W kwietniu 1982 warszawiacy pierwszy raz usłyszeli "siekierę, motykę" zagraną na fleciku

Jak dostosowywali się do zakazów i nakazów stanu wojennego? W jaki sposób zamykały się za nimi ścieżki otwarte przed grudniem '81? Co pozwalało im trwać, i tworzyć enklawy wolności? Jakich musieli dokonywać wyborów? Kiedy słabli i gorzknieli? Dzięki czemu znów ogarniała ich nadzieja? Czy ten proces naprawdę się zakończył? - te pytania "zwykłym ludziom" zadaje autorka książki "Dzień bez Teleranka". Przedpremierowo publikujemy fragment reportażu.

Goniec z wydawnictwa, reżyser zaraz po filmówce, młody pracownik komitetu dzielnicowego, początkująca dziennikarka, motorniczy, ogrodniczka z MSW, kapitan z wydziału zabójstw, sekretarz organizacji partyjnej w dużej firmie, mały chłopiec, któremu zamknęli ojca, i inni to bohaterowie, których historia zwykle nie zauważa. Każdy z nich stał się częścią reporterskiej opowieści o jednym z najboleśniejszych momentów w dziejach powojennej Polski, kiedy wszystko przesiąknięte było polityką. Relacje bohaterów, nagrywane na bieżąco, a także w roku 1989 i w latach dwutysięcznych, przeplatają się z dokumentami władz partyjnych czy SB. Pokazują szczegóły tego kolizyjnego kursu, na którym Polacy znaleźli się w latach 80.

Anna Mieszczanek "Dzień bez Teleranka. Stan wojenny - pomysły na życie", Wydawnictwo MUZA S.A. - fragment: 

Warszawa, Ogrodniczka z MSW i ksiądz od Świętego Marcina

Pierwsze dni stanu wojennego, zabici w Wujku to był dla niej koszmar. Ogrodniczka z MSW ratowała się u Świętego Marcina.

Święty Marcin na Piwnej to było od lat miejsce sióstr franciszkanek, które prowadziły też słynny ośrodek dla niewidomych dzieci w Laskach. W Laskach właśnie we wrześniu 1939 i podczas Powstania Warszawskiego działał potajemnie szpital polowy, pod samym nosem stacjonujących w pobliżu Niemców. Zakład dla niewidomych szczęśliwie przetrwał wojnę, a potem wojenny kapelan sióstr, ksiądz Stefan Wyszyński, a od 1948 roku prymas Polski, powierzył im opiekę nad odbudowanym z gruzów dawnym klasztorem augustianów i kościołem Świętego Marcina przy Piwnej w Warszawie.

To było w 1957 roku, rektorem został młody, 30-letni ksiądz Bronisław Dembowski. W barokowym kościele odbudowano tylko mury i fasadę, bo z wnętrza nic nie przetrwało Powstania. Za jakiś czas jedna z sióstr zaprojektowała ogromny drewniany krucyfiks, do dziś dominujący w nawie głównej, i prostą drogę krzyżową. Już w duchu upraszczającego wszystko – co wtedy wydawało się wspaniałe – Soboru Watykańskiego II, trwającego od 1962 roku. Prymas Wyszyński tylko temu jednemu kościołowi w Polsce pozwolił po zakończeniu Soboru "pilotażowo" wprowadzić odnowioną tam liturgię – nie po łacinie, a po polsku; nie z księdzem twarzą do ołtarza, a twarzą do wiernych; nie długie "barokowe" kazania, a proste homilie, które szczególnie dobrze wychodziły księdzu Dembowskiemu, współpracującemu z warszawskim Klubem Inteligencji Katolickiej.

Przychodziły na te "nowe" msze tłumy. Choć i ośrodek w Laskach wciąż pełnił ważną rolę dla warszawskiej inteligencji. Formował, chronił. Tam, bez podsłuchu, w latach 70. odbywały się na przykład zebrania kolegium redakcyjnego katolickiego miesięcznika "Więź".

Podobnie jak Laski, chroniła także Piwna – w latach 70. na przykład demokratyczną opozycję, która formowała się już wyraźniej po biciu robotników w Radomiu w 1976 roku. W maju 1977 środowisko KOR-owskie przeprowadziło na Piwnej tygodniową głodówkę protestacyjną – bo kilku robotników skazanych za protesty w 1976 roku w Radomiu wciąż było w więzieniach, bo aresztowano kolejne osoby zaangażowane w pomoc skazanym i ich rodzinom. Nie głodował z nimi, ale był w kościele codziennie Tadeusz Mazowiecki. A potem, w domu, organizował konferencje prasowe dla dziennikarzy. Głównie zagranicznych, choć zapraszana była też Polska Agencja Prasowa.

A dwa tygodnie wcześniej, kiedy na początku maja 1977 znaleziono zwłoki współpracującego z KOR-em krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa, ksiądz Dembowski odprawił w intencji zamordowanego mszę świętą, choć w tłumie wypełniającym kościół było mnóstwo ubeków i w każdej chwili groziła prowokacja.

