To jego historię oglądamy w "New Amsterdam". Przeczytaj fragment książki "Dwunastu pacjentów"

"New Amsterdam" to prawdziwy serialowy hit w Polsce - przez miesiące był przebojem Netfliksa, teraz jest dostępny także m.in. w telewizji Fox i też cieszy się popularnością. Max Goodwin to postać, której pierwowzorem jest Eric Manheimer. Publikujemy fragment jego autobiografii, która zainspirowała scenarzystów produkcji.

Eric Manheimer "Dwunastu pacjentów", Znak - fragment:

Akurat niezbyt miałem ochotę na słuchanie Franka Sinatry. Jego hity przedostawały się przez odrzutowy huk akceleratora liniowego firmy Varian. Był trzynasty października, dziewiąta rano, słoneczny poniedziałek. Wolałbym Steely Dan i postanowiłem sobie, że następnego dnia przyniosę nagranie Aja albo Black Friday. Latynoski technik elektroradiolog – mężczyzna w średnim wieku, który nawrócił się z dominikańskich melodii merengue na poczciwe amerykańskie piosenki o miłości – wcisnął przycisk play. Był moim didżejem i równocześnie radioterapeutą. Przymocował mi głowę do twardej metalowej kraty, która przesuwała się najpierw w górę, a potem do tyłu, w łuku nad głową, bombardując moją głowę i szyję wiązkami elektronów.

Na twarz miałem założoną prostokątną czarną dopasowaną maskę z plastikowej siatki, którą dwa tygodnie wcześniej odpowiednio wyprofilowano w wysokiej temperaturze. Na otaczającej ją srebrnej metalowej ramce wypisano czarnym markerem: "MANHEIMER, E.". Była moja i tylko moja. Leżała na półce wraz z dziesiątkami innych, czekających na swoich właścicieli. Przypominały maski do szermierki w klubie sportowym w Midtown. Zaczynałem właśnie swój pierwszy zabieg radioterapii raka gardła. Po południu miałem także otrzymać pierwszą dawkę chemii. To się naprawdę działo. Czułem się oszołomiony, zszokowany i wyczerpany.

Zobacz wideo "New Amsterdam". Polscy widzowie czekają na trzeci sezon [ZWIASTUN]

Poprzedniego wieczoru zadzwonił mój syn Alexei, żeby nas poinformować, że jego żona Gladys rodzi. Chociaż następnego dnia miałem zacząć leczenie, Diana i ja wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Bellevue. Około dwudziestej drugiej zaparkowaliśmy na pustym parkingu południowym. W głównym holu windowym pokazałem strażnikowi identyfikator, a on machnął ręką, że możemy iść dalej. Alexei i jego siostra Marina stali na korytarzu oddziału położniczego, czekając niecierpliwie na nas i na nowego członka rodziny.

Więcej informacji na temat książek i seriali znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Gladys była uśmiechnięta, chociaż widać było, że cierpi. Trzymaliśmy ją za ręce. Esther, jej matka, przyleciała z Waszyngtonu. Pielęgniarki były bardzo pomocne i bardzo zadowolone, że mnie widzą. Cieszyły się, że moja córka rodzi w miejskim szpitalu, w którym pracowały i z którego usług same korzystały. Fakt, że Gladys pochodzi z Duali, handlowego miasta w Kamerunie, we frankofońskiej Afryce Zachodniej, dodał jeszcze uroku całej sytuacji. Liczne wśród pielęgniarek Haitanki przeszły ze swojej ojczystej gwary na elegancką francuszczyznę. Wszyscy byliśmy teraz członkami wielkiej diaspory. Na porodówce szczegóły nie miały znaczenia.

Dla Diany ten długo wyczekiwany dzień byłby idealny… gdyby tylko nadszedł w lepszym czasie. Czekanie powoli stawało się nieznośne. O pierwszej w nocy powiedziałem żonie, że chciałbym wracać do domu. Myślałem o swoim pierwszym zabiegu. Pożegnaliśmy się z dziećmi – Diana niechętnie, ale ze zrozumieniem, ja niecierpliwie. Fluorescencyjne oświetlenie i dobiegające z sal porodowych nieustanne piski aparatury przyprawiały mnie o mdłości. Dzieci udawały, że nie mają nam tego za złe, i obiecały zadzwonić, jak tylko nasz wnuk się urodzi.

Teraz leżałem przymocowany do stołu, a oczy same mi się zamykały. Rozmyślałem o tym, co mnie spotkało. Jak to możliwe, że w ciągu zaledwie kilku tygodni z lekarza zmieniłem się w pacjenta? Miesiąc wcześniej byłem z Dianą w Morelos w Meksyku. To była końcówka wakacji, a zarazem koniec lata. W środkowym Meksyku trwała pora deszczowa. Popołudniowe ulewy i godzinne pokazy wyładowań elektrycznych zniszczyły najbliższy transformator i na kilka dni pozbawiły nas prądu. Przetaczająca się błyskawica odbiła się rykoszetem od pionowych skalistych klifów Tepozteco. Orły i jastrzębie unosiły się w powietrzu, wykorzystując prąd wstępujący. Przez wiele lat przyjeżdżaliśmy do Tepoztlán wielokrotnie, odwiedzając miejsca, w których Diana spędziła dzieciństwo. To pasmo gór i wulkanów o wysokości trzech tysięcy metrów stało się naszym równoległym wszechświatem. W domu tańczyły cienie, po dachu płynęła woda. Przesiadywałem na tarasie w bluzie i czapeczce baseballowej. Pod koniec lata wiedziałem już, że z moim gardłem jest coś nie tak.

Kiedy na początku września wróciłem do pracy, natychmiast pochłonęły mnie dramaty i nagłe wypadki, które składają się na całodobową rutynę wielkomiejskiego szpitala. Na oddziale ratunkowym leżało dwóch pacjentów, u których stwierdzono śmierć mózgową, i ich rodziny podejmowały właśnie decyzje o przekazaniu organów. Na OIOM-ie mieliśmy komplet i transfery pacjentów oczekujących na leczenie kardiochirurgiczne się opóźniały. Wszyscy ordynatorzy chcieli spotykać się ze mną na lunchu w szpitalnej kafeterii, gdzie zazwyczaj jadałem "służbowo".

We wrześniu zauważyłem, że jeden z węzłów chłonnych z prawej strony mojej szyi jest lekko powiększony. Wyczułem go dotykiem. Był miękki, nieprzyczepiony do mięśni, ścięgien ani do gruczołu tarczycowego. Obejrzałem go w lustrze, a on popatrzył na mnie – okrągły, gładki, dwucentymetrowej średnicy – udając niewiniątko. Tego samego wieczoru, przeglądając pocztę, natrafiłem na najnowszy numer "New England Journal of Medicine". W połowie okładki widniał wyszczególniony pogrubioną czarną czcionką tytuł "Stan dyscypliny: nowotwory głowy i szyi". W ten oto sposób dzięki życzliwości U.S. Postal Service poznałem swoją diagnozę. Usiadłem sam w salonie i przy słabnącym świetle dnia wpadającym przez okno od północy przeczytałem artykuł od deski do deski.

Nieświadomie zmieniłem bieg. Dzieląc swoją osobowość równiutko na pół, jak mózg dzieli się na półkule, zakopałem się w technicznym żargonie i wykresach analiz Kaplana-Meiera prognozujących funkcję przeżycia. Najwyraźniej miałem w głowie piwnicę bez dna, jak rosyjskie i rumuńskie cmentarzyska moich przodków pełną demonów z dzieciństwa: matczynych przestróg o nieuniknionym kolejnym pogromie, ostrzeżeń, których słuchałem, zanim jeszcze nauczyłem się chodzić, a także demonów kariery lekarskiej – nieżyjących pacjentów, którzy w grobach wydawali się bardziej żywi niż kiedykolwiek przed śmiercią.

Chrypka i zmęczenie głosu stanowiły natarczywy sygnał ostrzegawczy. Przebiegałem w myślach listę możliwych diagnoz, ale nie miałem żadnych pomysłów.

Poza rakiem.

Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać: "Dlaczego ja?". Nie czułem gniewu ani żalu. Uznałem swoją sytuację po prostu za fakt. Dość dobrze orientowałem się w tym, co teraz nastąpi. Wiedziałem, że muszę zacząć leczenie, i to szybko, zanim choroba zrobi postępy, a otchłań nieuświadomionego jeszcze lęku przytłoczy moją rodzinę. Wiedziałem, czego nie wiem. Rozmiary czeluści, w którą miałem się zagłębić, pozostawały niewiadomą. Nikt nie mógł mnie tam zaprowadzić ani przygotować na tę część podróży. Mentalnie musiałem odbyć ją sam.

Jako lekarz wiedziałem aż nazbyt dobrze, że opóźnianie diagnozy pozwoli guzowi przejść w kolejne stadium, zmienić rozmiar i wytworzyć przerzuty – przy czym każdy jego wzrost będzie jak gwałtowny spadek notowań giełdowych: obniży moje szanse przeżycia o dwadzieścia pięć procent. Obserwowałem to wielokrotnie u osób chorych na raka piersi, płuc, jajników, czerniaka i inne nowotwory. Zwykłe objawy, negatywny wynik badania, uspokajający komentarz, próbny zestaw leków i poklepanie po plecach. Wszystko to skutkowało opóźnieniem leczenia, co w wielu przypadkach okazywało się gotową receptą na katastrofę. Nie liczyłem jednak na bonus za gorliwość. Mam podejrzliwą naturę. 

Biopsje okazały się proste i bezbolesne. Igła naprowadzana ultradźwiękami odnalazła płynne wnętrze guzka. Płyn z domieszką krwi został niezwłocznie przekazany do laboratorium. Twarze lekarzy były nieprzeniknione, poczekalnia pełna zaniepokojonych par. Asystentka chciała zaktualizować moje dane ubezpieczeniowe. Wychodząc, obmyślałem dalsze działania i przestawiałem się na autopilota.

W drodze powrotnej do Bellevue celowo zatrzymałem się w bistro East Bay, żeby choć parę minut dłużej zostać sam, zanim diagnoza stanie się oficjalna. Czułem się jak sprawca przestępstwa oczekujący na zakończenie obrad przysięgłych. Pozostało mi niewiele czasu do chwili ogłoszenia wyroku. Do chwili, gdy moi koledzy z laboratorium spojrzą przez swoje mikroskopy i znajdą zdradzieckie komórki z jądrem przypominającym plamę z testu Rorschacha – mitotyczny wrzecionowaty chaos. Do chwili, gdy kody diagnostyczne międzynarodowej klasyfikacji chorób zostaną wprowadzone do systemu komputerowego. Przez duże okna wychodzące na Pierwszą Aleję widać było schronisko dla bezdomnych – niszczejący i popadający w ruinę budynek z czerwonej cegły, dawną siedzibę oddziału psychiatrycznego Bellevue. Wokół walały się śmieci, zacieki pod oknami przypominały stalaktyty. Na rogu wystawali brodaci mężczyźni w nieokreślonym wieku, z długimi dredami, żebrząc o papierosy. Ich wózki sklepowe były pełne wygrzebanych gdzieś nowoczesnych plecaków i wypchanych przezroczystych worków na śmieci. Część nowojorskiej narośli śmieci wydostawała się porami miasta i zbierała przed budynkami mieszkalnymi w Kips Bay.

W barze było przyjemnie: znajoma obsługa, za kasą właściciel gawędzący z kimś, wnętrze wypełnione gwarem rozmów. Siedziałem samotnie, popijając kawę i rozmyślając o tym, co mnie czeka. Jadłodajnia wypełniła się szpitalnym personelem w różnokolorowych uniformach, co oznaczało krótką przerwę w ruchach Browna – niesłabnących chaotycznych zderzeniach różnych cząsteczek – zachodzących w oddalonym o przecznicę szpitalu na osiemset łóżek.

Przy moim pasku zawibrował telefon. Numer nie był mi znany. Kiedy odebrałem, okazało się, że to doktor Kepal Patel. Oznajmił mi, że przyszły wyniki biopsji. Miałem raka. Raka płaskonabłonkowego. Rozmawialiśmy może minutę. Zadzwoniłem do Diany, która odebrała od razu. Spodziewała się tego – to znaczy takiej diagnozy. Ale nie tego, co miało nadejść w ciągu najbliższego roku. To było niewiadomą. Przez kolejne trzy tygodnie, do rozpoczęcia leczenia, miałem funkcjonować na moim autopilocie.

Dwunastu pacjentów - Eric ManheimerDwunastu pacjentów - Eric Manheimer Wydawnictwo Znak

Więcej o: