Irena wykorzystała niemiecko brzmiące nazwisko i aryjski wygląd, by nieść pomoc Żydom – organizowała ucieczkę z getta, ukrywała ich w lesie, a nawet w piwnicy domu majora SS, dla którego pracowała jako gospodyni. Kiedy esesman odkrył uciekinierów, zażądał, by Irena została jego kochanką. Gutówna przystała na to z trudem, po latach jednak stwierdziła, że "to naprawdę nie była wysoka cena za życie tylu osób".
Tuż przed wejściem Armii Czerwonej uciekła z podopiecznymi do lasu. Posądzana o kolaborację z Niemcami, dzięki pomocy pełnomocnika ONZ, Williama Opdyke’a, wyjechała po wojnie do USA. Tam wyszła za niego za mąż.
Irene Gut-Opdyke przez długi czas, aż do połowy lat 70. XX wieku, nie opowiadała o swoich wojennych losach i ratowaniu Żydów. To się zmieniło, gdy dotarły do niej głosy zaprzeczające obozom śmierci i Holokaustowi. Zaczęła się regularnie spotykać z młodzieżą szkolną i akademicką, z którą dzieliła się swoimi wojennymi przeżyciami.
Był tylko jeden jedyny termin na określenie mojego położenia - niewolnictwo. Zostałam niewolnicą. Jak inaczej nazwać kogoś, kto pod strażą zmuszany jest do pracy w fabryce amunicji i nie dostaje za to żadnej zapłaty? Jedyne w tym pocieszenie, że wciąż byłam w Polsce. A nawet w Radomiu. Ciężarówki przywiozły nas tu z powrotem i zostaliśmy wsadzeni do baraków. Nie potrafiłam określić, w której części miasta jesteśmy ani jak daleko od naszego domu. Nie miałam pojęcia, jak przesłać wiadomość Janinie i cioci Helenie, że jestem w Radomiu i muszę pracować dla Rzeszy.
Moja praca polegała na pakowaniu amunicji. W hali panował piekielny hałas, w powietrzu unosiły się trujące wyziewy. Każda próba przechytrzenia prześladowców musiała spełznąć na niczym - bez ustanku kontrolowano tempo i wydajność pracy, za jakąkolwiek próbę sabotażu groziła kara śmierci. Nie było od niej żadnego odwołania. Co wieczór padałam na pryczę wyczerpana z niedożywienia i osłabiona ciągłym wdychaniem strzelniczego prochu. Dostałam ciężkiej anemii. Byłam tak słaba, że podczas pracy chwiałam się na nogach i musiałam trzymać się czegoś, żeby nie upaść. Ani na chwilę nie wolno nam było usiąść. Robotnice znikały co jakiś czas, ale nikt nie odważył się zapytać o ich los. Po dwóch tygodniach w fabryce byłam chora i całkowicie wyczerpana, ale bałam się, że jeśli nie będę wykonywać tej strasznej pracy, zabiorą mnie i zmuszą do czegoś jeszcze gorszego.
Pewnego ranka pojawiła się grupa oficerów, aby przeprowadzić kontrolę. Wśród nich był major, który wyznaczył mnie do pracy w fabryce. Kiedy zbliżał się do mojego stanowiska, pochyliłam głowę. Zaczęły drżeć mi ręce, gdy usiłowałam upchać pociski do pudła. Nagle pociemniało mi w oczach. Wiedziałam, że upadam, i usłyszałam, jak moje własne ciało uderza o podłogę. Kiedy odzyskałam przytomność, leżałam w biurze na kanapie. Major podał mi filiżankę kawy.
– Wie heisst du? – zapytał.
Ręce mi drżały, gdy wzięłam ją do ręki.
– Nazywam się Irene Gut. – Zauważyłam jego zdziwienie, że rozumiem niemiecki i mówię dość płynnie. – Przed wojną mieszkałam na Górnym Śląsku.
Wyciągnął z kieszeni chustkę i wytarł nos.
– Z takim nazwiskiem masz chyba niemieckich przodków.
– Nie wiem... nie sądzę. Jestem Polką. – Wypiłam łyk posłodzonej kawy z mlekiem, coś, czego nie miałam w ustach od miesięcy.
– Czyli nie zgłaszasz niemieckiego pochodzenia. Nie uwierzyłabyś, ile osób zupełnie inaczej postępuje – powiedział. Uśmiechnął się do mnie cynicznie. – Podziwiam twoją uczciwość pod tym względem.
Zapadło milczenie, dalej piłam kawę. Po chwili podszedł do biurka i zaczął przekładać jakieś papiery.
– Wpływasz ujemnie na wydajność pracy w tej fabryce. Jesteś chora i nie powinnaś...
