Więcej podobnych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Najlepszy uczeń Machiavellego.
Pamiętam przypadek, gdy zmuszony zostałem do takich zabiegów. Ale to było w dobrej sprawie. Kiedyś mieliśmy próbę musicalu, podczas której jedna z koleżanek śpiewała głośniej od pozostałych. Trzeba ją było przekonać, że w chórze musi być harmonia i musi śpiewać ciszej. Ale nikt nie potrafił jej tego wytłumaczyć, bo upierała się: "No ale ja mam taki silny głos!". Podszedłem do niej i próbowałem na nią wpłynąć, najpierw ubierając to w masę komplementów: "Masz tak piękny głos, tak silny, że tylko własnym profesjonalizmem będziesz potrafiła go opanować tak, by nie tracąc swojej siły, wpasował się w resztę naszych słabych, no, dużo gorszych głosów. I wtedy wszystko razem będzie brzmiało lepiej".
Tak, i odtąd było wszystko w porządku. Podszedł do mnie Wiktor Zborowski, który skwitował moje zabiegi: "Mistrz dyplomacji". To oczywiście był rodzaj manipulacji, żeby ugłaskać jej ego i uzyskać zamierzony efekt.
Moje zachowanie było działaniem w dobrej wierze. Manipulować może bym i umiał, ale na pewno nie potrafiłbym nikogo wykorzystać. Bo i po co miałbym to robić? Pamiętam, kiedy Gustaw Holoubek zaproponował Tadeuszowi Konwickiemu reżyserię spektaklu "Jegor Bułyczow i inni", który potem zmienił tytuł na "J.B. i inni". Mimo że sztuka była Maksima Gorkiego, to miała dziać się współcześnie, w czasach transformacji. Gustaw Holoubek grał główną rolę. Jezus, jaka to była męka, bo trzeba było zaadaptować sztukę z czasów rewolucji do współczesności. Ten pomysł nie wypalił. No, ale musieliśmy to jakoś inscenizować, więc dyrektor Holoubek zdecydował, że zostanę asystentem Konwickiego. Ucieszyłem się, bo uwielbiałem prozę Konwickiego. Kiedy zaczęliśmy próbę, zorientowałem się, że trzeba zmienić kilka sytuacji na scenie, ale nie mogłem się odezwać, bo wyszłoby, że reżyseruję wielkiego Holoubka. Żeby tego uniknąć, szeptałem dyplomatycznie Konwickiemu do ucha: "Panie Tadeuszu, a jakby on wszedł z drugiej strony? To chyba byłoby lepiej". Odpowiadał: "Dobra, to tak zrobimy. Słuchaj, Gustaw, czy mógłbyś wejść z drugiej strony?". Wtedy Holoubek wykonywał jego polecenie. I tak to chwilę trwało, ale czasami nie wytrzymywałem i wbiegałem na scenę, coś proponując. Holoubek był wściekły, że się wtrącam, i zapowiadał: "Ja tego Barcisia zabiję!". Znów musiałem sięgnąć do sprawdzonych metod podsuwania szeptem rozwiązań scenicznych. Konwicki był genialnym reżyserem filmowym, ale w teatrze nigdy nie pracował, więc kiedy poprosiłem go, żeby w swojej książce złożył autograf, napisał: "W podziękowaniu za wprowadzenie w arkana reżyserii teatralnej". To było w jego stylu, z właściwym mu poczuciem humoru.
Podobało mi się, że scenarzyści wpletli w losy, wydawałoby się, jednowymiarowego manipulanta ludzkie uczucia. On na początku próbuje z tym walczyć, ale babka zielarka tłumaczy mu, że nawet szuja jest w stanie dostąpić dobra miłości. Scenarzysta Andrzej Grembowicz zorientował się, że jeśli tej postaci nie przyda cech ludzkich, grozi jej jednowymiarowość. Mimo że Czerepach był wyjątkowym sukinsynem, to i tak dostawałem od widzów oznaki sympatii. Szuja, a jednak człowiek.
…który w odwecie znajduje go w zakładzie szewskim i przybija gwoździem do podłogi. Rzeczywiście po emisji tego serialu, który w kółko był pokazywany, przestałem mieć fory w sklepie mięsnym, a jedna kobieta rzuciła się na mnie z przekleństwami i rozerwała mi koszulę. Ale wtedy byłem jeszcze nieznanym aktorem i niektórzy widzowie wprost utożsamiali fikcyjną postać ze mną samym. Kiedy zacząłem grać Czerepacha, byłem już bardzo popularny i ludzie rozumieli, że to tylko kolejna rola. Poza tym "Ranczo" było serialem podanym w lekkim sosie i dlatego poczynania czy złośliwości mojego bohatera wpisywały się w konwencję komediową.
Kiedy przyglądam się polskiej polityce, czasami mi się wydaje, że oglądam "Ranczo". To oczywiście jest zasługa scenarzysty Andrzeja Grembowicza, który to mistrzowsko napisał. W "Ranczu" jest absolutnie genialna scena, kiedy Czerepach przygotowuje Kozioła do konferencji prasowej – jako polityka, szefa partii i kandydata do koalicji. Daje mu pięć odpowiedzi na potencjalne pytania. Kozioł ma się tych odpowiedzi nauczyć na pamięć, ale pyta: "No ale zaraz, skąd ja będę wiedział, której odpowiedzi użyć do danego pytania?". Na co Czerepach odpowiada: "To nie ma żadnego znaczenia, byle się wójt nie powtarzał". I na przykład pytają Kozioła: "Co pan sądzi o budżecie Unii Europejskiej?". On nie ma o tym zielonego pojęcia, ale ma uniwersalną odpowiedź: "Pochylamy się nad tym, uważamy, że to jest bardzo istotna sprawa dla Polski, jesteśmy pewni, że nasze rozwiązania będą słuszne". A potem oglądam w telewizji polityków i słyszę te same słowa, jakby skopiowane prosto z "Rancza".
Wiesław Saniewski, jako dojrzały reżyser, nie chciał robić filmu interwencyjnego. Pokazując mechanizm działania sądów i wydawania wyroków, podjął temat moralności i odpowiedzialności. Jedno z ważniejszych pytań, jakie stawiał w "Bezmiarze sprawiedliwości", brzmiało: czy mamy prawo osądzać innych, gdy sami jesteśmy niedoskonali? Kiedy dostałem scenariusz, przeczytałem go jednym tchem, ale też byłem zadziwiony, że powierzono mi tę rolę. Ja, zaszufladkowany jako Norek, dostaję taką propozycję! Byłem szczęśliwy. Ten powrót do kina moralnego niepokoju stanowił dla mnie naprawdę wielkie przeżycie. Grany przeze mnie prokurator z racji swojego zawodu musi udowodnić winę. Ponieważ nie ma niezbitych dowodów, naciąga je. Ostatecznie podejrzany zostaje skazany za morderstwo młodej kobiety w ciąży. Musiałem więc zbudować postać człowieka, który się szarpie, bo z jego punktu widzenia każde wyjście jest złe. Człowieka, który nie chce i nie umie przegrywać.
Niestety tak. To okropne doświadczenie. Zwłaszcza że wylądowałem tam przez własną naiwność. Byłem w drodze do teatru, zrobiło się ślisko, jak to po deszczu. Samochód, za którym jechałem, nagle zawrócił i zatrzymał się przede mną. Mimo że natychmiast zahamowałem, uderzyłem w niego. To była ewidentnie jego wina, do czego od razu się przyznał. Po chwili rozmowy okazało się, że to syn z matką, jadą na pogrzeb ojca. A ponieważ musieliśmy spisać protokół wypadku, bardzo mnie prosili, żeby wymienić się numerami telefonów, bo się spóźnią na uroczystości. Złożyłem im kondolencje i umówiliśmy się, że zadzwonią do mnie i spiszemy protokół. Niestety, mój samochód był poważnie uszkodzony, więc musiałem go oddać do warsztatu. Tak minął dzień, potem drugi, trzeci i czwarty. Nikt nie dzwoni. Na szczęście jednak wziąłem od nich numer telefonu. Kiedy zadzwoniłem, pani odpowiedziała, że owszem, musimy się spotkać, tyle że ona przyjedzie ze swoim prawnikiem. Zaprotestowałem, że nie ma takiej potrzeby, bo przecież wszystko było ewidentne. Na co usłyszałem, że wcale nie. Kiedy się spotkaliśmy, okazało się, że to wszystko moja wina. Według ich interpretacji oni stali na środku drogi, do czego mieli prawo, a ja, nie zachowując odpowiedniej odległości, wpadłem w poślizg i w nich przywaliłem. Myślałem, że śnię! Odpowiedziałem, że absolutnie się z tym nie zgadzam, bo przecież kierujący gwałtownie zawrócił, co więcej, sam przyznał się do winy, a ja, współczując mu, zgodziłem się, by spisać protokół później. W innym przypadku od razu wezwałbym policję.
Niestety nie. Wszystko skończyło się w sądzie i pamiętam, że kiedy zeznawałem, czułem się, jakbym popełnił jakąś zbrodnię. Nauczka dla mnie na całe życie – nie wolno być naiwnym, łatwowiernym, nie wolno wierzyć ludziom, których się nie zna. Sprawa skończyła się umorzeniem, nikt nie został skazany i w związku z tym nie odzyskałem pieniędzy za naprawę, oni zresztą też nie. Nie było świadków, więc sprawy nie dało się rozstrzygnąć. Poczułem się beznadziejnie.
Aktor musi grać, by żyć Wydawnictwo Otwarte