Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Janusz Majewski odkrył dla kina talent dorosłego już Marka Kondrata w "Zaklętych rewirach" z 1975 roku (wcześniej aktor grał np. w "Historii żółtej ciżemki"). Pracowali razem czternaście razy, między innymi w "C.K. Dezerterach". Jak pisze w książce "Pierwsze życie Marka Kondrata" Jacek Wakar, "Kondrat uważa Majewskiego za swego mistrza w świecie filmu, mentora i przyjaciela. Twierdzi, że spotkanie z tym właśnie twórcą było najlepszym, co przeżył podczas całej aktorskiej kariery".
Sama książka, która ukazała się 13 października, to rozmowy z kolegami aktorami i reżyserami o Marku Kondracie - m.in. z Juliuszem Machulskim, Andrzejem Grabowskim, Danielem Olbrychskim czy Renatą Dancewicz. Publikujemy jej fragment.
Film to jest loteria. Albo gra w karty. Trzeba mieć dobrą kartę, żeby starać się wygrać, ale nawet mając dobrą kartę, można przegrać. Tym razem miałem dwa asy. Marka i Romana Wilhelmiego. Do tego niezwykle przyjazne otoczenie w postaci przede wszystkim czeskiej ekipy, a zwłaszcza autora zdjęć, Mirka Ondricka.
Także z polskiej strony miałem dobrą ekipę. Moją asystentką, czyli tak zwanym drugim reżyserem, była Halina Garus, która zrobiła ze mną mój debiut, czyli "Sublokatora", a potem pracowała albo z Wojciechem Jerzym Hasem, albo ze mną, na zmianę. Właśnie Halina znalazła Marka, ponieważ przyjaźniła się z jego rodzicami. Kiedy przyjeżdżała do Warszawy, zatrzymywała się u nich, mieszkali gdzieś na Muranowie. Marek potem mi opowiadał, że podglądał ją w łazience.
Na zdjęcia próbne do "Zaklętych rewirów" przyszła plejada młodych chłopców. Przesłuchania odbywały się w zamkniętym do remontu hotelu Bristol, oddali nam boczne sale. Przyjechał jeden aktor z Poznania, w zasadzie już byłem prawie na niego zdecydowany. Wówczas Halina mówi do mnie: "Słuchaj, jest taki chłopak, syn moich przyjaciół, gra w Katowicach w teatrze. Ściągnijmy go". No dobra, możemy ściągnąć. Siedzę w tej sali, wchodzi Marek. Ledwo się pohamowałem, żeby nie powiedzieć: "Dobra, dziękuję panu, pan wygrał, będzie pan grał". Ale dałem mu jeszcze chwilę, dodatkowo się upewniłem i już wiedziałem bez najmniejszego wahania, że jest najlepszy.
Niezwykły wdzięk, naturalność, prawdę. Można było uwierzyć, że to nie aktor, który gra swoją rolę, tylko ten właśnie człowiek. Miał swoją aurę, a wierzę, że niektórzy posiadają aurę. Kiedyś robiliśmy zdjęcia w Krakowie do filmu, w którym Marek zagrał ostatnią swoją rolę, czyli do "Małej matury". Jedną scenę robiliśmy na Kazimierzu – chłopcy idą pierwszy raz w życiu do burdelu. Przygotowywaliśmy się do zdjęć, na ulicy jak zwykle w takich sytuacjach zrobiło się małe zbiegowisko. Patrzę – stoi dziwny facet, najwyraźniej nie jest Polakiem, smagły, w typie Hindusa. Podchodzi do mnie, przeprasza po polsku, że przeszkadza, po czym przechodzi na angielski. Mówi, że mieszka w Krakowie, jest zaprzyjaźniony z córką państwa Pendereckich, jest studentem z Indii, widzi, że robimy film, ale on nie w tej sprawie. Pyta mnie: "Czy pan wie, że pan ma aurę?". "Jaką aurę?" "Ma pan aureolę na głowie". Nie czułem tego. I ciągnie: "Proszę pana, jest bardzo niewielu ludzi na świecie, którzy to mają, i jeszcze mniej takich, co to widzą. Ja jestem taki, co widzi aury". "No dobrze, a czy to dla mnie dobrze, czy źle?" "Bardzo dobrze. Zapewnia to panu zdrowie, długie życie". Potem po latach spotkałem go na lotnisku w Warszawie, ja gdzieś leciałem i on gdzieś wylatywał. Znowu patrzył na mnie i oglądał tę aurę. Nie wiem, co się z nim stało.
