Jeanne zawsze kierowała się dewizą: Kłam tak długo, aż wszyscy ci uwierzą [FRAGMENT KSIĄŻKI]

"To zdanie mogłoby posłużyć jako charakterystyka niemal każdej oszustki, jaka pojawiła się wcześniej lub później. 'Jeśli ją spotkacie, polubicie ją'." - pisze Tori Telfer. Publikujemy fragment książki, która premierę miała 15 września.

Tori Telfer "Oszustki", Poradnia K - przeczytaj fragment:

Jeanne de Saint-Rémy alias: Comtesse de La Motte (1756–1791)

Kiedyś, dawno temu, król Francji postanowił kupić dla swojej kochanki najpiękniejszy diamentowy naszyjnik na świecie.

Działo się to w 1772 roku. Monarchą był nieśmiały i nieporadny Ludwik XV, a jego kochanką Madame du Barry; jej lekko zaróżowione policzki i śnieżnobiały dekolt przeszły do legendy. Potrzebowała naszyjnika, który byłby godny jej urody, więc królewscy jubilerzy zabrali się do pracy i zaczęli sprowadzać diamenty z najodleglejszych krajów świata, takich jak Rosja czy Brazylia. Powstało dzieło sztuki olśniewające – 2800-karatowa kolia z 647 diamentów – i nieco złowróżbne. Zaprojektowano ją w taki sposób, aby okalała szyję kobiety, sięgając aż na jej pierś, a dodatkowe sznury diamentów spływały z tyłu na kark. Naszyjnik ozdobiono lekkimi wstążeczkami w barwie błękitnej, które miały łagodzić, co się nie powiodło, ogólne, nieco przytłaczające wrażenie. Jego styl nazwano terminem collier d’esclavage: "obrożą niewolnicy".

Zdawało się, że to arcydzieło będzie najbardziej pożądanym wyrobem sztuki jubilerskiej na świecie, ale Madame du Barry nigdy nie miała okazji go przymierzyć. Zanim Ludwik XV zdążył wyłożyć dwa miliony livrów, jakie należało zapłacić – ponad siedemnaście milionów dzisiejszych dolarów – zmarł na ospę, zostawiając swoją kochankę bez cennej pamiątki i przerażonych jubilerów bez grosza. Przez pewien czas jubilerzy jeździli po Europie, wymachując naszyjnikiem przed nosem rozmaitych monarchów, ale nikt jakoś nie dał się uwieść jego migotliwej, nieco złowrogiej aurze, a nawet jeśli już ktoś miał na niego ochotę, to i tak nie stać go było na taką przyjemność.

Zobacz wideo Ogłaszamy (kulturalnie) koniec wakacji. Jeśli przegapiliście któryś z tych tytułów, warto nadrobić. Są też nowości

Jubilerzy wrócili więc do ojczyzny, aby spróbować ostatniej opcji, jaka im pozostała. W mieście pojawiła się właśnie nowa osoba, dziewczyna. Młoda królowa z Austrii, znana ze swojej eleganckiej szyi. Mówiono, że jest nieco frywolna i ma obsesję na punkcie wszystkich możliwych błyskotek, może więc ją zaciekawi sławna kolia. W końcu jaka kobieta nie chciałaby dostać w swoje ręce czegoś tak…bezcennego?

Szesnaście lat wcześniej na świat przyszła pewna drobna dziewczynka. W jej domu nie słyszano o diamentach. Ojciec był pijakiem, matka tłukła ją rózgą, a jej przodkowie roztrwonili resztki smętnego majątku wiele pokoleń wcześniej. Ale jej nazwisko! Dziewczyna nazywała się Jeanne de Saint-Rémy, była dumną potomkinią rodu Walezjuszy (Valois) i dla niej to nazwisko było cenniejsze niż wszystko inne. Jej ojciec, formalnie rzecz biorąc, był prapraprawnukiem Henryka II, który rządził Francją w połowie XVI wieku jako dziesiąty władca z dynastii Walezjuszy, tyle że prapraprawnukiem królewskiego dziecka z nieprawego łoża, potomkiem jednej z kochanek Henryka II, i podczas gdy jego przodkowie cieszyli się pewnymi względami monarchów, jego potomkowie cierpieli. Przez pokolenia przodkowie Jeanne żyli jako kłusownicy i złodzieje, stopniowo tracąc większość ziem sprzedawanych na pokrycie długów, i w końcu pozostał im tylko rozpadający się wiejski dom pod miasteczkiem Bar-sur-Aube w Szampanii. W chwili, gdy Jeanne i jej rodzeństwo przyszli na świat, nie było już najmniejszego śladu blasku Walezjuszy. Prawdę mówiąc, dzieci były tak wychudzone i zdziczałe, że miejscowi na ich widok odwracali wzrok.

