczą. A przecież bardzo wielu spośród nas ma wyższe wykształcenie, wykłada na uniwersytetach!

– W zeszłym roku, w rocznicę założenia Tenochtitlánu, tańczyliśmy na ulicy przed katedrą. Zostaliśmy zmuszeni do zajęcia ulic, więc tym samym wstrzymaliśmy ruch. Oczywiście od razu pojawiły się służby bezpieczeństwa – kontynuuje Oscar. – Chcą nas usunąć, ale my się nie dajemy. Rozmawiamy z policją. Oni pytają, dlaczego nie pojedziemy świętować do Teotihuacánu. Ja parskam śmiechem i odpowiadam, że właśnie świętujemy założenie Tenochtitlánu. Którego centrum było właśnie tutaj, gdzie stoimy teraz, a nie w żadnym Teotihuacánie!

Pytam, czy ich calpulli jest zarejestrowanym związkiem religijnym. Nie jest. A oni nie chcą, żeby było. Nie chcą być częścią rządowego systemu, chcą robić, co robią, po swojemu. Są rzeczy dla nich ważniejsze.

– Rodzina. Szacunek do drugiego człowieka. Głębokie, ważne przyjaźnie – wymienia Karina.

Dzieci szóstego słońcaDzieci szóstego słońca Wydawnictwo Czarne