Marek posiadał coś w rodzaju takiej aury. Miał też cechę, która nazywa się...
Tak. Miał charyzmę. Był chłopcem świeżo po szkole, miał dwadzieścia parę lat. Ale miał coś takiego, że budził ogromną sympatię i ściągał na siebie uwagę. Kiedy robiłem pierwsze zdjęcia w Pradze i przyszedł urobek poprzednich dni, usiedliśmy wszyscy i oglądamy. Romek Wilhelmi potem bierze mnie na bok. On do wszystkich zwracał się "starenia". I mówi do mnie: "Starenia, słuchaj, k***a, Marek gra jak anioł, ja się muszę wziąć do roboty". I wziął się do roboty, obaj się wzięli do roboty. Widziałem, że jest między nimi cicha rywalizacja. Marek miał jeszcze coś takiego...
Instynkt miał. Nawet więcej niż instynkt, bo miał i ma wielką inteligencję. To jest rzadki przypadek, kiedy wielka inteligencja nie przeszkadza aktorowi. Zazwyczaj jest zupełnie inaczej. Taki na przykład Kurnakowicz, wielki aktor, inteligencją nie grzeszył. O Kurnakowiczu są wspaniałe anegdoty, jak wracał do domu, a bał się, że go napadną na ciemnej ulicy, więc cały czas szczekał, udając, że idzie z nim pies.
Muszę odtworzyć tamten czas, ale myślę, że to się stało natychmiast. Kiedy wszedł do sali prób, kiedy go zobaczyłem. Czasem spotyka pan człowieka, z którym można od razu nawiązać kontakt. I są tacy, których pan instynktownie nie cierpi. Miałem tak z aktorami. Do niektórych po jednym razie nigdy już nie wróciłem. Miałem też ulubionych aktorów, którzy zawsze u mnie grali, zawsze chciałem mieć dla nich rolę.
Właśnie.
Cały czas mnie zaskakiwał, bo przecież tkwiło we mnie jednak, że to młody chłopiec, który dopiero skończył szkołę, że jego warsztat nie może być jeszcze tak doskonały, jak powiedzmy, Wilhelmiego. Że trzeba mu pomagać bardziej niż Wilhelmiemu, bo Roman będzie wszystko robił bez problemu. I trzeba będzie sprawić, żeby odnalazł się w otoczeniu czeskich aktorów, bo miałem mieszaną obsadę. Ale on zauroczył wszystkich. Gdy rozmawiałem na boku z operatorem czy z którymś z aktorów, mówili, że on jest "vyborni". Od razu wiedzieli, że mają do czynienia z kimś, kto ma iskrę, dar boży, wyrasta ponad innych. A tam przecież spotkały się różne pokolenia aktorskie, polskie i czeskie.
Producent wpadł na pomysł, żeby z Wrocławia przywieźć do Pragi autora książkowego pierwowzoru, czyli Henryka Worcella. Pewnego dnia przyjechał z żoną. To była prosta kobieta, którą poznał, jak się potem dowiedziałem, na robotach w Niemczech w czasie wojny. Więc są na planie, obserwują, siedzą. Jest przerwa i Marek przyszedł przywitać się. Potem odszedł. Pani Worcellowa patrzy na niego takim rozmarzonym spojrzeniem i mówi do swojego męża: "Oj, Henryczku, jaki ty byłeś kiedyś piękny". Nastąpiła niesamowita symbioza. Kobieta uwierzyła, że to jest on w młodości.
Później się rozkręcił. Nie wiem, czy ktoś lepiej potrafił naśladować na przykład Wajdę. I Marek zbierał różne anegdoty, sytuacje. Miał bystre oko, poczucie humoru, zresztą to nas łączy do dzisiaj, bo trafiła kosa na kamień. Bo ja też patrzę na świat raczej przez różowe okulary niż czarne. Tośmy się od razu dogadali. Ja lubiłem go rozśmieszać, on się rewanżował. Wiedziałem, że szukał okazji, żeby rozśmieszyć ekipę. Może i mnie też parodiował, ale tak bezpośrednio przy mnie to chyba jednak nie. Nie przypominam sobie. W każdym razie to, co było dobrym kontaktem zawodowym i rozwinęło się w ciągu długich lat, skończyło się wielką przyjaźnią, która trwa do dzisiaj. Widujemy się, dzwonimy do siebie. Jak jest w Warszawie, nie ma mowy, żeby tutaj do mnie nie przyszedł. Ja też pojechałem do Krakowa namówiony przez niego. Tuż przed pandemią, dwa lata temu. Koniecznie chciał mi przedstawić swoją żonę, małą córeczkę i teścia, czyli Grzegorza Turnaua. Znalazłem się w Krakowie, spotkaliśmy się, wsiadamy w samochód i jedziemy do domu Turnaua pod Krakowem. Piękny, przed wojną zbudowany dom, drewniany. Nie żaden tam zakopiański styl, tylko raczej modernistyczny, bardzo dobry architekt musiał to robić. Świetnie położony niemal w parku, w dużym ogrodzie, stare drzewa, piękna okolica. Niedaleko od miasta. Znam te okolice, bo nieopodal miała dom letni moja siostra, która mieszkała na stałe w Krakowie. I znalazłem się w tym domu.
Jest obiad rodzinny, jestem gościem, ale są prócz tego ciotki, wujowie, siedzimy przy długim stole. Rodzina jego żony. Przemiła atmosfera, jak przedwojenna, zaczynają się rozmowy, wspominki. Okazuje się, że znajdujemy wspólnych znajomych, tego znają, a ten to chodził z moją siostrą na uczelnię – wuj żony Marka. I tak się to rozkręca, bardzo przyjemna historia. Siedzi koło mnie starsza pani i opowiada, że o mały włos nie spotkaliśmy się jako dzieci w 1944 roku, ponieważ ona była wtedy w majątku niedaleko Przeworska. Przypomniałem sobie, że rzeczywiście wtedy pierwszy raz usłyszałem nazwisko Turnau, gdzieś tam były ich majątki. W 1944 roku uciekliśmy ze Lwowa w ostatniej chwili. Mojego ojca ostrzegli, że będzie aresztowany, bo komórka AK-owska wpadła. Dosłownie w kwadrans musieliśmy się zwinąć i pojechać do małej wsi nieopodal majątku, który był własnością niejakich Łubkowskich. Jak się okazuje, Łubkowscy i Turnauowie przyjaźnili się i prawdopodobnie ona była w Pantalowicach. Tak śmiesznie nazywała się ta wieś – Pantalowice. O tym wszystkim się mówiło wtedy na tym obiedzie. I widziałem, że Marek, przecież mocno starszy pan, promienieje, wszyscy go kochają, że to nie jest intruz, stary oblech, który dobrał się do młodej dziewicy, oni rozumieją jej wybór. Bo tak wyobrażam sobie ich związek, że ona uległa jego urokowi.
Tak, w Budapeszcie i pod Budapesztem.
Absolutnie tak. Wspominam nasze wieczory, a także śniadania w hotelu Hyatt w Budapeszcie, to był dla nas wtedy szczyt luksusu. To bardzo dobry pięciogwiazdkowy hotel. Tam mieszkaliśmy, cała nasza polska ekipa. Dzisiaj to by było nie do pomyślenia, bo to drogi hotel, trzeba było za niego słono zapłacić, a wtedy produkcję było na to stać. Polscy aktorzy – Marek, Wiktor Zborowski, jeszcze kilku innych – zachwycili się dwiema rzeczami. Po pierwsze: fantastyczne śniadania, wybór ogromny. Po drugie: pewnego wieczoru odkryli, że panienki w barze to Polki. I że są bardzo wesołe, na rodaków otwarte, że tak powiem, bez kosztów. Potem się okazało, że wszystkie miały wspólny rodowód, były wychowankami harcerskiej grupy, która działała w Warszawie przy Pałacu Kultury. Kiedyś śpiewały, tańczyły jako małe dzieci, potem panienki. I tak skończyły, że pojechały tam pracować. Wszystkie bardzo atrakcyjne. Chłopcy używali, jak tylko się dało.
Pierwsze życie Marka Kondrata Czerwone i Czarne