"Wskazał na mnie palcem i krzyknął: Twoja matka jest czarna, a twój tatuś biały!". Autobiografia Lenny'ego Kravitza

"Moje życie płynie często pod znakiem całkowitych przeciwieństw" - pisze Lenny Kravitz w autobiografii, która będzie miała premierę 15 września. "Czarny i biały, żyd i chrześcijanin, fan The Jackson Five i Led Zeppelin. Zaakceptowałem swoją dwojaką naturę. Różne zakamarki mojego serca i umysłu uzupełniały się niczym yin i yang, rozpalając we mnie ciekawość życia, nadając mi równowagę i zapewniając spokój". Publikujemy fragment książki.

Lenny Kravitz, David Ritz "Lenny Kravitz. Let Love Rule. Autobiografia", Wydawnictwo SQN - fragment:

Po tym, jak skończyłem szkołę dla najmłodszych na Brooklynie, sytuacja się odwróciła. Teraz spędzałem większość tygodnia na Manhattanie, a jedynie na weekend przenosiłem się do dziadków. Rodzice zapisali mnie bowiem do prowadzonej przez Ethical Movement Publicznej Szkoły nr 6 na Upper West Side, zaledwie przecznicę od naszego domu. Ze względu na luksusowy charakter naszej dzielnicy w PS6 panowała aura postępowej placówki prywatnej. Było to w każdym calu połączenie nauki i przebudzenia myśli.

Pierwszego dnia jakiś dzieciak zaczepił mnie bez powodu, wskazał na mnie palcem i krzyknął:

– Twoja matka jest czarna, a twój tatuś biały!

Wcześniej nigdy nie myślałem dłużej o kolorze skóry moich rodziców. Byli, jacy byli. Co za różnica? Kogo to obchodzi? O co ten cały hałas? Oskarżenia rzucane przez tamtego dzieciaka nie miały dla mnie najmniejszego sensu, ale sprawiły, że zacząłem się nad tym zastanawiać. Spotkał mnie ostracyzm, a ja nie miałem pojęcia, z jakiego powodu.

Mama wiedziała, że coś się stało. Wiedziała także, że dzieci często mają problem z wyrażaniem uczuć. Dlatego kilka lat wcześniej zaznajomiła mnie z pewną zabawą, w której wcielała się w postać magicznego psa zwanego Ruff-Ruff. Był moim przyjacielem i mogłem mu się ze wszystkiego zwierzyć. W ten sposób mama zachęcała mnie do wyrażania tłumionych uczuć.

Zabawa zaczynała się od tego, że mama prosiła, bym powiedział: "Abrakadabra". Gdy to zrobiłem, nagle zamieniała się w Ruff-Ruffa, który chciał wiedzieć, co myślę – żebym wyrzucił z siebie wszystkie złe rzeczy, jakie nagromadziły mi się w głowie przez cały dzień, wszystkie moje obawy, koszmary o byciu uwięzionym w grobie. Ruff-Ruff kiwał głową, czasem uśmiechał się lub śmiał. Zawsze mnie rozumiał i dochowywał tajemnicy. Sprawiał, że czułem się lepiej. By mama znów wróciła, musiałem tylko ponownie powiedzieć: "Abrakadabra". Roxie Roker była utalentowaną aktorką, mamą oraz niezwykle empatyczną osobą – i znakomicie potrafiła łączyć te trzy role.

Pomijając rozmowy Ruff-Ruffa z małym Lenniem, mama miała własną opinię na temat problemów rasowych. Wiedziała, że nie wystarczy, jeśli po prostu wyrzucę z siebie złość, gdy jakiś dzieciak nazwie mnie zebrą. Zdawała sobie sprawę, że będzie mi trzeba wyjaśnić niektóre sprawy. A wyjaśnienie z jej ust było proste: pochodzę z dwóch różnych światów – rosyjsko-żydowskiego i afrokaraibskiego. Powinienem być dumny z obu tych dziedzictw. Jednocześnie powiedziała wprost, że świat zawsze będzie mnie traktował jako tylko czarnego. Dla świata pierwszym i jedynym kryterium mojej identyfikacji będzie kolor skóry. Zaakceptowałem to wyjaśnienie i nie sprzeciwiałem się mu. Jeśli świat tak właśnie chce mnie widzieć, to w porządku.

Zarówno wtedy, jak i obecnie z dumą identyfikuję się jako czarny.

Zobacz wideo Rozpad zespołu na scenie? Najsłynniejsze muzyczne konflikty [Popkultura]

Tata także czuł dumę z tego, że ma czarną żonę i syna. Nie tylko kochał moją mamę, ale też uwielbiał babcię Bessie. Była mu bliższa niż jego własna mama. Miał także wielki szacunek do teścia. Łączyła ich bliska więź.

Między rodzicami taty i mamy nigdy nie pojawił się konflikt, ten istniał jednak między tatą a mną. Wojskowa przeszłość ojca miała olbrzymi wpływ na jego postawę. Zależało mu, by wpoić mi podobne zasady. Każdego ranka pilnował, żebym idealnie posłał łóżko. Czepiał się mnie, gdy choć jedna moja książka, zabawka lub część garderoby znalazła się nie na swoim miejscu.

Byłem tylko dzieciakiem. Nigdy nie potrafiłem spełnić jego wymagań. Wiecznie się pieklił. Ale Sy Kravitz miał wiele oblicz. Był stanowczy, lecz także niezwykle charyzmatyczny. Miał gadane. Potrafił rozmawiać z każdym. Sprawiał, że ludzie czuli się dobrze w jego towarzystwie.

Gdy byłem jeszcze maluchem, zaczęliśmy jeździć na północ stanu do córek mojego taty. Bardzo się ucieszyłem, kiedy się dowiedziałem, że mam siostry, a i one wyglądały na szczęśliwe, gdy mogliśmy się spotykać. Laurie, Tedi i ja szybko się do siebie zbliżyliśmy i staliśmy się rodziną – a to wszystko dzięki subtelnej sile Roxie Roker.

Cóż za wspaniała kobieta! Gdy udawaliśmy się na wycieczki na Bahamy, nalegała, by moje siostry leciały z nami. Za wszelką cenę starała się scalić naszą rodzinę – i jej się to udało. Więź między członkami rodzin moich rodziców zacieśniła się bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Moi dziadkowie, Joe i Jean Kravitzowie, z początku nie akceptowali Roxie. Szybko jednak zdali sobie sprawę, że Rokerowie to wyjątkowi ludzie – uprzejmi, szczodrzy i troskliwi. Rodzice Sya wkrótce bardzo polubili rodziców mamy – z wzajemnością. To wspaniała lekcja, jak miłość potrafi przezwyciężyć nienawiść. Po początkowym uprzedzeniu przyszła wielka radość. Wiele lat później, gdy było ją na to stać, Roxie regularnie wysyłała pieniądze i prezenty rodzinie, dbając o wszystkich jej członków.

Babcia Jean i dziadek Joe mieszkali przy Shore Parkway 3311 w Sheepshead Bay na Brooklynie. To znowu był zupełnie inny wszechświat, napędzany energią Starego Świata: koszerni rzeźnicy, delikatesy, synagogi. Dziadek Joe, tak jak tata, był czarującym gościem, zawsze schludnie przystrzyżonym i dobrze ubranym. Nosił złoty łańcuszek z żydowskim symbolem życia chai oraz szafirowy pierścień na małym palcu, pachniał wodą kolońską. Choć zajmował się ciuchami, zawsze chciał pracować w branży rozrywkowej – do tego stopnia, że kiedyś zamówił olejny obraz przedstawiający go w smokingu, śpiewającego do mikrofonu. Widział samego siebie na miejscu Ala Jolsona czy Eddiego Cantora, żydowskich śpiewaków, którzy przebili się do mainstreamu amerykańskiej muzyki. Portret ten wisiał przy wejściu do mieszkania. Dziadek Joe nigdy jednak nie zaistniał w show-biznesie. Zamiast tego został krawcem – tak zresztą wyjaśniał pochodzenie nazwiska Kravitz.

Myślę, że podświadomie rozbudzał we mnie własne niespełnione ambicje. To on jako pierwszy włożył mi w dłoń mikrofon. Miał magnetofon szpulowy i uwielbiał się nagrywać, jak śpiewa różne szlagiery. Gdy miał już dość, oddawał mi mikrofon. Nauczył mnie śpiewać piosenki z musicali "Karuzela" i "Południowy Pacyfik". Szybko połknąłem bakcyla. Czułem się w tym naturalnie i świetnie się bawiłem. A gdy cichła muzyka, babcia Jean uczyła mnie gry w duraka, rosyjską grę karcianą, której nazwę tłumaczy się jako "dureń". Grywaliśmy całymi godzinami, a w tym czasie zajadałem się jej siekaną wątróbką z macą.

Obok portretu dziadka kluczowym elementem wystroju mieszkania był olejny obraz wiszący nad kominkiem w salonie. Na twarz przedstawionego na nim przystojnego młodego człowieka padał promień światła. Był to Leonard Kravitz, młodszy brat mojego taty, który w wieku 20 lat zginął w wojnie koreańskiej. Otrzymał pośmiertnie Medal Honoru za to, że poświęcił życie, broniąc swojego plutonu. Gdy byłem dzieckiem, nie mogłem oderwać oczu od tego obrazu – ołtarza pamięci poległego syna. Czułem wielkie brzemię straty i bólu wynikające z przedwczesnej śmierci mojego imiennika.

Ten ból leżał też u podstaw urazy, którą babcia Jean czuła w stosunku do mojego ojca. Tata jako pierwszy wstąpił do sił zbrojnych, a jego młodszy brat poszedł w jego ślady. Babcia uważała chyba, że gdyby tata się nie zaciągnął, Leonard też by tego nie zrobił. Obwiniała tatę o śmierć Leonarda.

Wyczuwałem też duże napięcie między moim tatą a Joem. Dopiero wiele lat później mama wyjaśniła mi, skąd się ono wzięło. Dziadek Joe nie był wiernym mężem. Tata nim gardził, ponieważ dziadek zdradzał babcię. Ale w dzieciństwie nie miałem pojęcia o tych problemach dorosłych. Byłem tylko wesołym chłopcem, zajadającym się makaronem z kaszą w kuchni mojej babci. Gdy dorosłem i zacząłem oglądać filmy Woody’ego Allena, dostrzegłem w nich swoją rodzinę. Wychowywałem się właśnie na tego typu żydowskim humorze.

W 1969 roku tata poleciał do Wietnamu jako dziennikarz i rezerwista. Nie było go niemal rok. Pamiętam jego zdjęcia z Sajgonu. Trzymał jednocześnie aparat i karabin maszynowy. Opowiadał, jak bardzo kocha Wietnam – ludzi i jedzenie – mówił, że ma tam własny dom i gospodynię.

W pewnym sensie odczuwałem ulgę, gdy go nie było. W końcu miałem trochę luzu. Tata trzymał wszystko żelazną ręką. Zgodnie ze staroświeckim wychowaniem z Bahamów mama podporządkowywała się swojemu mężczyźnie, więc nie kwestionowała jego autorytetu. Sama jednak też nie była popychadłem. Wprowadzała własne zasady, pilnowała na przykład, bym wywiązywał się z moich domowych obowiązków. Ale w przeciwieństwie do taty wymuszała to miłością. Ojciec stawiał na strach.

Gdy tata w końcu wrócił do domu z wojny, mama była przeszczęśliwa. Ja miałem mieszane uczucia. Z miejsca wszedł ponownie w swoją rolę. Z jednej strony cieszyłem się z jego powrotu, z drugiej nie znosiłem tego, że znowu się mnie czepiał: "Czemu te skarpetki nie są schowane? Co na środku pokoju robią te samochodziki?". Wraz z jego powrotem wróciły też napięcia między nami.

Bed-Stuy było dla mnie doskonałym schronieniem przed tymi napięciami. Najdziwniejsze, że te dwa tak od siebie różne światy zapewniały mi idealny balans. Nie wiem, czy to dzięki nim potrafiłem przystosować się do każdej sytuacji, czy może taki się już urodziłem. Wiem jednak, że gdy nadchodził czas, by jechać na Brooklyn, Eddie był przeszczęśliwy.

To właśnie na Brooklynie babcia Bessie po raz pierwszy wyraziła się z podziwem o moim talencie muzycznym. Wszystko zaczęło się w supermarkecie Waldbaum’s przy DeKalb Avenue. Płaciła właśnie za zakupy, a ja stałem obok niej, gdy nagle zacząłem nucić jakąś melodię. Kasjer rozpoznał, że to Czajkowski. Chciał wiedzieć, jakim cudem taki szkrab zna Czajkowskiego. Zdziwiona babcia mnie o to spytała. Odparłem, że usłyszałem tę melodię z mojego Show ‘N Tell – plastikowego urządzenia zawierającego projektor filmowy i gramofon. Po prostu utkwiła mi w głowie. Kasjer stwierdził, że dla dziecka to niezwykle trudna melodia do zapamiętania, a ja zwyczajnie wzruszyłem ramionami. Nie sądziłem, że to ważne.

Melodie z przedstawień broadwayowskich, piosenki pop, motywy symfoniczne – wszystkie je łatwo zapamiętywałem. Słuchanie ich sprawiało mi przyjemność. Istnieje jednak olbrzymia różnica między przyjemnością a pasją, a ta pojawiła się u mnie wraz z The Jackson 5. Zmienili moje życie. Pojawili się znikąd w 1969 roku, gdy miałem pięć lat, czyli wtedy, gdy dręczyły mnie moje koszmary z trumną i grobem. Zachwyciłem się ich wczesnymi przebojami – "I Want You Back", "ABC" czy "The Love You Save". Otworzyły mi umysł i serce tak, jak żadna inna muzyka. Stwierdzenie, że lubi się jakiś zespół, to jedno, lecz przyznanie, że ten zespół zmienił twoje życie, to zupełnie inna sprawa.

Lenny Kravitz. Let Love Rule. AutobiografiaLenny Kravitz. Let Love Rule. Autobiografia Wydawnictwo SQN

Więcej o: