"Jeden z milicjantów wołał do drugiego: Bij go w brzuch, żeby śladów nie było". To ten reportaż zainspirował twórców filmu

"Tej książki nie da się czytać, bo Łazarewicz wykonał swoją robotę znakomicie. Potworną - chyba nie ma lepszego słowa - historię zabójstwa Grzegorza Przemyka i zmanipulowanego procesu jego sprawców opowiedział tak, że jej czytanie przyprawia o skurcz żołądka" - pisała Aleksandra Lipczak z Culture.pl. Za reportaż o tragedii i próbie zacierania śladów i przez władze PRL Cezary Łazarewicz dostał w 2017 roku Nagrodę Literacką Nike. 24 września do kin wchodzi film "Żeby nie było śladów".

To był pierwszy reportaż, który zdobył główne wyróżnienie w historii tej nagrody. - Cezary Łazarewicz niczego nie instrumentalizuje ani nie retuszuje. Próbuje w imię prawdy odtworzyć jak najskrupulatniej okoliczności śmierci warszawskiego maturzysty, syna opozycjonistki i poetki Barbary Sadowskiej, a także wszystko to, co po tej śmierci nastąpiło - mówił w 2017 roku przewodniczący jury Tomasz Fiałkowski o autorze reportażu, którego fragment publikujemy poniżej.

Gala nagrody literackiej Nike 2017 - Cezary Łazarewicz ze statuetkąGala nagrody literackiej Nike 2017 - Cezary Łazarewicz ze statuetką Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl

"Żeby nie było śladów" - wstrząsający reportaż o zbrodni bez kary. Film w kinach

"Ludzie o miedzianym czole, utożsamiający milicję z władzą, postanowili poświęcić prawdę dla swoich doraźnych korzyści, skompromitować wymiar sprawiedliwości w Polsce cynicznymi manipulacjami, które będą kiedyś książkowym przykładem niesprawiedliwości" - to słowa matki Grzegorza Przemyka, świeżo upieczonego maturzysty, który w maju 1983 roku został śmiertelnie pobity przez milicję. 12 maja świętujący zdaną maturę chłopak został pobity przez milicjantów, 14 maja nie żył.

W czasie śledztwa i rozprawy władze PRL za wszelką ceną starały się odwrócić uwagę od milicjantów, próbując przerzucić odpowiedzialność na sanitariuszy i lekarzy. To była jedna z najgłośniejszych zbrodni lat osiemdziesiątych w PRL - w pogrzebie młodego chłopaka wzięło udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy z dłońmi ułożonymi w znak V w całkowitym milczeniu odprowadzali trumnę na Powązki. Łazarewicz szczegółowo opisał historię Przemyka od zatrzymania na placu Zamkowym po wydarzenia, które nastąpiły później. Pokazuje cynizm władz komunistycznych, zacierających ślady zbrodni, a także bezsilność władz III RP, którym nie udało się znaleźć i ukarać winnych.

Piotr Bratkowski napisał, że od lat nie czytał żadnej książki ze łzami w oczach, mimo tego, że reportaż jest napisany "bez cienia sentymentalizmu" i w dużym stopniu opiera się po prostu na raportach i dokumentach sprzed lat. Juliusz Ćwieluch w "Polityce" komentował: 

W pierwszym rozdziale Cezary Łazarewicz wbija czytelnikowi gwóźdź w głowę. A później, czytając dalej, nie można się uwolnić od bólu i złości, które narastają w człowieku, wynikających z bezsilności, bo to książka o zbrodni bez kary.

24 września do kin wchodzi film Jana P. Matuszyńskiego (produkcja będzie reprezentować Polskę w oscarowym wyścigu). W obsadzie znaleźli się m.in. Tomasz Ziętek i Sandra Korzeniak oraz Mateusz Górski jako Grzegorz Przemyk. My przypominamy fragment pierwszego rozdziału reportażu.

Zobacz wideo "Żeby nie było śladów" - film o sprawie Grzegorza Przemyka [ZWIASTUN]

Cezary Łazarewicz "Żeby nie było śladów", Wydawnictwo Czarne - fragment:

12 maja, czwartek

Na łóżku leży chłopiec zawinięty w śpiwór. To w zasadzie nawet nie łóżko, tylko piankowy materac rozłożony na podłodze i przykryty grubym kocem. Chodzą po nim dwa rude koty: Sabina i Rózia. Przy legowisku śpi zwinięty w kłębek kundel, trochę przypominający szpica. To Gaś.

Przez okno wpadają poranne promyki wiosennego słońca. Jest ciepło i sucho.

W pokoju stoi pianino (prezent od ojca), oparta o ścianę gitara, biurko zarzucone książkami i okładkami płyt. Na ścianie wisi tablica z przypiętymi pineskami portretami: patronki Francji – świętej Teresy z Lisieux, geniusza wszech czasów Alberta Einsteina w pozie szaleńca z wywalonym na wierzch wielkim językiem i guru medytacji transcendentalnej Maharishiego Yogi.

(To nie Maharishi, ale Krishnamurti – upiera się dziś przyjaciel chłopca, Igor. – I wszystkie te foty wisiały w pokoju Basi, a u niego tylko John Lennon – dodaje).

Nad pianinem na ścianie wykaligrafowany zieloną kredką wiersz Rafała Wojaczka "Modlitwa bohaterów"

(...)

W pokoju znajduje się jeszcze ogromna mapa świata z zakreśloną przez chłopca trasą jego wielkiej podróży, która się już nie zdarzy.

To ostatni dzień z przyszłością w jego dziewiętnastoletnim życiu. I ostatni radosny dzień w mieszkaniu na jedenastym piętrze wieżowca w centrum Warszawy. Za kilka dni, kiedy będzie już bardzo sławny, przyjdą oglądać jego pokój zagraniczni dziennikarze. Będą pytać matkę, czy miał jeszcze inne marzenia oprócz podróży.

– Tak – odpowie. – Chciał zdać maturę i dostać się na studia.

* * *

Dziesiąta. Do drzwi puka Czarek F. – przyjaciel rodziny, który przyjechał w odwiedziny z Radomia.

Zapamiętał, że Grzesiek, bo tak ma na imię chłopiec, był uśmiechnięty i zadowolony. I już od wejścia mu się pochwalił, że świetnie mu poszła pisemna matura. Przedwczoraj z polskiego, wczoraj z historii. Dziś umówili się, by uczcić ten sukces, bo przed nim kilka dni luzu. Potem wystarczy zaliczyć egzaminy ustne i droga na studia otwarta.

Zaraz zapuka do drzwi Igor, kolega jeszcze z podstawówki, i Kuba, który do niedawna mieszkał z rodzicami w Nigerii.

Igor pójdzie do sklepu po wino, postawi butelki w pokoju mamy. Bo w mieszkaniu jest jeszcze mama Grześka – Barbara – i jej dużo starsza przyjaciółka, sanitariuszka z powstania, Hanna Staszkowska. To ona zauważa butelki i bardzo jej się to nie podoba. Wyglądała na skonsternowaną – zapamiętał Igor.

Denerwują ją te młodzieżowe obyczaje. Chłopcy się dąsają, bo są przecież dorośli, pakują butelki i wychodzą z domu.

Czy pili z kubków, czy z kieliszków, czy szybko, czy raczej wolno, kto i gdzie kupił wino, kto za nie zapłacił, skąd mieli pieniądze i jak był ubrany Grzesiek, gdy wychodził z domu. Za kilka dni wszystkie te szczegóły staną się ważne. Będą o nie pytali prokuratorzy, zachodni dziennikarze, przyjaciele Barbary, próbując odtworzyć ten dzień minuta po minucie.

Grzesiek ma brązowe sztruksy, zarzuconą na ramiona szarawą niezapiętą koszulę, a na bosych stopach skórzane klapki (gdy jest ciepło, skarpetek nie nosi).

Wychodzą z mieszkania około piętnastej. Pod blokiem, w pasażu Wiecha, spotykają Piotrka Kadlcika, który uczył Grześka gry na gitarze. Kręci się bez celu, czekając na seans polskiego horroru "Wilczyca" w pobliskim kinie Atlantic. Nie trzeba go długo przekonywać, by ruszył z nimi na Stare Miasto. Dlaczego tam? Grzesiek mówi, że tam oblewają maturę jego koledzy z klasy.

Po drodze opowiada o planowanym w wakacje wyjeździe do Dębek nad morze. Nie dojdzie do niego, bo szeregowy Ireneusz Kościuk z XIII Kompanii Operacyjnej ZOMO 1 rozpoczął już służbę na Starym Mieście. Na odprawie w jednostce dowiedział się, że dziś rocznica śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, która może posłużyć działaczom zdelegalizowanej Solidarności do przypomnienia o sobie. Mogą wznosić wrogie okrzyki, że Solidarność żyje albo że WRON-a 2 skona. Dlatego zomowcy muszą być dziś bardzo czujni. Kościuk ma patrolować teren wokół placu Zamkowego, a napotkanych wrogów porządku zatrzymać.

* * *

Pod kościół Świętej Anny dojeżdżają autobusem. Pełno tajniaków i mundurowych. Idą przez plac Zamkowy, Świętojańską koło bazyliki Jana Chrzciciela, na rynek staromiejski. Kolegów z klasy Grześka nigdzie nie widać, więc snują się po uliczkach bez celu.

W drodze powrotnej przy wejściu na plac Zamkowy Grzesiek wskakuje Czarkowi na plecy. Wygląda to komicznie, gdy Czarek, chwiejąc się na swoich chudych nogach, dźwiga na plecach dryblasa. W końcu potyka się, traci równowagę i upada. Leży.

Obok Grzesiek.

Wtedy podbiega do nich zomowiec – szeregowy Ireneusz Kościuk, niewiele starszy od Grześka. Szarpie go za rękaw i domaga się dowodu osobistego.

– Nie mam – śmieje się chłopak, gdy za jego plecy podjeżdża już radiowóz.

Potem akcja przyspiesza. Kościuk popycha Grześka w kierunku milicyjnej nyski, a gdy ten zapiera się rękoma w drzwiach, zomowiec wyjmuje pałę i tłucze go po plecach tak długo, aż wpadnie do środka. Zanim samochód odjedzie, zdąży wskoczyć do niego jeszcze Czarek. Po chwili radiowóz znika za rogiem.

Kuba chowa skórzane klapki zostawione na placu przez kolegę, a Piotrek biegnie odnaleźć Barbarę, by powiedzieć jej o zatrzymaniu syna przez zomowców.

Kuba z placu Zamkowego idzie pod znajdujący się za rogiem komisariat na Jezuickiej. Staje na dziedzińcu i nasłuchuje. Dobiega do niego dziki skowyt Grześka. "Biją go" – myśli. Boi się, że gdy wejdzie do środka w tym momencie, to i on oberwie.

Czeka, aż krzyki ustaną, po czym uchyla ciężkie drewniane drzwi komisariatu. Za nimi widzi skulonego na posadzce Grześka. Ma zamknięte oczy i jęczy z bólu.

Kuba prosi dyżurnego, by wypuścił kolegę.

– Nic złego nie zrobił. Chciał tylko uczcić zdaną maturę – tłumaczy.

– Dobrze by było – odpowiada milicjant – by zjawiła się tu jego matka, zanim zabierze go karetka.

Karetka pod komisariat zajeżdża około siedemnastej.

– To jakiś wariat – mówią do kierowcy karetki rozzłoszczeni milicjanci.

Kierowca patrzy na drobnego bruneta, który stoi w cywilu wśród umundurowanych zomowców, i wyzywa ich od najgorszych, a oni potulni nawet pałką nie ruszą. "Dlaczego na coś takiego pozwalają" – zastanawia się kierowca.

W karcie wyjazdu dyspozytor napisał "psychiczny". Ten brunet na normalnego rzeczywiście nie wygląda. Bo kto ośmieliłby się tak besztać milicjantów?

Dyżurny sierżant wskazuje sanitariuszom tego drugiego. Skulonego na krześle bosego chłopaka, w rozdartych na kolanach spodniach i rozchełstanej koszuli. Dopiero teraz kierowca go dostrzega. Ma potargane włosy, twarz pokrytą kurzem i nieobecne oczy. Nie można z nim złapać kontaktu. Nie odpowiada na pytania, tylko się trzyma za brzuch i buja na krześle.

– W oczach miał strach i przerażenie – zapamiętał kierowca Michał Wysocki.

Sierżant mówi, że to narkoman, ale gdy Wysocki podwija mu rękaw koszuli, nie widzi na rękach nakłuć po igłach.

Chłopak nie może wstać o własnych siłach, iść też nie może. Wysocki zarzuca jego rękę na swoją szyję, łapie pod bok i wolno, krok za krokiem, wyprowadza z komisariatu. Grzesiek ledwo powłóczy nogami. Z pomocą sanitariusza – Jacka Szyzdka – sadzają go na tylnym siedzeniu karetki. Droga do pogotowia na Hożą zajmie im tylko sześć minut i cztery sekundy (tak wykaże późniejszy eksperyment). Przez ten czas chłopak wybełkocze tylko jedno zdanie:

– Na Hożej ja byłem.

