Jonathan Stroud, brytyjski autor serii o młodych detektywach, którzy walczą z duchami w Londynie, jest uznanym i nagradzanym twórcą książek dla dorosłych i młodzieży. Jego bestsellerowa opowieść "Lockwood i Spółka" zostanie sfilmowana jako sześcioodcinkowy serial na Netfliksie.
Pierwszy rozdział Duch
O kilku pierwszych sprawach nawiedzonych domów, które badałam z Lockwood i Sp., wolałabym nie mówić za wiele. Raz, by chronić anonimowość ofiar, dwa, ze względu na drastyczny charakter badanych przypadków, ale głównie dlatego, że przy całej naszej pomysłowości i różnorodności spraw wszystkie zakończyły się klapą. No, wreszcie to wykrztusiłam! Żadna z naszych pierwszych interwencji nie znalazła finału, jakiego byśmy sobie życzyli. Koszmar z Mortlake został wprawdzie przepędzony, ale nie dalej niż do Richmond Park, gdzie czai się każdej nocy wśród milczących drzew. Zarówno Szare Widmo z Aldgate, jak i zjawisko pod nazwą Klekoczące Kości udało nam się zniszczyć, ale dopiero kiedy pochłonęły kilka kolejnych ofiar (czemu, jak myślę, można było zapobiec). Z kolei skradający się cień, który prześladował młodą panią Andrews – narażając jej zdrowie psychiczne i sprawiając, że nosiła coraz dłuższe spódnice – cóż, gdziekolwiek biedaczka teraz jest, cień nadal się za nią skrada. Nie mogę więc powiedzieć, że mieliśmy za sobą listę sukcesów w naszej branży, gdy w mgliste jesienne popołudnie dotarliśmy z Lockwoodem do domu z numerem 62 przy Sheen Street i zadzwoniliśmy do drzwi.
Staliśmy na ganku zwróceni plecami do ulicy, na której panował stłumiony szum. Lockwood przytrzymał dłużej dzwonek palcem prawej dłoni w rękawiczce. W głębi domu ucichło echo. Przyglądałam się drzwiom, wykruszającym się smugom lakieru zblakłym od słońca, rysom na skrzynce na listy. Cztery romby mlecznego szkła w szybie na drzwiach nie przepuszczały niczego poza ciemnością. Weranda sprawiała wrażenie miejsca opuszczonego i nieużywanego, w jej kątach zalegała gruba warstwa rozmokłych bukowych liści, którymi pokryty też były ścieżka i trawnik.
– Okej – odezwałam się. – Pamiętaj o naszych nowych zasadach. Nie wygadaj od razu przy kliencie wszystkiego, co tylko zobaczysz. Żadnego rozważania na głos, kto zabił kogo, jak i kiedy. A przede wszystkim, nie naśladuj rozmówcy. Błagam, bo to się zawsze źle kończy.
– Za dużo naraz, Lucy, nie zapamiętam – odparł Lockwood.
– Postaraj się.
– Wiesz, jakie mam ucho do akcentów. Naśladuję ludzi bezwiednie.
– To naśladuj ich po rozmowie z nimi. Nie w trakcie, nie na głos, a zwłaszcza gdy jest to ponaddwumetrowy Irlandczyk z wadą wymowy, pracujący w dokach portowych, a my jesteśmy z kilometr od jakiegoś uczęszczanego miejsca.
– Fakt, był rzeczywiście szybki jak na kogoś o takiej posturze – zgodził się Lockwood. – Ale przyznaj, że sprint jest dobry dla kondycji. Wyczułaś coś?
– Na razie nie. Ale to nic nie znaczy, w końcu jesteśmy na zewnątrz. A ty?
Zdjął palec z dzwonka i przez chwilę poprawiał coś przy kołnierzu płaszcza.
– Zaskoczę cię, bo ja owszem, tak. Śmierć była w ogrodzie zaledwie kilka godzin temu. Pod tym krzewem lauru w połowie ścieżki.
– Zakładam, że powiesz mi, że to tylko niewielka poświata – odparłam. Z przechyloną głową i półprzymkniętymi oczami wsłuchiwałam się w ciszę za drzwiami.
– Tak, mniej więcej wielkości myszy – przytaknął Lockwood. – Chociaż mógł to być kret. Podejrzewam kota.
– Czyli… niekoniecznie coś związanego z naszą sprawą, skoro mówimy o myszy?
– Niekoniecznie. Za taflą mlecznego szkła, w głębi domu, wychwyciłam jakiś ruch: coś się poruszyło na końcu ciemnego korytarza.
– Dobra, zaczynamy, już idzie – powiedziałam.
– Pamiętaj, co mówiłam.
Lockwood schylił się, żeby podnieść worek marynarski leżący u jego stóp. Oboje cofnęliśmy się od drzwi, przywołując na twarz profesjonalne miłe uśmiechy.
Czekaliśmy i nic się nie wydarzyło. Drzwi się nie otworzyły. Dom był pusty.
Lockwood właśnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy usłyszeliśmy kroki na ścieżce za naszymi plecami.
– Bardzo was przepraszam! – Kobieta, która wyłoniła się z mgły, wcześniej szła powoli, ale gdy się do niej odwróciliśmy, przyspieszyła, mobilizując się do wymuszonego truchtu. – Przepraszam! – powtórzyła. – Coś mi wypadło. Nie sądziłam, że przyjedziecie tak szybko. Na schodki weszła niewysoka kobieta w średnim wieku, opatulona w wielki, gruby sweter. Miała okrągłą twarz, krótkie włosy w odcieniu popielatego blondu odgarnięte do tyłu i przytrzymane za uszami funkcjonalnymi spinkami. Była ubrana w długą czarną spódnicę, sztywną białą koszulę i wełniany kardigan z wypchanymi kieszeniami po obu stronach. W jednej ręce trzymała cienki plastikowy folder, drugą wciskała głęboko w kieszeń kardiganu, rozciągając dzianinę.
– Pani Hope, tak? – spytałam. – Dobry wieczór pani. Jestem Lucy Carlyle, a to jest Anthony Lockwood z Lockwood i Spółka. Dzwoniła pani do nas.
Kobieta zatrzymała się na przedostatnim stopniu i wpatrywała się w nas szarymi, szeroko otwartymi oczami, w których pojawiały się kolejno wszystkie typowe w takich sytuacjach emocje: nieufność, resentyment, niepewność i przerażenie. Podobna reakcja była standardem w naszym fachu, dlatego nie traktowaliśmy tego personalnie.
Przenosiła wzrok ze mnie na Lockwooda i z powrotem, notując nasz schludny strój, uczesanie, lśniące rapiery wiszące u naszych pasów i ciężkie płócienne worki, które trzymaliśmy. Najdłużej wpatrywała się w nasze twarze. Nic nie wskazywało na to, żeby zamierzała podejść do drzwi.
– Tylko was dwoje? – spytała w końcu.
– Tylko my – przytaknęłam.
– Jesteście jeszcze tacy młodzi.
Lockwood przywołał na twarz uśmiech. Jego ciepło rozjaśniło zapadający zmierzch.
– W rzeczy samej, pani Hope. Sama pani wie, jak jest.
– Nie jestem panią Hope, jeśli już o tym mowa. – Jej blady uśmiech, którym próbowała odpowiedzieć na serdeczność Lockwooda, pojawił się tylko na krótką chwilę i znikł, zastąpiony niepokojem. – Jestem jej córką, Suzie Martin. Obawiam się, że matka tu więcej nie przyjdzie.
– Ale byliśmy tu z nią umówieni – powiedziałam. – Miała nas oprowadzić po domu.
– Wiem. – Kobieta wbiła wzrok w swoje eleganckie czarne buty. – Niestety matka nie czuje się na siłach, żeby jeszcze kiedyś przekroczyć próg tego domu. Okoliczności śmierci ojca były wystarczająco straszne, ale w ostatnim czasie nocne… zakłócenia zrobiły się zbyt uporczywe. Zeszłej nocy było tak źle, że matka uznała, że ma dosyć. Przeniosła się do mnie. Będziemy musiały wystawić dom na sprzedaż, ale oczywiście nie możemy tego zrobić, zanim nie będzie uznany za bezpieczny. – Zmrużyła lekko oczy. – Dlatego was wezwałyśmy. Przepraszam, ale czy nie powinien być z wami wasz przełożony? Myślałam, że w interwencji zawsze bierze udział ktoś dorosły. Ile macie lat?
– Ani za dużo, ani za mało – odparł Lockwood z uśmiechem. – Jesteśmy w idealnym wieku.
– Ściśle mówiąc – wtrąciłam – obecność osoby dorosłej jest prawnym wymogiem tylko wtedy, gdy agenci są jeszcze w trakcie szkolenia. Faktycznie, duże agencje wysyłają na interwencje przełożonych, ale to jest regulowane wewnętrzną polityką firmy. Mamy odpowiednie uprawnienia do wykonywania zawodu i jako niezależna agencja nie widzimy takiej konieczności.
– Z doświadczenia powiem, że dorośli tylko przeszkadzają – dodał słodko Lockwood. – Ale oczywiście mamy ze sobą licencje, gdyby chciała pani je zobaczyć. Kobieta przygładziła ręką gładko przyczesane włosy.
– Nie, nie… Nie ma takiej potrzeby. Skoro matka specjalnie do was zadzwoniła, jestem pewna, że wszystko jest w porządku… – Jej głos był neutralny, ale pojawiła się w nim niepewność. Zapadła cisza.
– Dziękuję pani. – Spojrzałam na drzwi. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy jest w domu ktoś inny? Bo gdy zadzwoniliśmy do drzwi, wydawało mi się przez chwilę…
Kobieta szybko podniosła na mnie oczy.
– Nie, to niemożliwe. Tylko ja mam klucz.
– Rozumiem. Musiałam się pomylić.
– Wobec tego nie będę was dłużej zatrzymywać – powiedziała pani Martin. – Proszę, tu jest wypełniony formularz, który wysłaliście matce. – Podała nam folder. – Mamy nadzieję, że się wam przyda.
– Na pewno – odparł Lockwood, chowając folder pod płaszczem. – Bardzo dziękujemy. Zabieramy się do pracy. Proszę przekazać pani matce, że skontaktujemy się z nią jutro rano. Kobieta wręczyła mu klucze. Na ulicy za nami rozległ się klakson, odpowiedział mu drugi. Do godziny policyjnej było jeszcze dużo czasu, ale zapadał zmrok i ludzie robili się nerwowi, chcieli już być w swoich domach. Niedługo londyńskie ulice będą opustoszałe, jeśli nie liczyć mgły i zdradliwego światła księżyca. A raczej jeśli nie liczyć tych wszystkich rzeczy, których żaden dorosły nie może wyraźnie zobaczyć.
Suzie Martin też była tego świadoma. Skuliła ramiona i owinęła się ciasno kardiganem.
– To ja już pójdę. Chyba powinnam wam życzyć powodzenia… – Jej spojrzenie uciekło w bok.
– Tacy młodzi! To straszne, co się porobiło z tym światem.
– Dobranoc, pani Martin – odparł Lockwood.
Nie odpowiedziała, schodząc szybko ze schodków. Po kilku sekundach jej oddalającą się postać zasłoniły krzewy lauru i mgła.
– Nie była specjalnie zachwycona – zauważyłam.
– Coś czuję, że jutro rano zabiorą nam tę sprawę. – W takim razie rozwiążmy ją dziś w nocy – odparł Lockwood. – Gotowa?
Poklepałam rękojeść rapiera.
– Gotowa. Uśmiechnął się szeroko, podszedł do drzwi i ze swadą godną cyrkowego magika przekręcił w zamku klucz.
<<Reklama>> Seria "Lockwood & Sp" dostępna jest w formie e-booków w Publio.pl >>
Krzyczące krzesła Poradnia K