– Nie, Herr Major. Nie jestem chora! – przerwałam mu. Usiłowałam usiąść. – Proszę mnie nigdzie nie wywozić. Proszę pozwolić mi zostać tutaj, blisko mojej siostry. Postaram się jeszcze lepiej pracować.
Nie patrzył na mnie. Nad czymś się zastanawiał.
– Bardzo dobrze mówisz po niemiecku. Chyba się marnujesz przy taśmie. – Wstrzymałam oddech i starałam się nie płakać. – Mam dla ciebie pracę, do której lepiej się będziesz nadawała, w kantynie oficerskiej. Znasz się na jakiejś domowej służbie? Umiesz zająć się kuchnią? Podawać do stołu? Niemal podskoczyłam na kanapie.
– Tak, Herr Major. Otrzymałam od matki takie wychowanie, że w domu potrafię robić wszystko, przygotowywać posiłki i podawać. Dam sobie radę!
Major kiwał głową i coś pisał.
– O siódmej rano zgłosisz się do pana Schulza pod ten adres. Nie zna polskiego i ma wielki kłopot z porozumiewaniem się z polskim personelem. Będzie tobą zachwycony. – Wyciągnął do mnie rękę z papierem, a kiedy wychyliłam się, żeby go wziąć, nie oddał mi go. – Masz pozwolenie na powrót do domu, ale nie waż się nie pojawić u Herr Schulza, bo poślę po ciebie patrol.
– Nie, majorze – powiedziałam. – Nie spóźnię się. Nie zawiodę pana. Dziękuję.
Jeszcze przez chwilę zwlekał, aż w końcu dał mi przepustkę. Zobaczyłam podpis: major Eduard Rügemer.
Reakcja Janiny i cioci Heleny była nie do opisania. Janina rozpłakała się i przez kilka minut nie wypuszczała mnie z objęć. Potem jadłam chleb i opowiadałam, co się ze mną działo od niedzielnej łapanki. Janina cały czas trzymała mnie za rękę i ocierała łzy, kiedy mówiłam. Gdy tamtej nocy kładłam się do łóżka, miałam poczucie, że ktoś ściągnął mnie z krawędzi przepaści, do której zaczęłam się osuwać.
Nazajutrz o wpół do siódmej rano byłam w drodze do nowej pracy. Okazało się, że pod adresem, który podał mi major Rügemer, mieści się stary hotel. Był to znany, szacowny budynek o pięknym wystroju, z żyrandolami, gdzie przy muzyce odbywały się wesela i bale. Przed hotelem skręciłam do bocznego wejścia dla obsługi i weszłam do środka. Tęgi mężczyzna o czerwonej twarzy, ubrany w wielki biały fartuch, przepychał się do drzwi, taszcząc wiadro śmieci.
– Tak?
– Szukam Herr Schulza – powiedziałam po niemiecku.
– Znalazłaś go – odpowiedział, lustrując mnie wzrokiem od stóp do głów. – Jesteś nową pomocą?
– Tak, Herr Schulz. Irene Gut.
– Czy "Irene" nie znaczy przypadkiem po polsku "koścista"?
Zaczerwieniłam się.
– Przepraszam – wyjąkałam. – Jestem...
– Głodna. Zaraz cię nakarmię. Chodź za mną, Fräulein Koścista.
Słaba i głodna szłam za nim korytarzem, który prowadził do ogromnej kuchni. Wszędzie było pełno dobrego jedzenia: świeży – biały – chleb, sery, owoce, jarzyny, kosze jabłek, ciasta, miski marmolady. W dwóch wielkich lodówkach oczyma głodnej wyobraźni widziałam mięso, drób i butelki z mlekiem i śmietaną. Takich ilości jedzenia nie widziałam od wybuchu wojny.
Herr Schulz zaczął nakładać mi na talerz, równocześnie cały czas mówiąc do mnie.
– Potrzebuję twojej pomocy w kontaktach z dostawcami – wyjaśnił. – Dla mnie polski to, z przeproszeniem, niezrozumiały jazgot. – Usiadłam na krześle przy stole i zastanawiałam się, czy to za sprawą wygłodzenia wydaje mi się, że Herr Schulz jest uprzejmy i przyjacielski.
Ukroił grubą kromkę chleba, położył ją na czubku pełnego talerza i usiadł naprzeciwko mnie, patrząc wyczekująco.
– Jedz. Nie krępuj się – zachęcał mnie z uśmiechem.
– Jest pan bardzo... uprzejmy – odezwałam się w końcu, biorąc widelec do ręki.
Przekrzywił głowę.
– Czy myślisz, że Herr Schulz nie ma własnych córek? No dalej, jedz.
Zdecydowałam, że nie tylko skorzystam z jego wielkoduszności, ale także będę mu za nią wdzięczna. Uśmiechnęłam się do niego, zanim zabrałam się do jedzenia. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio jadłam do syta, a teraz wyglądało na to, że Herr Schulz niczego innego nie chce, jak tylko żebym dobrze wyglądała. Nie mogłam uwierzyć w swój szczęśliwy los.
Kiedy przepołowiłam wielką kromkę i smarowałam masłem, Schulz zmieszał w szklance żółtko z czerwonym winem i cukrem.
– Widzę, że nie tylko jesteś głodna, ale także chora. To jest dobre na krew.
– Dziękuję bardzo, Herr Schulz.
Wkrótce przekonałam się, że moje pierwsze wrażenie było prawdziwe. Schulz był dobrym, przyjacielskim człowiekiem. To prawda, był w Wehrmachcie, lecz nie służył jako żołnierz, był kucharzem. W ogóle nie reprezentował cech, których zwykle od Niemców oczekiwałam – brutalności, okrucieństwa i wrogości. Mimo że należał do perfekcjonistów i wymagał, aby wszystko przebiegało dokładnie, jak on chciał, potrafił szybko mnie docenić, a ganić w sposób łagodny.
Oprócz tego, że służyłam Schulzowi za tłumacza, pomagałam w podawaniu trzech posiłków dziennie w hotelowej kantynie, do której przychodzili niemieccy oficerowie z całego miasta na kotlety schabowe, pieczony drób, kiełbaski, barszcz i ciasta. Ilości jedzenia podawanego i tego zostawianego przyprawiały mnie o zawrót głowy, ponieważ wiedziałam, jak nędznie odżywiają się inni w tym mieście. Po kilku tygodniach zdobyłam się na odwagę, aby zapytać Schulza, czy mogłabym zabierać resztki dla cioci i siostry. Oczywiście się zgodził i przygotowywał dla mnie duże paczki z mięsem, chlebem i warzywami. Odetchnęłam z ulgą, gdy dostrzegłam, że Janina zaczyna trochę lepiej wyglądać. Wciąż nie miałyśmy żadnych wiadomości od rodziców, ale co dzień się za nich modliłyśmy. Miałyśmy nadzieję, że nie głodują.
Często musiałam zostawać w pracy po godzinie policyjnej, kiedy trzeba było sprzątać i zmywać po kilkugodzinnym przyjęciu. Major Rügemer wypisywał mi przepustki lub polecał Schulzowi, aby mnie odwiózł. Major odnosił się do mnie uprzejmie, kiedy obsługiwałam go w kantynie. Pamiętał, jak się nazywam, i pytał o moją siostrę. Przez hotel przewijało się mnóstwo esesmanów i oficerów Wehrmachtu. Stanowili zwykłą męską mieszankę – niektórzy głośni i prymitywni, szczególnie po kilku kieliszkach, inni poważni i stanowczy, kiedy rozmawiali o wojnie, nie zwracając uwagi na jedzenie. Jeszcze inni zaczepiali kelnerki i niemieckie sekretarki. W każdym rogu sali wisiała flaga ze swastyką, a nad wszystkim dominował wielki portret Hitlera. Okna kantyny wychodziły na ulicę, czasem widziałam, jak przechodnie zatrzymywali się na chwilę, aby popatrzeć na jedzących Niemców, jakby to był jakiś rzadki, egzotyczny widok.
Nadszedł listopad, niebo zniżyło się i poszarzało, padał śnieg. Schulz zabrał mnie do magazynu Wehrmachtu, wypchanego zrabowanym dobrem z domów i sklepów. Pomógł mi wybrać parę ciepłych zimowych butów, abym podczas drogi do pracy i z powrotem nie marzła w nogi. Następnego dnia poszłam do pracy z lekkim sercem. Miałam ciepłe stopy, niebo było niebieskie, a śnieg przypominał cukier na tortach wypiekanych przez Schulza. Chyba byłam nawet szczęśliwa.
– Guten Morgen, Fräulein Irene – zawołał Schulz, kiedy weszłam i strzepywałam śnieg z butów.
– Dzień dobry, panie Schulz – odpowiedziałam po polsku.
– Dziś cię poproszę o nakrycie stołów w sali balowej na górze, będę miał oficjalny obiad – powiedział. Mieszał ciasto i ręce po łokcie miał pobielone mąką. Wysunął tylko brodę do przodu. – Wszystkie srebra i obrusy już tam są.
Włożyłam fartuch i zaczęłam kluczyć w labiryncie korytarzy na zapleczu, potem skrzypiącą windą dla obsługi wjechałam na trzecie piętro. Pod stopami czułam miękki plusz czerwonej wykładziny w salonie, szkła żyrandoli tworzyły ze słonecznego światła niezliczone tęcze. W sali balowej podeszłam do okna, aby wpuścić więcej słońca. Gdy odsuwałam ciężkie aksamitne zasłony, w powietrzu pojawiło się sporo kurzu.
Wyjrzałam przez okno. Sala balowa była na tyłach hotelu i zdałam sobie sprawę, że na tę stronę jeszcze nigdy nie patrzyłam. Widok przedstawiał dalszy kawałek miasta, choć w oczy rzucał się drewniany płot z drutem kolczastym u góry łączący się ze ścianą hotelu. Po chwili zrozumiałam. Za drutami było getto na Glinicach. Na pierwszy rzut oka miejsce zdawało się wymarłe, jak las zimową porą. Widzisz wtedy tylko drzewa i wierzch poszycia przysypanego śniegiem. Stopniowo dostrzegasz ptaka w skośnym promieniu słońca, słyszysz sarnę grzebiącą kopytem w śniegu, by dostać się do trawy. Z gettem było podobnie. Z początku widać było ciemne, opustoszałe ulice pokryte brudnymi resztkami śniegu. Po chwili zaczęłam dostrzegać ludzi – dwoje trzymających się za ręce dzieci, które szły po błyszczącej łacie lodu, starego chasyda z pejsami zamykającego za sobą drzwi, kobietę z koszykiem w ręce przechodzącą na drugą stronę ulicy. Cała radość tamtego ranka ze mnie uleciała. Zapomniałam o Żydach wyrzuconych z domów i ściśniętych w getcie. Byłam pewna, że są w o wiele gorszym położeniu niż reszta Polaków. Czasem podczas obiadów słyszałam, jak oficerowie rozmawiają o "kwestii żydowskiej", ale byłam zbyt zabiegana, aby zwracać na to uwagę. Uczciwie mówiąc, zbyt byłam pochłonięta swoimi problemami, żeby myśleć o Żydach. Teraz poczułam wyrzuty sumienia, że dobrze jadłam, a moja rodzina była zabezpieczona, że czułam się beztroska i syta. Patrzyłam za chasydem drepczącym w roztopach jak bocian i powoli znikającym za rogiem ulicy.
Głos z dołu wyrwał mnie z rozmyślań i pospieszyłam nakrywać do stołu. Przez godzinę rozkładałam srebrną zastawę i serwety. W hotelu panowała cisza jak w kościele. Nagle usłyszałam serię z karabinu, która przerwała spokój panujący w sali balowej. Trzymając w ręce noże, podbiegłam do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje. Widok przede mną przywodził na myśl wielkie rozwalone nagle mrowisko. Mężczyźni, kobiety i dzieci bezładnie biegali po ulicach. Esesmani wylewali się z ciężarówek i strzelali do uciekających Żydów. Ciała walały się w brudnej śniegowej brei. Przez szyby słyszałam słabe krzyki i wściekłe szczekanie psów. Śnieg pociemniał od krwi. Zacisnęłam mocno rękę na trzymanych nożach i głęboko się skaleczyłam. Zwolniłam uścisk i noże z brzękiem uderzyły o podłogę. Wpatrywałam się w dłoń i cienką strużkę krwi wypływającą z rany. To nie mogła być prawda. Przeniosłam wzrok z ręki na scenę rozgrywającą się za oknem i poczułam, jak w gardle wzbiera mi krzyk, jakby strzelano do mnie.
Poczułam na ustach czyjąś rękę. Szarpałam się, chcąc się uwolnić z uścisku. Schulz trzymał mnie, potrząsając głową. Był blady jak ściana.
– Bądź cicho, Irene!
Puścił mnie, aby zaciągnąć zasłony, i odsunął mnie od okna.
– Herr Schulz! Co się tam dzieje? – krzyczałam histerycznie i chciałam dalej widzieć ulicę. Chwycił mnie za ręce i zmusił, żebym na niego popatrzyła. Nad jego górną wargą pojawiły się kropelki potu.
– Przestań, Irene. Nigdy tego nie widziałaś.
– Ale oni zabijają...
– Nikomu nie wolno ci o tym mówić. Nie płacz, pomyślą, że przejmujesz się Żydami.
Wpatrywałam się w niego. Nie rozumiałam, o co mu chodzi.
– Irene, ci, którzy żałują Żydów, źle kończą. Rozumiesz? Bardzo źle.
Powoli mu przytaknęłam. Zesztywniał mi kark, nie mogłam ruszać głową.
Schulz nerwowo spojrzał na drzwi. Czułam, jak drżą mu ręce, mimo że chciał mnie uspokoić, i oddychał nierówno.
– Nie dasz rady dziś pracować – szepnął. – Idź do domu. Powiem, że się rozchorowałaś. Ale jutro musisz przyjść o zwykłej porze. I musisz sobie powiedzieć, że nigdy tego nie widziałaś. A teraz idź. – Potrząsnął mną delikatnie i popchnął w kierunku drzwi. – Idź.
Na własne oczy zobaczyłam odpowiedź Niemców na "kwestię żydowską".
Ratowałam od Zagłady Poradnia K