Chciałem przypomnieć sobie smak wody. Marzyłem o tym, że przepłuczę wyschnięte gardło i spierzchnięte wargi. Gdyby nikt nie patrzył, zwilżyłbym sobie jeszcze lepiące się czoło, ramiona, pachy. Ale na razie miałem tylko odpadki. Breję w kolorze gliny, mieszaninę wody i paliwa. Unosił się w niej rudy osad. "Pewnie rozwali mi nerki" – myślałem, potrząsając butelką. Ale piłem. Kilka łyków na dobę. Żeby przeżyć.
Dokuczał mi smród własnego ciała. Pot przeżarł ubranie, a następnie koce. Jednak gdybym bez pytania wstał i poszedł się umyć, już bym nie wrócił. Za nieposłuszeństwo należała się kara. Bicie, głodówka, śmierć.
Piraci nikogo nie wyróżniali. Byłem kapitanem, ale kazali mi jak reszcie spać na podłodze. Moje legowisko miało dwa metry długości, sześćdziesiąt centymetrów szerokości. Z jednej strony ścianka, w połowie której zaczynały się okna, z drugiej – czerwone metalowe szafki od urządzeń nawigacyjnych. Wzdłuż nich, tuż nad moją głową, biegła poręcz. Musiałem uważać, żeby w nią nie grzmotnąć. Na podłodze leżały koce, przynajmniej nie odgniatałem sobie ciała. Ale i tak każdego ranka czułem się jak bokser po dwunastorundowej walce.
Kolejne dni i godziny na podłodze obciążały bardziej mózg niż ciało. No bo o czym możesz myśleć zwinięty na ziemi jak szmata? Bałem się, przeraźliwie się bałem, że już nigdy nie zobaczę córki. Że już jej nie poopowiadam o przygodach w portach. Że nie odprowadzę żony do pracy. Że po moim powrocie z morza nie usiądziemy w kuchni, jak to mieliśmy w zwyczaju, i nie będziemy świętować powrotu z rejsu.
Zastanawiałem się tylko, jak zginę.
Widziałem ląd. Był blisko, wystarczyło zbiec z najwyższego piętra statku, dać susa nad burtą, rzucić się do wody. Tylko co potem? Nawet nie dopłynąłbym do plaży. Piraci waliliby do mnie, aż ocean zabarwiłby się od mojej krwi. Widziałem ich w akcji, niektórzy naprawdę potrafili przymierzyć z karabinku. Wyrzucali do wody śmieci ze statku, a potem urządzali zawody w strzelaniu. Kto przedziurawił dryfujący przedmiot, wygrywał.
Gdyby zobaczyli mnie w wodzie, złapaliby za kałachy. Zostałbym rozpruty jak sufit, na który gapiłem się co dzień. Tak, w sufit też lubili walić. Zwłaszcza kiedy się upili.
Więc ucieczka nie miała najmniejszej szansy powodzenia. Musiałem czekać, ale czasu było coraz mniej. Prawie nie było go wcale. Do jutra armator miał zdecydować, czy zapłaci okup w wysokości, jakiej żądali porywacze. Jeśli będzie zwlekał, trafimy na ląd. A stamtąd nikt już nie wraca.
Wyobrażałem sobie, co będzie, gdy kompania zaakceptuje żądania somalijskich piratów. W przeciągu tygodnia uruchomiłbym silniki, podniósł kotwicę i ruszył do domu. Przecież tak było z japońskim statkiem "Izumi", który stał niedaleko nas. Jeszcze kilka dni temu przypominał mrowisko. Po pokładzie miotała się banda piratów. Pilnowali dwudziestoosobowej załogi. Samych Filipińczyków.
Aż nagle pojawił się nad nimi samolot. Wykręcił kilka kółek, ktoś wypchnął z niego pakunek z forsą. Bojka oznaczyła miejsce zrzutu. Widziałem, jak ulatnia się z niej gęsty, pomarańczowy dym. Somalijczycy natychmiast wskoczyli do motorówek. Wyłowili zdobycz. Wrócili na "Izumi" pewnie po to, żeby przeliczyć banknoty. Zmyli się już po kilku godzinach. – Ludzie – piekliłem się, patrząc na marynarzy – dlaczego nie ruszacie!? Gdybym miał taką okazję, maszynownia dawno by huczała!
Ale do wieczora Japończyk nie podniósł kotwicy. Okazało się, że ugrzązł z powodu awarii silnika. Załoga naprawiła ją zapewne dopiero w nocy. Gdy obudziłem się następnego dnia, statek zniknął.
"Szczęśliwcy" – zanotowałem w dzienniku.
Pobudka! Piąta rano. Jeszcze ciemno. Za godzinę wynurzy się słońce. Wreszcie przespałem kilka godzin. Nie zbudziła mnie nawet nocna impreza naćpanych porywaczy, którzy na cały regulator puszczali z telefonów arabską muzykę.
Zostać zakładnikiem to jak wpaść w sidła. Czekasz, aż przyjdzie kłusownik. Boisz się go tak bardzo, że zaczynasz się szarpać. Ale z każdym ruchem pętla zaciska się na szyi. Więc uczysz się, jak nie robić zbędnych ruchów. Planujesz nawet otwarcie oczu.
Tego dnia nikt nie zwracał na mnie uwagi. Leżałem i gapiłem się w sufit. Wyobrażałem sobie, jak całuję żonę, ściskam córkę, jem coś innego niż niedogotowany ryż, zasypiam bez strachu przed egzekucją.
– Twój armator to oszust! – usłyszałem nagle głośny krzyk.
Usiadłem z wrażenia, omijając głową metalową poręcz. Nade mną pochylał się Ali, negocjator piratów, najważniejsza postać tej bandy. Jako jeden z nielicznych nie nosił karabinku. No i mówił po angielsku. Kursował między wszystkimi statkami, które stały z nami na kotwicy. Jego znak szczególny: kieszenie wypchane komórkami. Każda do targowania się z inną firmą.
Oszołomił mnie tym jednym zdaniem. Co się stało? Czyżby kompania sobie nas odpuściła? Tak jak armator jednego z porwanych statków, który stał obok nas? Słyszałem plotki, że jego właściciel, chyba chiński, wypiął się na Somalijczyków i przerwał negocjacje. Ale tym samym pozostawił załogę na pastwę piratów.
Wkurzony Ali nie wyjaśnił mi, co się właściwie stało. Spakował się do motorówki i uciekł bez słowa. Lubił to robić: nastraszyć, namącić w głowie, ulotnić się. Tym razem jednak nie wyglądało to na sztuczkę.
Po kilku dniach jeden z Somalijczyków nie wytrzymał przeciągających się negocjacji. Doskoczył do mnie. Zaczął wymachiwać mi przed twarzą lufą karabinku. Miał przekrwione oczy i kipiał ze złości. Dukał coś po angielsku.
Z jego bełkotu zrozumiałem jedno: jutro zginiemy.
Chciałem odpowiedzieć, ale język mi zdrętwiał, w gardle zaschło, a słowa wyparowały. Pirat krzyczał jeszcze przez chwilę, w końcu odpuścił. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy odszedł. Ze strachu wtuliłem się w brudne koce, owinąłem się nimi jak bezdomny pies. Byłem nim od trzydziestu dwóch dni, czyli od chwili, gdy na moim statku zjawili się piraci. Przynieś. Wstań. Posprzątaj. Kładź się. Nie sraj. Nie pij. Nie gap się. Co się ociągasz? Jazda!
Z maszynowni wrócił jeden z moich marynarzy. Nawet nie drgnąłem. Całe szczęście o nic nie pytał. Ale nawet gdyby to zrobił, nie powiedziałbym, co jutro nas czeka. Wolałem oszczędzić załodze tego paraliżującego strachu. Musiałem go jednak przezwyciężyć, żeby zrealizować własny plan. Strategię obmyślałem już od kilku dni. Nie mogła przynieść nam wolności. Można by ją uznać za zemstę. Albo po prostu za samobójstwo.
A więc tak:
O świcie wygrzebuję się z posłania. Jak najwcześniej, kiedy piraci są jeszcze półprzytomni po nocnym piciu. Potem rozglądam się po mostku. Szukam broni. Somalijczycy nie pilnowali jej zbyt skrupulatnie. Czasami rzucali ją gdzie popadnie, zwykle na szafki. Magazynki upychali w szufladach, w których wcześniej trzymałem mapy nawigacyjne. Następnie wstanę i – żeby zaimponować piratom – rzucę do nich jakieś somalijskie słowo. Zdążyłem już się kilku nauczyć. Może musqul? To znaczy, że chcę do kibla. Gdy usłyszą swój język, rozluźnią się, nie sięgną po broń. Więc ruszę w stronę toalety, a po drodze chwycę za karabinek. I natychmiast pociągnę za spust. Będę celował we wszystkich, którzy mnie torturowali. Okładali kablami. Głodzili. Albo będę pruć na ślepo. Aż skończą się naboje. Ilu zdążę zabić? Trzech, może czterech. Pewnie nie zdążę ich zliczyć, bo sami odpowiedzą ogniem.
Żeby tylko zastrzelili mnie od razu. Nie zniosę kolejnych tortur. Jeśli mam umrzeć, to śmiercią nagłą i gwałtowną. Potem pewnie skończę jak śmieć. Piraci nie przejmują się trupami. Wyrzucają je do oceanu.
Miałem nadzieję, że im wystarczę. Że nie wybiją reszty załogi. Moje ciało mogło zostać przy brzegach tej przeklętej Somalii, ale pozostali marynarze muszą żyć. Przecież niczym nie zawinili.
Kiedy zapadła noc, chciałem tylko usłyszeć głosy mojej żony i córki. Jak mówią: "Nie miałeś wyjścia. Wybaczamy ci".
<Reklama>> Książka w Kulturalnysklep.pl >>
Porwany. 82 dni w rękach piratów Wydawnictwo Agora