Eric Berger to astronom, dziennikarz, redaktor portalu technologicznego Ars Technica, specjalizującego się w tematyce podboju kosmosu. Jego "Odlot" jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, ich pasji, przekraczaniu własnych ograniczeń i osiąganiu maksimum możliwości. Zainspirowani wizją stworzoną przez Muska, zrealizowali własne marzenia i ambicje, wyznaczając nowe standardy w dziedzinie lotów kosmicznych. Książka w przekładzie Magdy Witkowskiej i Rafała Mączyńskiego ukazała się 24 listopada nakładem Wydawnictwa Kompania Mediowa. Poniżej prezentujemy jej fragment.
Historia SpaceX rozpoczyna się pod koniec 2000 roku, po drugiej stronie Stanów Zjednoczonych. Elon Musk podróżował właśnie drogą Long Island Expressway z przyjacielem Adeo Ressim, również przedsiębiorcą. Rzecz miała miejsce krótko po tym, jak rada dyrektorów usunęła Muska ze stanowiska dyrektora generalnego. Musk był ciągle jeszcze przed trzydziestką, ale już udało mu się bardzo wiele osiągnąć. Odkąd niespełna 10 lat wcześniej przybył do Stanów Zjednoczonych, zdążył uzyskać dyplomy w dziedzinie ekonomii i fizyki na renomowanej uczelni, a także założyć dwie firmy, które odniosły spektakularny sukces. Ressi dopytywał go więc teraz, co zamierza robić dalej.
–?Powiedziałem Adeo, że zawsze interesował mnie kosmos, ale że moim zdaniem pojedynczy człowiek niewiele jest w stanie zdziałać w tym obszarze – odparł Musk.
Od czasów wielkich dokonań Apollo minęło 30 lat, więc zapewne NASA jest już na najlepszej drodze na Marsa. Ta rozmowa mocno zapadła Muskowi w pamięć, więc jeszcze tego samego dnia zajrzał na stronę internetową agencji kosmicznej. Ku swojemu zaskoczeniu nie znalazł tam żadnej wzmianki na temat planów wysłania człowieka na Marsa. Uznał, że najpewniej strona jest kiepsko zaprojektowana.
Nie na tym jednak polegał szkopuł. Już po powrocie do Kalifornii Musk wybrał się na kilka konferencji poświęconych rozwojowi kosmosu i szybko się przekonał, że NASA po prostu nie ma żadnych planów zasiedlenia Marsa. Jednocześnie dowiedział się też, że istnieją prywatne grupy, które snują ciekawe wizje. Zaangażował się między innymi w pierwszy projekt Planetary Society, mający na celu stworzenie żagla słonecznego.
Organizacja finansowana przez jej członków założycieli pracowała nad urządzeniem, które można by otwierać w kosmosie, aby odbijało promienie słoneczne i wykorzystywało fotony jako źródło napędu. Musk zdecydował się także wesprzeć XPRIZE Foundation, która obiecywała 10 milionów dolarów dla pierwszej ekipy, której uda się skonstruować prywatny statek kosmiczny zdolny odbyć krótki suborbitalny lot z ludźmi na pokładzie. Później, w 2001 roku, Musk nakreślił swój własny, prywatny plan podboju kosmosu, chcąc w ten sposób zachęcić opinię publiczną do wspierania NASA oraz wizji eksploracji Marsa. Plan obejmował budowę niewielkiej biosfery (o nazwie Mars Oasis, czyli Oaza Marsjańska), którą można by zainstalować na Czerwonej Planecie.
–?Koncepcja zakłada, że umieszcza się pewną ilość marsjańskiej gleby w komorze wzrostu – mówił Chris Thompson, inżynier kosmonautyki pracujący dla Boeinga, który pomagał Muskowi w opracowaniu założeń dotyczących konstrukcji małego marsjańskiego lądownika. – Wymieszałoby się ją z glebą ziemską, wrzuciło trochę nasion, a potem śledziło z Ziemi przez kamerę ich wegetację.
Thompson współpracował z kilkoma innymi inżynierami nad kosztorysem takiego projektu biosferycznego. Musk dwukrotnie udał się ze swoimi doradcami do Rosji, żeby kupić na potrzeby tej misji odremontowane międzykontynentalne pociski balistyczne. Rosjanie nie potraktowali go poważnie i uznali za dyletanta. Zażyczyli sobie absurdalnie wysokich cen. Musk obawiał się, że jeśli przystanie na tę propozycję, to ostatecznie zażądają nawet więcej.
–?Z ostatniej wyprawy do Rosji wracałem z przeświadczeniem, że „o rany, te ceny ciągle rosną, więc raczej nic z tego projektu nie wyjdzie" – wspominał. – Zacząłem się zastanawiać, co trzeba by mieć, żeby skonstruować własną rakietę.