W murze ich rozpadającego się domu była niewielka dziura i sąsiedzi czasami wciskali przez nią jedzenie dla dzieci, żeby nie patrzeć na ich wygłodzone twarze. Ale Jeanne dorastała, wierząc głęboko, że gdzieś za kulisami świata czekają na nią pieniądze Walezjuszy, o ile tylko zdoła przekonać kogoś ważnego, aby jej wysłuchał. Rodzice na swój własny, trujący sposób, wspierali to złudzenie. Kiedy ich długi osiągnęły zastraszające rozmiary, cała rodzina uciekła do Paryża, gdzie matka Jeanne zmuszała ją do żebrania, bijąc ją zajadle, jeśli dziewczynka nie przyniosła do domu dość pieniędzy.

Jeanne snuła się więc po ulicach, wołając: "Litości dla biednej sieroty z rodu Walezjuszy!". W Paryżu jej ojciec zmarł w końcu od przepicia, jego ostatnie słowa, twierdziła Jeanne, brzmiały jak wezwanie: "Zaklinam cię na wszystko, w każdym nieszczęściu pamiętaj, że jesteś Valois!".

Kiedy Jeanne miała osiem lat, jej uliczne krzyki wpadły w ucho pewnej damie o dobrym sercu, markizie de Boulainvilliers, która wzięła pod swoją opiekę Jeanne i jej rodzeństwo. Głaskała dzieci po główkach i wysłała je do szkoły z internatem. (W tym czasie matka Jeanne porzuciła rodzinę i uciekła z innym mężczyzną). Markiza doprowadziła nawet do potwierdzenia autentyczności pochodzenia swoich podopiecznych z rodu Walezjuszy i zdobyła dla nich niewielką królewską pensję, odpowiednik około ośmiu tysięcy dzisiejszych dolarów. Dla Jeanne to powinna być mile widziana odmiana losu – uznanie ze strony monarchy, że jest tą osobą, za którą się podaje – ale ambitna dziewczyna poczuła się wręcz urażona tym gestem. Chciała prawdziwych pieniędzy. Chciała, aby oddano jej wiejską posiadłość Walezjuszy. Chciała, aby ludzie patrzyli na nią z podziwem.

Chociaż Francja powoli pogrążała się w kryzysie – przesyłała pieniądze na podtrzymanie amerykańskiej rewolucji, aby osłabić tradycyjnego wroga, Anglików, nie zdając sobie sprawy z tego, że jedynie dziesięciolecie dzieli ją od własnej, krwawej rewolucji – klasy wyższe nadal wiodły olśniewające życie mogące zawrócić w głowie nawet najbardziej trzeźwej dziewczynie.

W centrum tego zachwycającego świata znajdowała się postać młodej królowej, Marii Antoniny, która bezwstydnie wydawała na stroje znacznie więcej, niż pozwalał jej budżet, jej fryzury przypominały wyszukane rzeźby, miała na każde skinienie prywatnego wytwórcę czekolady i zatrudniała osobę, której jedynym zadaniem było pilnowanie, aby w królewskich komnatach nigdy nie brakowało świeżych kwiatów. Mając taką królową na tronie, któż nie chciałby dla siebie choćby małego kawałka tego olśniewającego przepychu? Każdy, kto się liczył w kraju, pragnął mieć więcej, wspinając się bezwstydnie po plecach tych, którzy stali niżej na drabinie społecznej, po to aby samemu wznieść się choć milimetr wyżej. A nikt w całym wygłodzonym kraju, nękanym przez rozpadającą się gospodarkę, nie chciał wspiąć się wyżej, niż pragnęła tego Jeanne.

Charles Boehmer żył w otoczeniu tak wielu diamentów, że chciał się zabić. On i jego partner, Paul Bassenge, byli królewskimi jubilerami i zaprojektowali dla francuskiego monarchy kolię z 647 diamentów, co, jak się okazało, było największym błędem w ich zawodowej karierze. Ten cenny drobiazg był przeklęty. Naprawdę przeklęty! Jubilerzy spędzili minione dziesięć lat, błagając Marię Antoninę, aby przejęła naszyjnik z ich rąk, mimo to królowa nie wyraziła najlżejszego zainteresowania. W pewnym momencie Boehmer rzucił się przed nią na posadzkę, łkając, i zagroził, że jeśli nie kupi od niego kolii, rzuci się do rzeki. Na co królowa odparła chłodno, że w przypadku jego śmierci z pewnością nie będzie czuła się za nią odpowiedzialna.

Boehmer powinien był w tym momencie zrozumieć, że puka do niewłaściwych drzwi. Maria Antonina niemal nigdy nie nosiła naszyjników – odwracały uwagę od klasycznej prostoty jej długiej szyi. Ale był zbyt zadłużony, aby myśleć o estetyce. Razem z Bassenge zainwestowali cały swój majątek, aby stworzyć to arcydzieło, i co dostali w zamian? Kolia była dla nich niczym młyński kamień u szyi. Martwili się, że będą go dźwigać w nieskończoność.

Podczas gdy królewscy jubilerzy rwali włosy z głów, Jeanne, wówczas dwudziestotrzyletnia, marzyła o przyszłej wielkości. Chociaż markiza była dla niej niesłychanie łaskawa, Jeanne zaczęła narzekać na jej nadmierną opiekę. Markiza cały czas starała się wychować ją na miłą, dobrze ułożoną, prostą dziewczynę – może szwaczkę? Ale Jeanne czuła się głęboko urażona sugestiami, że miałaby być kimkolwiek innym niż damą wszech czasów. Wreszcie nieskończenie cierpliwa markiza postanowiła wysłać Jeanne i jej siostrę to klasztoru, być może nie bez związku z podejrzeniem, że Jeanne usiłuje uwieść jej męża. Jak można się było spodziewać, Jeanne w najmniejszej mierze nie czuła zainteresowania życiem w ubóstwie i pobożności, toteż jesienią 1779 roku uznała, że ma dość zakonu. Z kilkoma monetami w kieszeni razem z siostrą uciekły z klasztoru i wróciły do rodzinnego miasteczka, mając nadzieję, że zrobią należyte wrażenie na miejscowych, którzy pamiętali je jedynie jako parę wygłodzonych urwisów.

Powrót Jeanne do rodzinnego miasteczka nie wypadł aż tak wspaniale, jak sobie wyobrażała. Niektórzy z miejscowych uznali wręcz, że jest troszkę obłąkana, w tym także pewna kobieta, u której się zatrzymała i która nazwała ją "demonem". (Z pewnością nie pomogło Jeanne, że próbowała uwieść męża także tej kobiety). Inni poczuli się jednak nieodporni na jej wdzięk.

Niezależnie od wszystkich swoich niepokojących pomysłów, Jeanne miała bowiem trzy cechy, które przykuwały uwagę innych: promienny uśmiech, błysk jasnych oczu i przekonujący sposób wysławiania się. Nie była dobrze wykształcona, ale instynktownie rozumiała zasady, na jakich działa społeczeństwo, i nie bała się łamać reguł, jeśli czuła, że stawiają ją w niekorzystnym położeniu. "Nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, podziwiałem dzielność tego ducha, którego nic nie mogło powstrzymać", napisał młody prawnik Jacques Beugnot, który zakochał się w niej bez pamięci. Uznał to za urocze, że usposobienie Jeanne "w tak uderzający sposób odbiega od nieśmiałości i wąskich horyzontów innych dam z miasteczka".

Jeanne zainteresowała się jego osobą bardziej ze względu na pomoc prawną, jakiej mógł jej udzielić, niż na jego miłość, wierząc głęboko, że prawnik pomoże jej w odzyskaniu fortuny Walezjuszy. Jeśli chodzi o miłość, szukała jej gdzie indziej i zanim skończyła dwadzieścia cztery lata, znalazła innego mężczyznę: pozbawionego talentów oficera francuskiej armii, który nazywał się Antoine de La Motte. Kiedy zaszła w ciążę, oboje uznali, że dla przyzwoitości muszą się pobrać. (Jeanne nie bała się naruszania norm społecznych, ale tylko wtedy, gdy przynosiło jej to korzyść, a rola matki nieślubnego dziecka z pewnością mogłaby jej przeszkodzić we wspinaczce po drabinie społecznej). Wzięli ślub o północy 6 czerwca 1780 roku i szybko zaczęli posługiwać się tytułami Comte et Comtesse de la Motte – hrabiego i hrabiny. We Francji żyli gdzieś prawdziwi arystokraci z rodu La Motte, niespokrewnieni z Antoine’em, ale oboje z Jeanne doszli zapewne do wniosku, że mogą po prostu przywłaszczyć sobie ich herb. W końcu Jeanne zawsze kierowała się dewizą: "Kłam tak długo, aż wszyscy ci uwierzą".

OszustkiOszustki Poradnia K