Jak pisze autor: "Ta książka jest o śmierci, ale zabiorę w niej czytelników w podróż przez życie". W 24 intrygujących, pouczających i nigdy wcześniej nieopowiedzianych przypadkach dr Shepherd dzieli się autopsjami, które obejmują siedem wieków ludzkiej egzystencji i które nauczyły go tyle samo o cudach życia, co o nieuniknionym etapie, jakim jest śmierć. Książka "Siedem wieków śmierci" ukazała się w listopadzie 2021 roku nakładem Wydawnictwa Insignis. Za przekład na język polski jest odpowiedzialna Patrycja Zarawska. Poniżej prezentujemy fragment jednej z historii przedstawionych przez Shepherda.
Trwało lato, ale moje wakacje dobiegły końca, a ja wróciłem do mrocznego świata nagłych i niewyjaśnionych zgonów. Zamierzałem się odstresować poprzez poranny lot. To taki mój prywatny sposób ucieczki. Zawsze fascynowała mnie myśl o uwolnieniu się od grawitacji i więzów codzienności. Chciałem śmigać wysoko w przestworzach, lecz nigdy nie sądziłem, że kiedyś będę mógł samodzielnie pilotować samolot. A potem – ku memu zdumieniu – dzięki aeroklubowi policji metropolitalnej okazało się, że owszem.
U wielu osób czyste niebo i lekki wietrzyk mogą wywoływać marzenia o plażach, rozległych wrzosowiskach czy wzgórzach. Ja w tamtą niedzielę marzyłem tylko o tym, by siąść za sterami awionetki i wznieść się w błękit. Niestety pogoda nie chciała współpracować. Szarzyzna i słota zmusiły mnie do odwołania upragnionego lotu, więc kiedy skontaktowała się ze mną policja, prosząc o przyjazd na kemping w pobliżu pewnej odległej atrakcji turystycznej, wykorzystałem szansę na odrobinę wytchnienia podczas samotnej podróży i niezwłocznie wyruszyłem.
Był sierpień, ale patrząc na szalejący sztorm, który nadciągnął od strony Atlantyku niczym zapowiedź zimy, przypomniałem sobie stare lotnicze porzekadło: lepiej patrzeć w niebo i pragnąć się tam znaleźć, niż patrzeć w ziemię i pragnąć tego samego. Na szerokich szosach deszcz i wiatr bombardowały auto, a kiedy zjechałem na boczne prowincjonalne drogi, dwukrotnie musiałem wysiadać, by usunąć z jezdni złamane gałęzie ciężkie od mokrych liści.
Kemping okazał się osłoniętym kawałkiem pola na farmie bez wielkiej infrastruktury. Najwyraźniej gospodarze nie pozwalali na rozbijanie więcej niż kilku namiotów, bo tylko tyle ich tam stało – daleko od siebie, każdy w innym rogu. Choć namiotów mogło być tu więcej, zanim zepsuła się pogoda i na miejsce zjechały się radiowozy, psy tropiące, kryminalistycy, dziennikarze, a teraz jeszcze lekarz sądowy, co raczej przekreślało szanse na beztroskie wakacje.
Cała uwaga skupiona była na małym niebieskim namiocie otoczonym wijącą się i łopoczącą na wietrze taśmą. Policja wytyczyła wąskie przejście, by ludzie nie rozdeptywali śladów wokół namiotu.
Jakaś policjantka próbowała wyjechać radiowozem przez bramę, ale pole było tak rozjeżdżone przez inne auta, że kilku kolegów musiało popchnąć auto. Koła buksowały w błocie, silnik wył. Wszyscy wokół sprawiali wrażenie zmarzniętych i zmokniętych. Zaparkowałem nieco dalej, w miejscu, w którym ziemia wyglądała na stosunkowo twardą.
Wiem, że jeżdżąc starym volvo kombi, mogę zostać wzięty za handlarza staroci, i to podejrzanego, ale w ilu autach można otworzyć tył i usiąść, by włożyć kombinezon ochronny? Gdy to robiłem, podszedł do mnie inspektor policji kryminalnej i się przedstawił. Cały był już ubrany od stóp do głów w biały kombinezon, a na stopach miał specjalne policyjne ochraniacze na buty.
– Ja muszę się zadowolić tym – powiedziałem, sięgając po kalosze. Patrzył na nie z zazdrością.
Sądząc z przypadków, które wybrałem do niniejszej książki, można by odnieść wrażenie, że miejsca zbrodni zawsze są błotniste. To nieprawda. Większość zabójstw popełnia się w terenach zabudowanych, w których białe ochraniacze z nadrukiem "Policja" na podeszwie zupełnie wystarczają. Tego dnia było inaczej. Ochraniacze inspektora słabo sobie radziły z nawierzchnią pola namiotowego.
– Dziewczyna jest w środku. Szukamy jej chłopaka – rzekł, prowadząc mnie w stronę namiotu.
Zatrzymał się, gdy nisko nad naszymi głowami, tuż poniżej chmur, przeleciał z ogłuszającym rykiem policyjny helikopter. Zazdrościłem pilotowi, że może sobie dziś polatać, choć domyślałem się, że mocno nim rzuca. Robiący zdjęcia z lotu ptaka fotograf z pewnością nie bawił się zbyt dobrze.
W końcu detektyw spróbował przekrzyczeć hałas:
– Ostatnio widziano ich przed namiotem w piątkowy wieczór, więc może już być daleko!
– Kiedy ją znaleziono? – zapytałem.
– Dziś po południu. W piątek wieczorem było sucho. Widziano ich, jak siedzą przed namiotem, jedzą i rozmawiają. W sobotę nic się nie działo, ale też nikt nie zwracał na nich specjalnej uwagi. Dopiero dziś kogoś zdziwiło, że namiot wciąż jest zamknięty, a rowery przypięte do tamtej bramy…
– Przyjechali rowerami? – zapytałem zdziwiony.
Rowerowe wakacje pod namiotami kojarzyły mi się raczej z młodością moich rodziców, którzy pod koniec lat trzydziestych przejechali na tandemie całą północną Francję, tak bardzo zakochani, że niewiele zauważali oprócz siebie: w dzienniku z podróży nie wspominają słowem o nieuchronnie nadciągającej wojnie.
– Mieszkają w pobliżu – wyjaśnił detektyw. – Chodzą do miejscowej szkoły.
– Zna pan ich nazwiska?
– Tak. Znaleźliśmy też telefony. Ona miała szesnaście lat, on ma siedemnaście i naszym zdaniem ją zabił.
Nastoletni chłopcy rzadko zabijają rówieśniczki. Idąc przez pole w swoich kaloszach i patrząc, jak przez bezużyteczne ochraniacze policjanta prześwitują buty, a spodnie coraz bardziej nasiąkają wodą, myślałem o tym, jak bardzo nie pasują do siebie zabójstwo i wakacje pod namiotem. Detektyw jednak wydawał się przekonany, a mnie dotychczasowa praca nauczyła, że zbrodnie, choć czasem przygnębiająco przewidywalne, bywają też zaskakujące.
Po dotarciu na miejsce włożyłem maskę i rękawiczki. Jedna z klap namiotu była otwarta i zahaczona, ale mimo dopływu świeżego powietrza w środku panował zaduch i unosił się kwaśny odór.
Dziewczyna miała różową buzię, gładką cerę i policzki zaokrąglone jak u dziecka. Jej ciemne włosy rozścieliły się na ziemi. Ileż to razy patrzyłem z góry na własną córkę, śpiącą bezpiecznie w domu? Ale ta dziewczyna nie spała.
[…]
W kostnicy zdążyłem się przebrać w strój lekarski, zastanawiając się, gdzie po drodze zawieruszył się inspektor, gdy zadzwoniła komórka.
Nawet się nie przywitał.
– Znaleźliśmy chłopaka.
– Świetnie. Gdzie jest?
– Niedaleko, w kamieniołomie.
– I co mówi?
Na chwilę zaległa cisza.
– Nie żyje.
Żałowałem, że tak szybko się przebrałem.
– Nie zaczął pan jeszcze roboty przy dziewczynie, co? – zapytał inspektor.
– Nie, czekałem na pana.
– Mógłby pan teraz przyjechać i na niego zerknąć?
– Jak daleko jest ten kamieniołom?
– Zaraz za kempingiem, w lesie. Wygląda na to, że chłopak ją zabił, a potem odebrał sobie życie.
Przebrałem się z powrotem. Oczywiście musiałem wyjaśnić przyczynę opóźnienia pracownikom prosektorium, którzy i tak robili już nadgodziny, więc z radością poszli sobie na herbatkę, ciastka czekoladowe i popołudniową telenowelę, podczas gdy ja ruszyłem z powrotem na kemping.
Jechałem tam z pewnym niepokojem. Policjanci stawali na głowie, by obrócić w zbrodnię to, co wyglądało na tragiczny wypadek.
Droga przypominała kąpiel błotną. Jechałem jak najwolniej i dotarłem najdalej, jak się dało, po czym zatrzymałem się z wdziękiem, włożyłem kalosze i poczłapałem do furgonetki CSI. Inspektor już tam na mnie czekał. Przeszliśmy przez kemping, mijając namiot, w którym znaleziono dziewczynę, i wyszliśmy przez furtkę. Wąska ścieżynka wiodła przez gęsty, ciemny las. Obawiałem się, że nowe ochraniacze na nogach inspektora nie wytrzymają zbyt długo.
Zatrzymaliśmy się jakieś trzysta metrów dalej. Inspektor wskazał coś po swojej prawej stronie, na zarośniętej ścieżce oflankowanej policyjnymi znacznikami.
– Sądzimy, że szedł tędy, więc zróbmy to samo.
Dobrnęliśmy przez gąszcz na skraj piaskowcowej skały. Na lewo od nas ścieżka skręcała w dół. Na prawo znajdowało się małe pole piknikowe otoczone niebieską taśmą łopoczącą na rozszalałym wietrze.
Tutejsze lasy stanowią lokalną atrakcję, bo pełno w nich takich skał, a niektóre z nich mają jaskinie, w których jeszcze do początków dwudziestego wieku żyli ludzie. Teraz jedynymi "mieszkańcami" byli przeszukujący teren na czworakach kryminalistycy. Gestami zaprosili nas do środka. Sądząc po minach, nie byli szczególnie szczęśliwi.
Teren wokół pola piknikowego zaplanowano jako miejsce widokowe. Stał tam drewniany stół z przytwierdzonymi ławkami, które od skraju urwiska odgradzała jedynie długa belka. Chroniące nas dziś przed deszczem korony drzew w większość sierpniowych dni musiały stanowić ochronę przed promieniami słońca i wyobrażałem sobie, że patrząc w dal, miało się piękny widok na rozległą okolicę.
Dziś niestety bezpośrednio nad naszymi głowami piętrzyły się szare chmurzyska. Ptaki kuliły się na poziomie wzroku wśród gałęzi rosnących niżej drzew. Zły dzień na latanie. I równie zły na stanie nad urwiskiem.
– Kryminalistycy mówią, że spędził tu trochę czasu i wypalił kilka papierosów – rzekł detektyw.
Fotograf wciąż robił zdjęcia podeptanej trawy i niewielkiej sterty niedopałków.
– I wszystko wskazuje na to, że potem skoczył. Tu widać, z którego miejsca spadł.
Istotnie na skraju urwiska widniały ślady, a na samym koniuszku widać było świeżo odsłoniętą skałę.
– Jeśli nie ma pan lęku wysokości, proszę spojrzeć w dół.
Biorąc pod uwagę fakt, że chciałem tego dnia patrzeć w dół z wysokości dziewięciuset metrów, zdecydowanie nie miałem takiego lęku. Podszedłem bliżej urwiska. Skała wydawała się solidna i z pewnością taka była, bo w przeciwnym razie zabezpieczono by ją czymś więcej niż tylko belką. Jakieś piętnaście metrów poniżej nas, za krzakami, poruszały się białe duchy: kolejna ekipa kryminalistyczna.
<<Reklama>> Ebook "Siedem wieków śmierci" dostępny jest w Publio.pl >>
Richard Shepherd - Siedem wieków śmierci mat. prom. (Wydawnictwo Insignis)