Iga Kowalska "Uwalnianie", Novae Res - fragment:
Sukienka
Któregoś dnia zapomniałam. Włożyć na siebie sukienkę. Wyszłam z domu, wsiadłam do windy. Tam w lustrze była dziewczyna. Obca, ładnie pomalowana. Stała z torbą, w rajstopach i samym staniku. Coś chyba w niej zgasło na zawsze. Nie mogła już nawet zapłakać. Unikałam psychiatry jak lustra. Bałam się tego, co tam zobaczę.
Pamiętam, raz zadzwoniłam, odebrał głos wysoki, kobiecy:
– Proszę pani, na ten tydzień już nie ma przecież miejsca, mogę zapisać na za dwa tygodnie, proszę pani. – Głos z pretensją i jakby obrazą, że nie wiem, że na TEN tydzień, to PRZECIEŻ już nie ma, czego ja się w ogóle spodziewam. I taka się mała poczułam. Jak gówno, to, co je ten żuczek…
Tak długo się przecież zbierałam, a potem się czułam jak odpad. Przez miesiąc nie mogłam znowu zadzwonić, zapytać. Bałam się znowu spróbować.
Przypomniałam sobie psychiatrę w szpitalu, który śmiał się ze mnie donośnie.
Więcej informacji o książkach znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
– Syrop na zwiększenie łaknienia powinien poprawić sytuację. Dziecku trzeba dać parę złotych i wysłać na sklepy, to jej się odechce odchudzać.
Pamiętam ten śmiech i jego brzuch. Wielki, wystawał znad biurka. I bałam się znów tego śmiechu, pogardy i brzucha nad biurkiem. Jak ten żuczek…
Przez miesiąc nie mogłam, choć chciałam. Brałam do ręki telefon. W końcu znów zadzwoniłam, gdzie indziej, tam była kobieta. Odebrał głos miły i niższy:
– Tak, w następną środę, zapraszam i do zobaczenia. Poszłam w środę, pamiętam, był kwiecień, po drodze miejscami zielono, ale też każda kupa po zimie, jak ślimak po deszczu, się wyłaniała.
Weszłam i wyszłam po ponad godzinie. Mówiłam o tym, co czuję. Gdy podłoga jest śliska przy metrze. Gdy nadjeżdża autobus. I kiedy się krztuszę, gdy jestem sama w mieszkaniu. Mówiłam o pielęgniarce podstawiającej mi pod tyłek miednicę. Patrzącej, ile zrobiłam. Mówiłam też o sukience, której mi nagle zabrakło.
Mówiłam zupełnie swobodnie. A ona naprawdę słuchała. A ja się zdziwiłam, bo to tak, jakby moje uczucia miały faktycznie znaczenie. To było nowe zupełnie. Przez całe życie słyszałam, że czuję "za bardzo", jestem "zbyt" wrażliwa, i żyłam w przekonaniu, że prawda o moich uczuciach nie powinna wyjść nigdy na jaw.
Pytała o mężczyzn, przypadkowy seks, związki i okładanie się pięściami w czasie stosunku. Pytała, czy nie potrzebuję recepty na "tabletkę po", bo teraz jest na receptę i "warto mieć w domu na wszelki wypadek".
Słuchała mnie i chciała usłyszeć. Usłyszała, że nie czuję już za wiele poza smutkiem i pragnieniem, by to się nareszcie skończyło. Nie czuję smaku już nawet i nie chce mi się nic słodkiego. Czasem mam tylko ochotę wepchnąć w siebie gar makaronu, bo chociaż nie jest to wcale przyjemne, to chociaż wtedy coś czuję poza tą chęcią, by już się dłużej nie męczyć.
Usłyszała, że nie wierzę w to, że coś mnie jeszcze dobrego może spotkać. A mam przecież lat ponad dwadzieścia. Bo każdy dzień jest taki sam, nie chce mi się już nawet wydzierać tych godzin porannych, wieczornych, a wszystko w środku należy do kogoś innego.
Usłyszała, że mam w sobie taki bałagan, że na samą myśl, by zacząć sprzątać, wpadam w dziką histerię. Dawno też nie płakałam, bo to nie był ten rodzaj smutku, który można opisać, określić, wydobyć, to raczej bardziej obojętność, otumanienie, zatrzymanie w stanie automatycznego pilota, jak w Rossmanie, odpowiadasz: "Nie, nie mam aplikacji. Nie, nie trzeba pakować. Dziękuję za produkty z promocji". Dokładnie tak żyłam, jak w tym Rossmanie, każdego dnia odpowiadałam, bo tak trzeba, ale nie było mnie dawno już w żadnym z tych słów, żadnym z dni, które mi niby mijały, lecz tylko teoretycznie.
Usłyszała, że właściwie niczego już nie doświadczam. Że może byłam w tym życiu na chwilę, tam, w tej Armenii, i może nawet kogoś kochałam, ale teraz nie sądzę, żebym mogła kogoś jeszcze kiedykolwiek, bo skończyły mi się zapasy. Nie było we mnie nic poza lękiem, że jeszcze jeden dzień i ja naprawdę już dłużej tu nie wytrzymam. Nie wytrzymam myśli, że to jest właśnie to życie i ta dorosłość, na które czekałam, i jeśli nic już więcej nie ma, a ja nie widzę nic więcej, naprawdę nie widzę, to ja już nie chcę, już, kurwa, nie zdzierżę. Kolejnego dnia czekania, aż będzie znów noc, nie dam już po prostu rady.
Usłyszała i zamilkła na długie sekundy. Patrzyła w ekran, czasem zerkała na moją twarz mokrą po raz pierwszy od wielu miesięcy. Bałam się, co teraz mi powie. Bałam się, że powie mi: "Szpital", i będą tam znów te pielęgniarki. Ich kpiące uśmieszki, ich grube paluchy nakładające na talerz "jeszcze jedną, jeszcze, oszukiwałaś pewnie wczoraj na wadze, widzisz te swoje kościste ręce, myślisz, że chłop jakiś cię taką będzie chciał, szkieleta takiego, pasa ci trzeba, to się opamiętasz, w dupach się wam poprzewracało".
Lekarka wypowiedziała TO słowo:
– Depresja – powiedziała. A potem dodała: – Choroba dwubiegunowa.
Nigdy nie myślałam o sobie w ten sposób. Bo mi się przecież, mniej więcej, to wszystko jakoś zgadzało. Wstawałam rano, zamykałam drzwi, myłam włosy, suszyłam zęby, głaskałam jajecznicę i jadłam kota, trochę mi się może myliło, bo to tak szybko wszystko robiłam i jakby na wdechu, ale jednak robiłam, więc podeszłam do tej diagnozy nieufnie, zwyczajnie w to nie uwierzyłam. Zaczęłam się wiercić na krześle, wszystko mnie nagle swędziało i wykręciło mi rękę jedną w lewo, dupa mi się trzęsła, jak w liceum, zupełnie jak na niemieckim. Ona mówi, że nie jest pewna, przepisze mi antydepresant, ale gdybym chciała po nim skakać nago po łóżku albo się z kimś ruchać w bramie, to "odłożyć natychmiast i przyjść".
Wyobrażałam sobie potem to ruchanie w bramie i jakoś nie byłam przekonana, że taki pomysł mógłby mi przyjść do głowy, bo wszystkie bramy w Warszawie śmierdziały straszliwie sikami. Wszędzie, ale nie w bramie.
Ona mówi, że nie sądzi, że to dwubiegunówka, ale gdybym podekscytowana była za bardzo, to odstawić od razu te leki. Ona mówi, że mam stres ograniczyć, takim tonem, jakby to było możliwe. Dziwnie spokojnie: "Ogranicz". Ona mówi: "Na terapię iść, gdy się lepiej poczuje".
Ja już widziałam tych terapeutów. Śmiejących się ze mnie ukradkiem. Widziałam ich twarze, puste jak maski, notujące, z oczami głęboko osadzonymi, podniesionymi brwiami, komentarzami, że sama to sobie zrobiłam, głupia byłam i jeść wtedy przestałam, bo coś sobie ubzdurałam, że to moja wina, to teraz mam swoje demony, pewnie też przyjdą kolejne. Moja wina, moja bardzo wielka wina… Ciężar, którego nie umiem się pozbyć. Sama to sobie przecież zrobiłam. No sama. Czy ktoś mi się kazał odchudzać?
Wyszłam z apteki z lekami, całą reklamówką leków. Stałam przez chwilę na środku chodnika i nie wiedziałam, jak dalej z myślą "depresja" mam iść przed siebie, jak iść do domu, którędy. Przejść ten kawałek do metra z myślą "depresja" i jechać w metrze "z depresją". Jutro wstać do pracy i myśleć "depresja". Albo "dwubiegunówka".
Pamiętać, by nie zapomnieć. O połknięciu leku rano i wieczorem. Tabletek o przedłużonym uwalnianiu. O sukience na sobie, nie w szafie. O tym, że może być źle na początku, że mogę mieć myśli o śmierci. Że mogę przytyć lub schudnąć. Że mogę nie móc mieć orgazmu. Że mogę zaparcia mieć także. Ale że brać mam i że mam mówić do terapeutki.
I nie przestawać, mówić mam, mimo wszystko.
Mam siebie opowiadać, opowiadać bez końca.