Zobacz wideo Legendy "Solidarności". Choć nie ma już ich z nami, to dzięki nim żyjemy w wolnej Polsce

Człowiek może nie czynić zła

Być może właśnie wtedy Ogrodniczka z MSW trafiła do Świętego Marcina pierwszy raz? To tylko przypuszczenie. Pewne jest, że po latach ten kościół stał się schronieniem także dla niej.

Bo pod koniec lat 70. ksiądz Dembowski zainicjował na Piwnej modlitewne spotkania Odnowy w Duchu Świętym, ruchu wspieranego przez papieża Pawła VI. Z pierwszą taką grupą, nazwaną "Marana tha", co znaczyło "Przyjdź, Panie Jezu", związana była znana biblistka, profesor Anna Świderkówna, przyszywana ciotka Początkującej. I to z nią dużo rozmawiała o Bogu Ogrodniczka z MSW. Także o księdzu Dembowskim, o księdzu Saliju, który powiedział kiedyś, że człowiek może nie robić zła. To mocno zapadło jej w serce.

Nie, nie pomagała w Komitecie Prymasowskim, do którego już od 13 grudnia ludzie przychodzili, dostawali informacje, znosili rzeczy do paczek dla uwięzionych. Tłum ludzi, wiedzieli, gdzie przyjść, bez żadnej reklamy przecież. Gdyby ktoś, kto jej nie znał, zidentyfikował jej miejsce pracy, "trupem by padł" – myślała wtedy. Ale ci, z którymi była blisko – wiedzieli. Zawsze uprzedzała, żeby nie było szoku.

Nie lubiła księży, którzy piętnowali partyjnych. Zaraz stawała duchem po stronie tego, którego źle oceniają. Ale w jej grupie charyzmatycznej wszystkie głośne, emocjonalne oceny były odsuwane. I nastawienie księdza Dembowskiego było dla niej takie, jak trzeba.

Dzięki Kościołowi niby nic się w życiu Ogrodniczki nie zmieniło, ale i wszystko stało się inne. Zaczęła zauważać, że nie wszędzie jest albo samo zło, albo samo dobro. Że to jest wymieszane. I że trzeba dbać o to, żeby "nie zionąć jadem". Bo tym, którzy tego nie rozumieją – wolno, ale tym, którzy wiedzą, to już nie. Uważała, że jej grupa miała szczęście, bo byli w otoczeniu ludzi, którzy pomagali im widzieć inaczej. Ksiądz Dembowski. Hania, czyli profesor Świderkówna.

To było trudne do przyjęcia, ale w jakiś naturalny sposób weszło w życie Ogrodniczki. Może też ją samą usprawiedliwiało? Komu to sądzić? Na pewno uważała, że to jest trudna, ale na dłuższą metę chyba jedyna droga, bo przemoc… Klaps dany dziecku na chwilę pomoże, ale na dłuższą metę przecież zaszkodzi. Wiedziała to po sobie, dobrze pamiętała surowego, gwałtownego ojca. Była coraz bardziej pewna, że przemoc na trochę pomaga, ale nie działa na dłużej. Że każdy, kogo spotyka, ma swoją godność.

Oszustki - fragment okładki Jeanne zawsze kierowała się dewizą: Kłam tak długo, aż wszyscy ci uwierzą

Ksiądz Dembowski

I mimo stanu wojennego zaczęła mieć poczucie, że wszystko idzie w dobrą stronę, tylko że ludzie nie zauważają tego dobrego. Ksiądz Dembowski na spotkaniach – raz w tygodniu, ponad dwie godziny – wyławiał te dobre rzeczy, kierował modlitwę tam, gdzie była najbardziej potrzebna. Kiedy był, na przykład, czas plotek na temat prymasa Glempa – niczego nie tłumaczył. Prowadził modlitwę: "Panie, polecamy ci księdza Prymasa i wszystkie jego trudne sprawy. I polecamy ci to zło, które się szerzy, bo przecież Ty jeden wiesz, jak to jest. Prymas to pokorny i dobry człowiek, jakie on ciężary musi nosić". Więc nawet jeśli wcześniej ktoś coś słyszał i się oburzał – na Prymasa albo plotkarzy, wszystko jedno – to już wiedział, jak ma się temu przeciwstawić. Jak narzekania było dużo, ksiądz wskazywał mikrofon i mówił, że jak ktoś chce, to może do niego biadolić. A potem pytał: "A kto nam obiecywał, że będzie lekko? Czy wolelibyśmy żyć w czasach pierwszych chrześcijan albo wojen? Rozejrzyjmy się dokoła". I ludzie z grupy czuli, że im to pomaga. Dostrzegali, że beznadzieja nie jest tak wielka, jak im się przed chwilą zdawało.