Jeden z jego doradców, inżynier i aspirujący biznesmen, Jim Cantrell, poradził mu przyjrzeć się bliżej tej możliwości. Musk zaczął się więc spotykać z fachowcami od rakiet z Los Angeles, które uchodziło za główny ośrodek myśli inżynieryjnej w dziedzinie kosmonautyki. W krótkim czasie udało mu się zgromadzić grupę doradców, którzy mieli wspierać go w jego początkowych wysiłkach. Znaleźli się w niej John Garvey, który pracował z Thompsonem w Boeingu, a także późniejsza wschodząca gwiazda silników rakietowych, Tom Mueller. Musk doskonale zdawał sobie sprawę, że nie on pierwszy próbuje swoich sił w konstrukcji rakiet nośnych. Postanowił więc ustalić, jakie błędy popełnili dotąd inni przedsiębiorcy, żeby ich nie powtórzyć.
W lutym 2002 roku Garvey zorganizował Muskowi wizytę na poligonie, na którym swoje starty organizuje Reaction Research Society, słynne stowarzyszenie rakietowe z południowej Kalifornii. Milioner najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jakie temperatury panują w górzystej części pustyni Mojave i jak mocno wieją tu wiatry, bo ubrał się zupełnie nieadekwatnie do warunków.
–?Było jakieś minus osiem stopni – wspominał Thompson – a on tymczasem przybył na miejsce w eleganckich spodniach, sportowych butach Neiman Marcus i cienkiej skórzanej kurteczce.
Zadawał jednak trafne pytania i uważnie słuchał. Czytał o rakietach wszystko, co mu tylko wpadło w ręce, począwszy od starych radzieckich podręczników, a skończywszy na "Ignition!", słynnej książce Johna Drury’ego Clarka o paliwach rakietowych.
– Uszy mi więdły od tego jego gadania o tym, jak to wyrzucam pieniądze w błoto – wspominał Musk.
Musk rozglądał się po zgromadzonych wokół stołu w Renaissance Hotel i wypatrywał pośród wątpiących choć paru takich, którzy by w niego uwierzyli. Szukał ludzi gotowych podjąć wyzwanie, zamiast przed nim uciekać. Chciał znaleźć optymistów wśród pesymistów. W kwietniu złożył pięciu osobom propozycję dołączenia do "zespołu założycielskiego" jego firmy. Na PayPalu zarobił jakieś 180 milionów dolarów i uznał, że połowę może zaryzykować na projekt rakietowy – a i tak jeszcze mu dość zostanie. On wykładał pieniądze, od swoich pierwszych pracowników oczekiwał równoważnego wkładu, tyle że w postaci zaangażowania.
Jego propozycję przyjęły tylko dwie z tych pięciu osób. Griffin, który mógł zostać głównym inżynierem projektu, wolał zostać na Wschodnim Wybrzeżu w okolicach Waszyngtonu, gdzie odgrywał istotną rolę w kreśleniu narodowej polityki kosmicznej. Musk nie zgodził się na łączenie tych obowiązków z pracą po drugiej stronie mapy i pewnie dobrze zrobił. Griffin, choć talentów mu nie brakowało, miał też apodyktyczne skłonności, trochę jak Musk. Niewykluczone więc, że obaj panowie często by się ścierali. Musk dalej szukał odpowiedniego człowieka: „Naprawdę dobrzy fachowcy nie chcieli do nas dołączyć, nie było sensu zatrudniać byle kogo". Ostatecznie Elon Musk sam objął stanowisko głównego inżyniera.
Marzyło mu się zatrudnić też Cantrella, któremu ze względu na rzadkie połączenie wiedzy inżynieryjnej z elokwencją chciał powierzyć kwestie związane z rozwojem biznesu. On jednak też nie za bardzo chciał się przeprowadzać. Aby go nakłonić do opuszczenia Utah, Musk musiałby mu dużo zapłacić i jeszcze zapewnić różnego rodzaju gwarancje.
– On się ostatecznie nie zdecydował – wspominał. – Wspierał nas tylko przez bardzo krótki okres w roli konsultanta.
Trzecim, który odmówił, był John Garvey, co Muska nieco zaskoczyło, zważywszy, że akurat on entuzjastycznie wspierał jego przedsięwzięcie. Garvey uznał jednak, że wizja rakiety nośnej zdolnej wynieść w kosmos 1000 funtów, czyli prawie pół tony, może okazać się zbyt ambitna. Wolał projektować coś lżejszego. Poza tym umyślił sobie, żeby Musk wykupił jego niewielką firmę kosmonautyczną Garvey Spacecraft Corporation. Musk wspominał ponadto, że Garvey życzył sobie nosić dumny tytuł dyrektora ds. finansowych. Zniechęcił tym do siebie przedsiębiorcę, ponieważ nie miał żadnego doświadczenia zawodowego w dziedzinie finansów.
<<Reklama>> Ebook "Odlot" dostępny jest w Publio.pl >>
Odlot mat. prom.