W czasie jazdy próbuje złapać sanitariusza za włosy. Wysocki zatrzymuje karetkę, chwyta go za ręce, przytrzymuje chłopaka dla opamiętania i dopiero wtedy ten się uspokaja.

Karetka parkuje pod samymi schodami. Pacjent nie reaguje. Trzeba go wynieść z auta. Szyzdek z Wysockim biorą go pod ramiona, niosą do holu, wiozą windą na pierwsze piętro, holują pod drzwi gabinetu psychiatrycznego numer 108. Kładą go na posadzce i idą szukać lekarza.

Psychiatra Paweł Willmann złości się, że znów mu przywieźli nieprzytomnego pacjenta. We trójkę sadzają Grześka na krześle w gabinecie psychiatry. Chłopak siedzi skulony z opuszczoną głową, trzymając się za brzuch. Wtedy wpada do gabinetu zdyszany Czarek. Mówi, że kolegę przed chwilą pobili milicjanci, ale Willmann puszcza to mimo uszu. Chce odesłać pacjenta na oddział psychiatryczny szpitala przy ulicy Nowowiejskiej.

– Tam mu zrobią płukanie żołądka i stanie na nogi – tłumaczy Czarkowi.

Na nic się zdaje tłumaczenie Cezarego, że płukanie żołądka nic nie pomoże, bo to nie zatrucie, tylko pobicie.

Grzesiek bełkoce, że chce do toalety. Na parter sprowadza go Czarek, namawiając po drodze do ucieczki. Mają się niepostrzeżenie ulotnić przez małe okienko w ubikacji. Tylko że Grzesiek nie ma sił, by ustać na nogach, a co dopiero wspiąć się do okna. Upada. Czarek z sanitariuszem pakują go na wózek i odstawiają do poczekalni na parterze, gdzie czeka na transport do psychiatryka.

Matka zjawia się, gdy Grześ wymiotuje już krwią. Próbuje z nim rozmawiać, ale syn nie odpowiada. Jęczy tylko i osłania brzuch rękami. Jakby jej w ogóle nie poznawał.

Do gabinetu wchodzi w białym kitlu Willmann, wręcza matce skierowanie do szpitala.

"Turlał się po placu Zamkowym i odmówił wykonania poleceń milicjantów" – czyta Barbara i upiera się, że zamiast do szpitala odwiezie syna do domu. Willmann w końcu mięknie.

– Wiem, w jaki sposób traktowani są chorzy psychicznie i jakim zabiegom są poddawani – tłumaczy później Barbara. – Gdyby mój pobity syn został poddany takim zabiegom, spowodowałoby to nieodwracalne skutki. Sądziłam, że wydobrzeje w domu po pobiciu i będzie mógł przystąpić do dalszych egzaminów, co byłoby niemożliwe, gdyby został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym.

Około dziewiętnastej karetka odwozi bezwładnego Grześka do mieszkania przy Hibnera (dziś ulica Zgoda). Sanitariusze nie mogą jednak wwieźć go na jedenaste piętro, bo nosze nie mieszczą się w windzie. Muszą transportować chorego na przywiezionym z mieszkania krześle. Kładą go w tym samym łóżku, z którego wstał dziś rano. Tam na moment odzyskuje świadomość.

Prosi o ciepłą kąpiel, która ukoi ból brzucha. Potem zasypia.

O trzeciej Grzesiek budzi się z letargu. Opowiada matce o biciu. Mówi z trudem. Pamięta, że zanim stracił przytomność, usłyszał, jak jeden z milicjantów wołał do drugiego: "Bij go w brzuch, żeby śladów nie było".

Przez całą noc przy łóżku syna czuwa Barbara. Moczy ręczniki w zimnej wodzie i przykłada mu do bolącego brzucha. To trochę pomaga, bo po każdej zmianie Grzesiek przestaje na chwilę jęczeć.

– Barbara niewiele mówi – zapamiętał towarzyszący jej tej nocy Czarek. – Jest jak człowiek, który dostał obuchem w głowę.

<<Reklama>> Ebook "Żeby nie było śladów" dostępny jest w Publio.pl >>

Żeby nie było śladów - okładka nowego wydaniaŻeby nie było śladów - okładka nowego wydania Wydawnictwo Czarne

Więcej o: