"Zanim pójdę. Długa droga zespołu Happysad" Żanety Gotowalskiej to biografia jednego z najbardziej popularnych zespołów rockowych w Polsce, plasującego się w czołówce list artystów najczęściej koncertujących, mających najliczniejszą publiczność i najwięcej odsłon na YouTube. Przeczytajcie przedpremierowy fragment książki, która ukaże się 13 października nakładem Wydawnictwa Agora.
Co robiłby Kuba, gdyby nie grał w zespole? Na pewno raz na jakiś czas i tak by coś gdzieś pograł, bo bardzo to lubi. – W pewnym sensie mam nóż na gardle. Granie stało się głównym źródłem dochodu, bez tego jestem nikim – mówił mi w styczniu 2020 roku. Przerażała go wizja, w której z jakiegoś powodu granie mogłoby się skończyć. Weryfikacja przyszła już w marcu, wraz z koronawirusem.
– Granie mnie zniewoliło. Zajmuje czas, ale nie daje gwarancji finansowej, a miało dać możliwość czucia się wolnym. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że robiłbym coś, co nie sprawia mi radości. Stałbym się nieznośnym, cynicznym, chujowym gościem, zgredem – mówi ze śmiechem, choć widzę po minie, że byłoby w tym sporo prawdy. Gdyby nie grał, musiałby znaleźć sobie coś, co sprawia radość, ale też angażuje intelektualnie. Może własna knajpa, w której siedziałby za barem, rozmawiał z gośćmi i puszczał muzykę? Albo podróżowanie i fotografia.
Słyszysz: życie w trasie, myślisz: niekończąca się impreza. Alkohol leje się strumieniami, fani noszą na rękach, jak śpiewał Lady Pank – „jesteś idolem, wielbi cię tłum". Życie w świetle reflektorów. Praca marzeń. Tak to wygląda z zewnątrz, ale od środka bywa różnie. Jak mówi Ramisz, kiedy jedziesz busem, oglądasz świat przez różowe okulary. W końcu trzeba je zdjąć. Przychodzi moment zderzenia się z pozakoncertową rzeczywistością, powrotu do domu, rodziny, codziennych problemów.
Chłopaki zgodnym chórem za najwrażliwszą i mającą najbardziej przerąbane osobę w zespole uznają Kubę. Najbardziej emocjonalnie nastroszony, najmocniej wystawiony na ocenę innych. Mimo że wszyscy zmagają się z plusami i minusami popularności, to on jest najbardziej rozpoznawalny, to do niego wzdychają najczęściej zarówno te młodsze, jak i te starsze fanki.
Jeszcze w styczniu 2020 roku, kiedy koronawirus był odległym, chińskim problemem, żartowałam z Kubą podczas jednej z naszych rozmów, czy nie miałby ochoty rzucić tego wszystkiego chociaż na chwilę. – Jestem styrany fizyką tego zawodu.
Od lat w jednej z rąk trzymam walizkę – odpowiedział bez większego zawahania, równocześnie opróżniając torbę i wstawiając pranie. – Dużo jeździsz, zwiedzasz, masz artystyczny zawód. Chłopak z gitarą, niezależny, wariat, trochę romantyk. To atrakcyjne dla płci przeciwnej, ale też atrakcyjne generalnie. Z drugiej strony w tym „cyganeryjnym" zawodzie przez cały rok jesteś w trasie.
Sama, dopóki nie pojechałam na kilka koncertów, gdzie obserwowałam życie za kulisami, dopóki nie przeżyłam jazdy na kacu w busie i nie zobaczyłam rewersu koncertowego życia, myślałam, że to zawód idealny. Impreza i zarobek, podróże, jazda z miasta do miasta, poznawanie nowych ludzi. Odreagowanie muzyką, zadymione bekstejdże z niekończącymi się rozmowami. Minusy? Może jedynie obciążenie wątroby.
Tymczasem Kuba wymienia je jednym tchem. Przede wszystkim nie da się uniknąć tarć na linii: życie zawodowe – życie prywatne. – Trudno zachować równowagę psychiczną przy ciągłym przechodzeniu między tymi światami. Tu nie ma dużych zbiorów wspólnych. Musisz znaleźć kogoś, kto będzie dla ciebie dużym wsparciem, musisz być wobec niego lojalny, a pokus jest mnóstwo. Cały czas uczę się dostosować swoje życie prywatne do pracy i na odwrót – opowiada Kuba. Od wiosny 2006 Happysad zalicza przy najmniej dwie trasy klubowe w roku. W 2007 roku, kiedy wydawali Nieprzygodę, zagrali 83 koncerty, w 2019 roku – 73. Z biegiem czasu proporcje zaczęły się zmieniać, bo przychodzi coraz więcej zaproszeń na koncerty plenerowe. W ten sposób z dwóch tras zrobiły się trzy. Każda z nich to mnóstwo grania i jeszcze więcej czasu spędzonego w busie. – Podróż do
Szczecina trwała kiedyś kilka godzin dłużej, a do Zielonej Góry bywało, że wyjeżdżaliśmy z Warszawy dzień wcześniej – opowiada Łukasz.
W tamtych czasach głowy mieli zajęte wyłącznie graniem. Po założeniu rodziny i pierwszych narodzinach dzieci nic się w sumie nie zmieniło, oprócz – jak zauważa Łukasz – stopnia zmęczenia. Ilość czasu się nie zwiększyła, natomiast obowiązków znacznie przybyło. – Doskonale pamiętam pobudki w busie o szóstej rano, by wejść do domu i od siódmej siedzieć z moim młodym, bo żona szła do pracy. W życiu mnie tak oczy nie piekły jak wtedy, w życiu nie czułem się tak źle jak wtedy, mój organizm był torturowany na wszelkie sposoby – wspomina te zamierzchłe czasy gitarzysta. Pomogło mu wprowadzenie większej higieny umysłu, ale do tego doszedł znacznie później. Zespół i rodzina zajmują 90 procent jego czasu w ogóle, ale i tak miewa poczucie, że nie poświęca im wystarczająco dużo czasu.
Co o artystycznym i życiowym dojrzewaniu członków Happysad sądzą ich żony? – To ogromna satysfakcja patrzeć, jak ktoś robi to, co kocha – mówi Julia Telka. – Zawsze mnie to wzrusza, kiedy obserwuję ich ewolucję, jak to się wszystko rozkręciło, jaką drużynę tworzą – mówi. Jest przekonana, że Happysad to przede wszystkim grupa przyjaciół, którzy zwyczajnie bardzo się lubią. W tej branży to nie takie oczywiste. – Bycie częścią happysadowej rodziny jest fajne, satysfakcjonujące – dodaje żona Artura. Napięcie między życiem prywatnym a zawodowym muzyków wynika przede wszystkim z tego, że – również w przypadku Happysad – życie rodzinne jest podporządkowane zespołowi. To zrozumiałe, gdy muzyka daje utrzymanie. Rodzinne wyjazdy czy urodziny dzieci planuje się z uwzględnieniem kalendarza zespołowego. – Nasza starsza córka urodziła się w maju 2014 roku, czyli w szczycie sezonu koncertowego. Przed wyprawieniem jej urodzin co roku siedzę z kalendarzem: tu gracie, tu nie gracie, a tu wracacie w miarę wcześnie, więc może by się udało – mówi.
Córka Łukasza urodziła się pięć dni przed Polą Telką. Zorganizowanie dwóch imprez urodzinowych jedna po drugiej (rodziny są zaprzyjaźnione, odwiedzają się nawzajem) to gruba logistyka. – Druga córka urodziła nam się w lipcu 2016 roku. Pierwsze urodziny urządziliśmy jej dwa miesiące po faktycznych urodzinach. Wcześniej nie było kiedy zaprosić znajomych – dodaje Julka, która jest z Arturem jedenaście lat po ślubie, a znają się już szesnaście lat. Telkowie duże wsparcie otrzymują od rodziców Julki, którzy mieszkają dość blisko. Najtrudniej jest jednak wiosną i latem, kiedy Happysad koncertuje najintensywniej. – Jest fajna pogoda, chciałoby się gdzieś pojechać, zrobić coś razem w weekend Artura nie ma – dodaje Julka.
– Trudno jest czasem bez tej drugiej osoby. Jarek zna się ze swoją żoną Kasią z czasów sprzed Happysad. Kiedy przychodzi czas koncertów, w tygodniu zawsze jest na miejscu i ogarnia sprawy domowe, rodzinne. W weekendy Kasia spędza czas z dziećmi, zawsze coś im zorganizuje. – Ten układ nam pasuje. Mamy czas, żeby się stęsknić za sobą – mówi mi Kasia. Na wesela czy komunie często jeździ sama. Wszyscy w rodzinie już się do tego przyzwyczaili, pytają tylko, gdzie Jarek dziś gra. – Tyle lat tak to wygląda i nie mamy spiny, że gdzieś go nie było. Być może największy konflikt na tym polu przed nami – żartuje Kasia.
(…)
Wchodząc na scenę, nie da się zostawić swojego życia za plecami. Niezależnie od życiowego zakrętu, na którym się znalazłeś, scena czeka. Grasz koncert, a tego samego dnia miałeś rozwód. Albo grasz, wiedząc, że babcia miała wylew. – O chorobie byłej żony dowiedziałem się w dniu koncertu w Krakowie – wspomina Kuba. – Nie pamiętam tego wieczoru. Byłem wrakiem człowieka, miałem tyle myśli, lęku. Po koncercie chłopaki miały łzy w oczach, że dociągnąłem do końca, bo godzinę przed
ryczałem. Tymczasem słuchacze kupują bilety i przychodzą na koncert jak na spektakl, wobec którego mają pewne oczekiwania. Trudno ich winić za to, że nie znają wszystkich okoliczności i nie skupiają się na kwestiach pobocznych. Przekraczając próg klubu, fan zostawia za sobą zaległe mejle, irytującego szefa i kontrolkę w aucie, która krzyczy „paliwo się kończy". Oczekuje zarazem, że artysta robi to samo. – Łatwo ocenić: nie dali z siebie wszystkiego. Dają z siebie wszystko. Tyle, ile można. Zawsze – mówi Kuba ze łzami w oczach. Zawód muzyka trudno porównać z innymi. Koncert jest zaklepany? Trzeba go zagrać niezależnie od stanu fizycznego i psychicznego. Ten brak miejsca na negocjacje i przekładanie zobowiązań podkreśla Julka Telka, żona Artura. – Na palcach jednej ręki można policzyć sytuacje, w których chłopaki odwoływały koncerty. Zdarzało się, że Jarek jechał na kroplówkę przed koncertem, byle tylko go zagrać. Albo po koncercie ktoś lądował na SOR-ze. Trzeba było się postawić na nogi i na drugi dzień znów grać – wylicza Julka.