Ogrodniczka zapamiętała, że ksiądz Dembowski dość wcześnie zaczął mówić o tym, jak zmieniło się jego oburzenie na stan wojenny; coraz częściej dostrzegał, że może bez niego nie stałoby się wiele dobra. Opowiadał o internowanych, których odwiedzał, dalekich od Pana Boga. A ponieważ byli wytrąceni ze zwykłego życia, szukający sensu – rozmawiali. Z nim, z księdzem Janem Sikorskim, któremu Prymas powierzył duszpasterstwo internowanych w więzieniu na Białołęce. Najpierw nieufni, wracali do tego, co znali z dzieciństwa. Bo większość przecież to znała.

Stalin, Ulbricht i Mao Zedong, 1949 rok W miarę jak Stalin się starzał, kino stawało się jego obsesyjnym rytuałem

Warszawa, w radiu proszą: zgaś światło!

W drugi dzień Wielkanocy, w kwietniu 1982, warszawiacy pierwszy raz usłyszeli siekierę, motykę zagraną na fleciku i audycję Radia "Solidarność".

Nadawana była z dachu kawiarni Melodia na Ochocie. Wcześniej nagrali ją na kasecie, w jakiejś kryjówce z okropnym pogłosem, przygotowanej przez Zofię i Zbigniewa Romaszewskich. Więc nakryci kołdrą – żeby ten pogłos zlikwidować – nagrywali. Zofia i Janusz Klekowski. "Jeśli nas słyszycie – prosili już na antenie – wyłączcie światło, wtedy będziemy wiedzieli". I kiedy audycja już "szła", widzieli, jak światła w oknach wokół gasną i to było niesamowite. Nadawano z nadajnika o niewielkim zasięgu, skonstruowanego w domowych warunkach, trochę "metodą Adama Słodowego", który z obśmiewanej przez wszystkich rowerowej szprychy i kawałka sklejki robił w telewizyjnej audycji w latach 60. czy 70. cuda.

Potem powstawały kolejne nadajniki, kolejne audycje. Radio "Solidarność" działało i we Wrocławiu, i w Świdniku, Toruniu, Puławach. Czasem fale audycji nakładały się na obraz telewizyjny. I to było najlepsze!

Góry koło Płocka, Maria Stępniak i Solidarnościowy maluch

3 maja był tuż, tuż. Maria i płockie środowisko wokół niej zastanawiali się, co robić. O Marii wszyscy wiedzieli, że jak pojawiają się problemy, to zawsze poświęca je Bogu. Więc kiedy na początku roku pomyślała, że tylu ludzi jest internowanych, że cierpią tam, a oni jeszcze w domu, na wolności, postanowiła: "Panie Boże, zorganizujemy mszę". Zrobiła solidarnościowym maluchem objazd po wszystkich kolegach i zamówiła mszę w intencji Ojczyzny i internowanych.

I znowu ten nurt… Msze za Ojczyznę zaczęły się jeszcze w "karnawale". W Warszawie te najbardziej znane – i tak bardzo przez ubecję oskarżane – były w kościele na Żoliborzu. Zaczął, wyświęcony jeszcze przed wojną, w 1936 roku, ksiądz Teofil Bogucki, kapelan jednego z oddziałów w Powstaniu Warszawskim. Potem w każdą ostatnią niedzielę miesiąca odprawiał je ksiądz Jerzy Popiełuszko, od 1981 roku duszpasterz hutników. Teksty jego kazań – o sile prawdy, godności – krążyły w maszynopisach po Polsce, a przez zakrystię wchodził często na te msze ateusz, Jacek Kuroń, który mieszkał tuż obok kościoła.

Czy śpiewał razem z wiernymi na końcu mszy Boże, coś Polskę? Tę tajemniczą pieśń, napisaną w roku 1817 na cześć króla właśnie utworzonego Królestwa Polskiego – cara Aleksandra? Pieśń, której już rok po pierwszym wykonaniu "ulica" zmieniła refren i zamiast: Naszego króla zachowaj nam, Panie! śpiewała: Naszą ojczyznę racz nam wrócić, Panie! Przez lata była pieśnią konspiratorów, po Powstaniu Listopadowym stała się już powszechną manifestacją patriotyzmu. Śpiewano ją tak często, że po demonstracjach tuż przed kolejnym powstaniem, Styczniowym, carskie władze tego śpiewania zabroniły. Ale i tak dodawano do niej kolejne zwrotki, zaczęto śpiewać na melodię popularnej pieśni maryjnej Serdeczna Matko, opiekunko ludzi. Ta pieśń żyła.

Mogła nawet zostać polskim hymnem – zaintonowana przez marszałka Sejmu Ustawodawczego w 1919 roku konkurowała z Rotą, Warszawianką, Z dymem pożarów i Pierwszą Brygadą. I ostatecznie, choć dopiero w 1926 roku, ustąpiła Mazurkowi Dąbrowskiego. Ale była, i wciąż jest, obecna w tym polskim nurcie. A kto pierwszy ułożył, śpiewając ją, palce w znak Victorii i podniósł rękę? To już nie do ustalenia.

Dzień bez Teleranka - Anna MieszczanekDzień bez Teleranka - Anna Mieszczanek Wydawnictwo Muza S.A.

Więcej o: