Spotykamy się tu w związku z tym, że jest pan homoseksualistą - powiedział śledczy. Fragment reportażu "Hiacynt"

Akcja "Hiacynt" - trzy operacje milicji wymierzone w homoseksualnych mężczyzn, przeprowadzone w latach 1985-1987. Masowe zatrzymania, przesłuchania, zbieranie haków, nakłanianie do współpracy, przemoc. Złamane życia nie mają znaczenia. Tego reportażu nie czyta się łatwo, ale bez wątpienia jest ważny. Publikujemy przedpremierowo - ukaże się 8 grudnia - fragment książki Remigiusza Ryzińskiego.

Remigiusz Ryziński "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów", Czarne - fragment:

Koncepcja naznaczenia i jego skutków była w PRL znana. Pod koniec lat siedemdziesiątych Brunon Hołyst wydał książkę do kryminologii, w której znalazł się rozdział pod tytułem "Teoria naznaczenia (stygmatyzacji)". Autor jasno tłumaczy tam, że naznaczenie osób homoseksualnych skutkuje między innymi niechęcią społeczną, a także wiktymizacją (lub wiktymnością), czyli osoba taka zaczyna się czuć zaszczuta i nieakceptowana, a co za tym idzie – staje się (potencjalną) ofiarą. Jeśli ktoś znałby tę teorię, mógłby zechcieć wprowadzić jej zasady w życie: oznaczyć wroga, doprowadzić do jego znienawidzenia, zastraszyć go i spreparować jako jednostkę podatną na agresję. Mówiąc krótko: stworzyć ofiarę.

Lech Falandysz zdiagnozował podstawowe cechy ofiary: jest nią jednostka ludzka, która doznaje nieuzasadnionego cierpienia i krzywdy. "Jeżeli możemy mówić o skłonności człowieka do popełnienia przestępstwa – pisze Falandysz – to dlaczego nie można przyjąć, że istnieje także skłonność do stania się ofiarą".

Ofiarą może być również zbiorowość o szczególnych cechach, ale nawet wtedy każda jednostka cierpi indywidualnie.

Ofiara to nie to samo co pokrzywdzony.

Jeśli kogoś napadnie luj i zabierze mu paczkę papierosów, to z tego powodu – jakkolwiek jest to karygodne – nie wynika, że wszyscy palacze cierpią.

Jeśli jednak ten sam luj napadnie jednego geja, to w efekcie napada on na każdego z nich. Działa bowiem, bazując na nienawiści wymierzonej w grupę, a nie w jednostkę.

Więcej tekstów o książkach znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Scenariusz przemocy wobec homoseksualistów pojawia się w tym czasie w prasie wielokrotnie. Jest on obecny także w książkach. Autorzy piszą o niełatwym losie gejów: Marian Pankowski w "Rudolfie", Witold Jabłoński w "Gorących uczynkach", Marek Nowakowski w "Greckim bożku", Jerzy Nasierowski w trylogii, a zwłaszcza w "Śledztwie", Tadeusz Olszewski w "Zatoce ostów" i Grzegorz Musiał w książce pod tytułem "W ptaszarni" (i w innych) – sprawa jest znana.

Jest więc młody żul, który pędzi "włóczęgowski tryb życia".

Jest słaby i pogardzany, ale za to zamożny homoseksualista.

Oraz – seks, pieniądze i zbrodnia. A przede wszystkim – ludzka nienawiść.

Jest też cel oficjalny: penalizacja przestępstw (morderstw i rozbojów).

Jest i nieoficjalny: "przedsięwzięcia operacyjne to przede wszystkim wykorzystanie poufnych osobowych źródeł informacji. […] Tajnych współpracowników i osoby zaufane winno się pozyskiwać tak pośród samych homoseksualistów, jak i prostytutek homoseksualnych".

Oraz metoda – tak zwane materiały kompromitujące i obciążające, czyli życie człowieka, któremu nie wolno być sobą.

W czasie akcji "Hiacynt" poszukiwano wszystkich homoseksualistów, ale każdego przesłuchiwano indywidualnie. Zatrzymywali milicjanci – przedstawiciele prawa. Każdy, kto znalazł się na komendzie, rozumiał, że tak naprawdę powodem jego zatrzymania jest jego własna tożsamość, która traktowana była jako wynaturzenie.

– Znalazłem się w grupie pierwszych zatrzymanych – mówi Waldemar Zboralski*. – Dokładnie to był piątek, 15 listopada 1985 roku, około godziny trzynastej.

Do szpitala w Nowej Soli, w którym pracował jako pielęgniarz, przyjechało dwóch funkcjonariuszy w cywilu, z których jednego znał osobiście (spędzali w przeszłości wspólnie sylwestra).

– Pojedziesz z nami – powiedzieli.

– Jestem aresztowany?

– Nie. Istnieje potrzeba pilnego przesłuchania.

– Ale w jakiej sprawie?

– Wszystkiego dowiesz się na komendzie.

Zobacz wideo Krzysztof Zalewski o swojej najnowszej płycie i o roli w "Bo we mnie jest seks" [Popkultura Extra]

Zatrzymanie przebiegło spokojnie. Pojechali na ulicę Moniuszki. Wprowadzono go do pokoju przesłuchań, gdzie znalazł się z jednym cywilnym funkcjonariuszem.

– Spotykamy się tu w związku z tym, że jest pan homoseksualistą – powiedział śledczy, który się nie przedstawił.

– Ale czego sprawa dotyczy? Czy to ma związek z jakimś przestępstwem? Czy jestem o coś oskarżony? Czy jestem tu jako świadek?

– Nie mogę pana wprowadzić w szczegóły. Chodzi o pana kontakty z homoseksualistami w kraju i za granicą.

Funkcjonariusz zaczął zadawać pytania podstawowe, a także o zagraniczne podróże i kontakty, krajowe znajomości, homoseksualne spotkania. Waldemar to, co wiedział – powiedział. Założył, że milicja i tak wie, więc niczego nie ryzykuje, gdy wymieni lokale czy pikiety.

Przed milicjantem leżał na stole formularz pytań o formacie złożonej kartki A4, tworzący cztery strony zeszytowe w kolorze szaroburym. Jako młody chłopak Zboralski redagował w seminarium gazetkę "Vox Eremi", rozpoznawał więc rodzaj papieru, a także to, że tekst był napisany na maszynie, a nie drukowany ze wzoru. Oznaczało to – zauważył – że jest to procedura wyjątkowa.

Pytania dotyczyły między innymi tego, co chłopak lubi w seksie i jakie techniki seksualne preferuje.

– Na takie pytania to odpowiadać nie będę – zastrzegł Waldemar. – A jeżeli jest pan zainteresowany tym, co robię w łóżku, to mogę pana zaprosić i pokazać.

Milicjant uznał to za żart, uśmiechnął się i zignorował odpowiedź.

Waldemar był zdenerwowany, mówił cicho i powoli, rozważnie dobierając słowa. Był też zaczepny, a wręcz złośliwy.

Milicjant zażądał, by Zboralski otworzył swoją torbę i wyjął z niej wszystko, co się w niej znajdowało. W ten sposób znalazł notesik Waldemara, w którym chłopak miał dane personalne i adresy homoseksualnych znajomych. Funkcjonariusz przekazał notes do skopiowania.

Przesłuchanie trwało nie dłużej niż godzinę. Zrobiono mu zdjęcia i pobrano odciski palców. Waldek znał pracującego w tym dniu technika, który był kolegą jego ojca.

– Będę się czuł źle – powiedział – jeśli to on będzie wykonywał te czynności.

Minęła godzina, aż w końcu pojawił się nowy technik. W tym czasie oddano Waldemarowi notes, w którym – sprawdził – nie brakowało żadnych kartek.

Kiedy Waldek wyszedł z komendy, było już późne popołudnie.

Roztrzęsiony zaczął z miejsca obdzwaniać kolegów. Informował ich o zatrzymaniu, a także o tym, że skopiowano notes i że w związku z tym prawdopodobnie milicja trafi też do nich.

– Dzwoń dalej – mówił do każdego. – Ostrzeż innych.

– Waldek, mnie już też przesłuchiwali – powiedział kolega z Zielonej Góry.

– Kiedy? Jak?

– Dziś, wcześnie rano.

W sobotę okazało się, że akcja trwała w całym kraju, a jej przedmiotem nie jest żadna sprawa dochodzeniowa ani konkretna osoba, ale wszyscy homoseksualiści, różne środowiska niezwiązanych ze sobą w żaden sposób mężczyzn.

19 listopada Waldek napisał list do Andrzeja Selerowicza, kolegi z organizacji HOSI Wien, który kontaktował ze sobą chłopców w kraju, organizował spotkania, a nawet drukował homobiuletyn i wysyłał go do Polski.

Jednostronicowy list Waldka dotarł do Wiednia 9 grudnia.

Zboralski pisał w nim między innymi: "Po oświadczeniu rzecznika rządu o rzekomej wolności homoseksualistów w Polsce rozpoczęła się ostra kampania przeciwko… homoseksualistom! […] Te bezprawne zatrzymania mają wprowadzić panikę? Chyba wprowadzą – ale wzrost wrogości kolejnej warstwy społeczeństwa przeciw komunistom w Polsce".

Waldek kontynuował działania informacyjne, dzwonił i pisał do kolegów, jeździł do Warszawy, Wrocławia i Poznania. Zebrał w ten sposób – twierdzi – około trzystu relacji gejów z całego kraju.

Zboralski twierdzi w swoich wspomnieniach, że homoseksualiści przepytywani przez milicję musieli podpisywać tak zwaną kartę homoseksualisty. Treść tego oświadczenia miała brzmieć w następujący sposób: "Niniejszym oświadczam, że ja [imię i nazwisko] jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi".

Zachowując pozory działalności zgodnej z prawem i pożądanej (walka z pedofilią), uzyskiwano w ten sposób tak zwane samoprzyznanie oraz – najważniejsze – potwierdzenie stereotypu (promiskuityzm).

Dawny język, jakiego używano do opisywania homoseksualistów – pełen metafor i eufemizmów – stał się nagle w pojawiających się coraz częściej artykułach prasowych lat osiemdziesiątych dosłowny. Nie było kogo łudzić, że to wszystko jest albo daleko, albo ma posmak czegoś wysublimowanego (Iwaszkiewicz, Andrzejewski, Gombrowicz).

Tu można było jak w pysk – prosto z mostu.

Istniała jedna zasada – konieczność stosowania zaimka "oni". Homoseksualiści to zawsze są "oni". Obcy, dziwni, zboczeni, chorzy – oni.

Mają swoje środowisko, swoje zwyczaje – to są ich zwyczaje, nie nasze. "Oni" są w dystansie do zdrowej tkanki socjalizmu, a przepaść, która dzieli ich od "nas", jest ogromna.

To wskazanie oznaczało tu jednak nie tylko dystans, lecz powodowało także pełną dekonspirację.

Oto są – oni!

Publicyści, pochylając się nad zjawiskiem – najczęściej w kontekście kryminalnym lub sensacyjnym – wykorzystywali bezpieczną furtkę językowego dystansu, stosując w istocie naznaczenie. Nawet jeśli analizowali sprawę z pozytywnym założeniem, pojawiało się wykluczenie. Tomasz Dehnel pisał na przykład w 1986 roku w "Prawie i Życiu" w artykule zatytułowanym "Szukam przyjaciela", że: "W powszechnym odczuciu homoseksualista to zboczeniec, zwyrodnialec i niemal zbrodniarz, to indywiduum nie zasługuje na miano człowieka, to ohyda moralna i fizyczna. Słowem – pedał, a więc ktoś, kogo można i należy lżyć, kopać, opluwać".

W tym samym roku "Razem" opublikowało cykl tekstów doktora Leopolda Szafrańca, który opisuje kilku swoich pacjentów. Pisze na przykład, że Tomasz chciał usunąć sobie "złe jądra", żeby pozbyć się popędu i wreszcie przestać się bać, że ktoś się o nim dowie, a siedemdziesięciopięcioletni mężczyzna – wierzący, w stałym związku – marzył o tym, aby być "normalny" jak jego bracia. Opinia w środowisku psychologów, którą wyraża anonimowa "pewna pani psycholog", sprowadza się co najwyżej do zdania, że "homoseksualizm to bardziej filozofia, ruch niż przywara natury i trzeba to zwalczać".

Szokiem był jednak artykuł, który diametralnie zmienił znany dyskurs. Tekst ukazał się tuż przed akcją "Hiacynt" w "Polityce" w listopadzie 1985 roku. Zaczynał się od słów: "AIDS dotarł do Polski". Był to pierwszy oddany szerokiej publiczności tekst, którego autorem był gej, używający zamiast słówka "oni" zaimka "my".

Usiadł do stołu, wściekły i zrozpaczony, położył na szali swoje życie i napisał list. I co z tego, że nie podpisał się prawdziwym nazwiskiem. Musiał wiedzieć, że w razie czego ani dla prasy, ani dla służb odnalezienie go nie będzie problemem.

Być może zakładał, że listu w ogóle nie wydrukują, że uznają go za czyn chuligański, podburzający zastaną sytuację, ale z pewnością czuł, że taki głos zostanie usłyszany.

Zdekonspirował się, poruszył wrażliwe struny i powiedział, jak jest naprawdę.

Krzysztof T. Darski, a tak naprawdę Dariusz Prorok, opisuje sytuację gejów polskich od środka. Mówi o niechęci społeczeństwa, o wymuszonych małżeństwach hetero, agresji bliskich i rodziny. Zauważa, że wraz z pojawieniem się AIDS "nagle okazało się, że homoseksualiści są obywatelami tego kraju! Mój Boże! Ośmieszani i spychani na margines społeczeństwa, dyskryminowani przez wszystkie bez wyjątku instytucje i organizacje społeczne, tępieni przez homofobów, bici i obrzucani obelgami przez chamów przy milczącej zgodzie autorytetów tego świata, osamotnieni i porzuceni przez państwo, Kościół, naukę. I nagle okazuje się, że jednak są oni obywatelami PRL!".

* Opieram się przede wszystkim na ogólnodostępnej wypowiedzi na kanale YouTube, a także licznych wywiadach, których w tej sprawie udzielił Zboralski. youtube.com, bit.ly/38fPe2h, dostęp: 22.04.2021.

<<Reklama>> Ebook "Hiacynt" dostępny jest w Publio.pl >>

Więcej o: