Przez ponad 30 lat to była jedyna powieść Rotha. Arcydzieło żydowsko-amerykańskiej literatury [FRAGMENT]

Wydana po raz pierwszy w 1934 powieść dziś uważana jest za arcydzieło żydowsko-amerykańskiej literatury i klasyczną powieść o imigrantach. Zauważona została dopiero przy okazji wznowienia w roku 1964, do którego pisarza namówił jego agent i wydawca. Przy swoim drugim wejściu na rynek, "Nazwij to snem" odniosło spektakularny sukces i w krótkim czasie sprzedało się w ponad milionie egzemplarzy.

Przez ponad trzydzieści lat "Nazwij to snem" pozostawało jedyną powieścią Rotha. Zmieniło się to dopiero napisany u schyłku życia, po prawie sześćdziesięciu latach milczenia, cykl autobiograficznych powieści "Mercy of a Rude Stream". 26 stycznia ukaże się w tłumaczeniu Wacława Niepokólczyckiego nakładem Wydawnictwa ArtRage i Książkowe Klimaty.

Więcej tekstów kulturalnych znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl 

Dawid Schearl to jeszcze mały chłopiec. Syn żydowskich imigrantów, mieszkający z rodziną w nowojorskich slumsach. Wraz z nim poznajemy brutalny i bezwzględny, pełen konfliktów świat ludzi starających ułożyć sobie życie na obczyźnie. Nowego, obcego miasta, w którym trudno się zadomowić nie równoważą chłopcu niestety trudne stosunki rodzinne.

Zobacz wideo Oglądajcie nowe "After Life", bo następnego już nie będzie. Gervais z godnością mówi "pas"

Henry Roth "Nazwij to snem", Wydawnictwo ArtRage i Książkowe Klimaty - fragment:

Błagam, nie pytaj o nic, to jest ta Kraina Złota.

Mały biały parowiec Peter Stuyvesant, który ze swego pulsującego a smrodliwego wnętrza dostarczał imigrantów do równie pulsujących i smrodliwych czynszówek nowojorskich, kołysał się lekko na wodzie przy kamiennym molo w pobliżu spłowiałych baraków i nowych ceglanych budynków Ellis Island. Jego kapitan czekał na ostatnich urzędników, robotników i członków straży, by odbić od brzegu i wziąć kurs na Manhattan. Ponieważ było to sobotnie popołudnie i ostatni kurs parowca w tym tygodniu, spóźnieni musieliby pozostać tu do poniedziałku. Syrena statku wydawała z siebie chrapliwe ostrzeżenia. Z drzwi urzędu imigracyjnego wyszło, nie śpiesząc się, kilka postaci w kombinezonach i skierowało się szarym chodnikiem w stronę doku.

Był maj roku 1907, owego roku, który miał się odznaczyć największą liczbą imigrantów przybyłych na wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Cały ten dzień, jak każdego innego dnia od początku wiosny, na pokładach parowca tłoczyły się setki obcokrajowców pochodzących ze wszystkich niemal krajów świata: krótko wystrzyżeni Teutoni o wystających szczękach, brodaci Rosjanie, pejsaci Żydzi, a wśród nich chłopi słowaccy o potulnych twarzach, gładko wygoleni śniadzi Ormianie, kostropaci Grecy, Duńczycy z pomarszczonymi powiekami. Cały dzień pokłady mieniły się barwami cudzoziemskich strojów, zielono-żółtych fartuchów, kwiecistych chustek, haftowanych samodziałów, serdaków lamowanych srebrem, kolorowych szarf, żółtych butów, futrzanych czap, kaftanów, matowych gabardyn. Cały dzień gardłowe, ostre głosy, okrzyki zdumienia i podziwu, wielokrotnie powtarzane wyrazy radości wzbijały się nad pokładem pomieszaną falą dźwięków. Teraz jednak pokłady były puste, ciche, rozciągnięte w słońcu, jakby te rozgrzane deski odpoczywały po trudzie dźwigania miriadów uciskających je stóp. Wszyscy pasażerowie czwartej klasy, którzy przypłynęli tego dnia, a którym zezwolono zejść na ląd Stanów Zjednoczonych, dawno już to uczynili – z wyjątkiem dwojga: kobiety i dziecka w jej ramionach. Weszły one właśnie na pokład parowca z towarzyszącym im mężczyzną.

Trójka Polskie RadioSpadł zasięg radia. Trójka i Jedynka najgorsze w swojej historii

Wygląd tych spóźnionych pasażerów niczym się specjalnie nie wyróżniał. Mężczyzna widocznie spędził już pewien czas w Ameryce i właśnie sprowadził żonę i dziecko zza oceanu. Można by nawet pomyśleć, że przeżył szmat życia w dolnej części Manhattanu, bowiem nie zwrócił prawie uwagi na Statuę Wolności ani na wyrastające nad wodą miasto, ani na mosty spinające East River. A może tylko był zbyt podniecony, by tracić wiele czasu na te cuda? Jego ubiór był zwykłym „ubiorem przeciętnego nowojorczyka owego okresu – spokojny i bez wyrazu. Czarny melonik podkreślał ostrość rysów i bladość twarzy wynikającą z nieprzebywania na świeżym powietrzu; surdut wiszący luźno na długim, chudym ciele, zapięty wysoko pod szyję, z wywiniętymi w kształcie V klapkami, a nad tym V mocno ściągnięty czarny krawat osadzony w zagięciu wysokiego nakrochmalonego kołnierzyka. Co zaś do żony, dawało się odgadnąć, że jest Europejką, raczej po zastrachanym, niedowierzającym wyrazie jej oczu, które spoglądały to na port, to znów na męża, aniżeli po ubiorze. Ubrana była bowiem z amerykańska – w czarną spódnicę, białą bluzkę i czarny żakiet. Najwidoczniej mąż przysłał jej to ubranie do Europy lub przywiózł na Ellis Island, gdzie je zdążyła włożyć.

Jedynie dziecko na jej ręku miało zdecydowanie obcy strój. Wrażenie to wywoływał głównie dziwaczny cudzoziemski niebieski kapelusz słomkowy z również niebieskimi wstążeczkami w groszki, które mu zwisały na ramiona.

Gdyby nie ten kapelusz i gdyby pasażerowie owi stali w tłumie, nikt zapewne nie mógłby rozpoznać w kobiecie i dziecku świeżo przybyłych imigrantów. Nie mieli opasłych tobołów, pękatych koszy wiklinowych, cennych piernatów, skrzynek ze smakołykami, kiełbasami, najczystszą oliwą z oliwek, rzadkimi serami; stojąca obok duża czarna torba była jedynym ich bagażem. Ale mimo to, mimo nawet mniej niż przeciętnego ich wyglądu, dwaj robotnicy w kombinezonach, którzy siedzieli rozwaleni na rufie i palili papierosy, popatrywali na nich ciekawie. Również i stara handlarka z koszem pomarańczy na kolanach bez przerwy wytrzeszczała w ich kierunku słabe oczy.

Rzecz w tym, że w ich zachowaniu było coś nietypowego. Stara handlarka na ławce i dwaj mężczyźni w kombinezonach na rufie widzieli dostatecznie wielu mężów witających żony i dzieci po długiej rozłące, by wiedzieć, jak tacy ludzie zwykli się zachowywać. Przedstawiciele ras wysoce wybuchowych, jak Włosi, często tańczyli z radości, padali sobie w ramiona, kręcili się w kółko, robili piruety; Szwedzi po prostu patrzyli na siebie, dysząc przez otwarte usta jak zziajane psy; Żydzi płakali, szwargotali i mało nie wykłuwali sobie oczu nierozważnymi gestami rąk; Polacy ryczeli i ściskali się wyciągniętymi na całą długość ramionami, jakby chcieli sobie wzajem wyrwać garść ciała; Anglicy zaś, musnąwszy się wargami, robili ruch, jakby chcieli się uścisnąć, lecz do

uścisku z reguły nie dochodziło. A ci dwoje stali milczący i z dala od siebie; mężczyzna patrzył wyniosłym, urażonym wzrokiem w wodę, a jeśli w ogóle zwracał twarz ku żonie, to tylko po to, aby obrzucić pełnym wściekłości i wzgardy spojrzeniem niebieski kapelusz na główce dziecka w jej ramionach, po czym spoglądał z wrogością w oku po pokładzie, aby się przekonać, czy ich nikt nie obserwuje. Stojąca obok żona popatrywała na niego niespokojnie, błagalnie. A dziecko u jej piersi wodziło od jednego do drugiego uważnym, przerażonym wzrokiem. Było to niezwykłe powitanie.

Stali tak w ten dziwny i milczący sposób kilka minut, kiedy kobieta, jakby nie mogąc znieść napięcia, spróbowała się uśmiechnąć i trącając lekko męża w ramię, powiedziała bojaźliwie:

– Więc to ma być ta Kraina Złota. – Słowa te wyrzekła po żydowsku.

Mężczyzna chrząknął, lecz nie odpowiedział.

Nabrała powietrza w płuca, jakby dla dodania sobie odwagi, i rzekła drżącym głosem:

– Przykro mi, Albercie, że tak głupio postąpiłam. – Urwała, czekając na zapowiedź choćby rozchmurzenia, jakieś słowo, ale nadaremnie. – Taki jesteś chudy, Albercie, taki wynędzniały. I twoje wąsy… zgoliłeś wąsy.

Szorstkie spojrzenie ukłuło ją i cofnęło się.

– Choćby nawet.

– Pewnie cierpiałeś w tym kraju – ciągnęła łagodnie, niezrażona odprawą. – Nic mi nie pisałeś. Wychudłeś. Ach, więc i tu, w tym nowym kraju jest ta sama stara nędza. Nie dojadałeś. Widzę to po tobie. Zmieniłeś się.

– To nie ma nic do rzeczy – odwarknął, ignorując jej współczucie. – I wcale nie usprawiedliwia tego, że mnie nie poznałaś. Kto inny mógłby przyjść po ciebie? Znasz w tym kraju jeszcze kogoś oprócz mnie?

– Nie. Ale tak się bałam, Albercie. Posłuchaj. Byłam taka zdezorientowana, w dodatku to czekanie w tym wielkim pokoju od samego rana. Och, to okropne czekanie! Widziałam ich wszystkich, jak wychodzą po kolei. Ten szewc z żoną. I kotlarz ze Stryja ze swoimi dziećmi. Wszyscy, którzy przyjechali na Kaiserin Victoria. A ja… ja zostałam. Jutro jest niedziela. Powiedziano mi, że jutro nikt po mnie nie może przyjechać. Myślałam, że odeślą mnie z powrotem! Szalałam ze strachu!

– Chcesz powiedzieć, że to moja wina? – W głosie mężczyzny zadźwięczała niebezpieczna nuta.

– Nie! Nie! Oczywiście nie, Albercie! Po prostu ci tłumaczę.

– No to pozwól, że ja tobie wytłumaczę – rzekł krótko mężczyzna. – Robiłem, co mogłem. Zwolniłem się na cały dzień z pracy. Chodziłem do tych cholernych Hamburg-American Lines cztery razy. I za każdym razem mówiono mi, że nie ma ciebie na pokładzie.

– Nie mieli już miejsca w trzeciej klasie, więc musiałam wziąć czwartą…

– Tak, teraz wiem. Bardzo dobrze. Nie było innej rady. W każdym razie przyjechałem. Ostatnim statkiem. I co się dzieje? Ty mnie nie poznajesz. Nie znasz mnie. – Oparł łokieć na barierce, odwrócił zagniewaną twarz. – Oto co mnie spotyka na powitanie.

– Przepraszam cię, Albercie – pogłaskała go po ramieniu pokornie. – Przepraszam.

– I jakby te kundle w granatowych kurtkach jeszcze mało ze mnie drwiły, podajesz im prawdziwy wiek dzieciaka. Może ci nie pisałem, żebyś mówiła, że ma siedemnaście miesięcy, bo to zaoszczędzi połowę opłaty za przejazd? Czy nie słyszałaś, jak podawałem jego wiek?

– A jak mogłam słyszeć? – zaprotestowała. – Jak, Albercie? Stałeś po drugiej stronie tej… tej klatki.

– Wszystko jedno, mogłaś powiedzieć, że ma siedemnaście miesięcy. Spójrz! – Wskazał na kilku urzędników ubranych w niebieskie kurtki, którzy wyszli właśnie z drzwi urzędu imigracyjnego. – Oto oni. – Złowieszcza duma zabrzmiała w jego głosie. – Niech no tutaj przyjdą, już ja sobie porozmawiam z tym, co mnie tak bardzo wypytywał.

– Zostaw go, Albercie – wykrzyknęła zaniepokojona. – Proszę cię, Albercie! Co on winien? Spełniał swój obowiązek. To jego praca.

– Taaaak? – Ani na chwilę nie odrywał oczu od zbliżających się do statku urzędników. –

Wcale nie musiał się do niej tak przykładać.

Rodzina Strangerów"Bóle nadeszły w środku nocy. Ten pierwszy wyrwał ją ze snu jak przeszywający ciało p***y nóż"

– A przecież ostatecznie mu skłamałam, Albercie – powiedziała śpiesznie, aby odwrócić jego uwagę.

– Właśnie że nie – warknął, zwracając gniew przeciwko niej. – Zepsułaś to kłamstwo, mówiąc później prawdę. I zrobiłaś ze mnie pośmiewisko!

– Nie wiedziałam, co mam robić. – Rozpaczliwym ruchem wczepiła się palcami w siatkę pod barierką. – W Hamburgu lekarz wyśmiał mnie, kiedy powiedziałam, że ma siedemnaście miesięcy. Patrz, jaki on duży. Urodził się duży. – Uśmiechnęła się i wyraz zatroskania znikł z jej twarzy, kiedy głaskała policzek dziecka. – Nie odezwiesz się do tatusia, synku?

Chłopczyk w odpowiedzi ukrył twarz za plecami matki.

Ojciec popatrzył na niego, po czym odwrócił wzrok i spojrzał groźnie na urzędników. Następnie zmarszczył czoło z roztargnieniem, jakby zmieszany.

– Ile on mu dawał?

– Lekarz? Ponad dwa lata. I jak mówię, śmiał się.

– A ile mu zapisano?

– Siedemnaście miesięcy – mówiłam ci.

– To trzeba było im też powiedzieć, że siedemnaście… – Urwał i wzruszył ramionami. – Ha! W tym kraju trzeba być silniejszym. – Przyjrzał się jej uważnie, a potem zmarszczył nagle czoło. – Przywiozłaś jego metrykę?

– Zaraz… – zakłopotała się. – Może jest w kufrze… na statku. Nie wiem. Pewnie ją zostawiłam. – Ręka powędrowała niepewnie do warg. – Doprawdy nie wiem. Czy to takie ważne?

Zupełnie o niej nie pomyślałam. Ale z pewnością ojciec może nam ją przysłać. Wystarczy napisać.

– Hm! No, postaw go już. – Wskazał ostrym ruchem głowy dziecko. – Nie musisz go tak cały czas trzymać. Jest już dosyć duży, żeby stać na własnych nogach.

Zawahała się, a potem, ociągając się, postawiła chłopca na pokładzie. Wystraszony maluch czmychnął na drugą stronę matki i ukrył się za nią przed ojcem, uczepiwszy się jej spódnicy.

– No, w każdym razie już po wszystkim – spróbowała być wesoła. – Prawda, Albercie, że mamy to wszystko za sobą? Już te moje błędy się nie liczą. Prawda, Albercie?

– Ładna zapowiedź tego, co mnie czeka! – Obrócił się do niej plecami i oparł z ponurą miną o barierkę. – Ładna zapowiedź!

Milczeli. W dole na nabrzeżu zsunięto już brązowe liny ze słupków cumowniczych i marynarze na dolnym pokładzie wyciągali je, ociekające, z wody. Zadźwięczały dzwonki. Pokład zaczął drgać. Spłoszone chrapliwym wyciem syreny okrętowej mewy, które krążyły przed dziobem statku, wzbiły się z lekkim, skrzypiącym okrzykiem nad zielone wody i w miarę jak statek oddalał się od kamiennego mola, przecinały jego drogę na swych opieszałych szablowatych skrzydłach. Biały ślad statku, znaczący się na wodzie od Ellis Island, wciąż się wydłużał i niknąc, nabierał zieleni melona. Z jednej strony leżała krzywizna niskiego monotonnego brzegu Jersey ze sterczącymi w niebo masztami i rejami urządzeń nabrzeża; z drugiej Brooklyn, płaski, jeżący się wieżami ciśnień; portowe syreny. A przed nimi, wznosząc się na wysokim piedestale ponad łuskowate lśnienie rozświetlonej od zachodu wody, Statua Wolności. Obracający się krąg popołudniowego słońca skrył się poza nią, toteż patrzącym z pokładu jej twarz wydawała się czarna jak węgiel, wgłębienia wyrównane, wypukłości sprasowane zupełnie na płask. Na tle świetlistego nieba promienie jej aureoli były jak czarne kolce ostrogi godzącej w powietrze; cień spłaszczył również pochodnię i czynił z niej krzyż czerniejący w niezmąconym blasku – poczerniałą rękojeść złamanego miecza. Wolność. Dziecko i matka patrzyli z podziwem na masywną postać.

Statek podążał wielkim łukiem ku Manhattanowi, zostawiając z boku Brooklyn, kierując się ku mostom, których liny i filary, splątane z sobą w oddali, spinały East River niby sztywne, przezroczyste fale. Zachodni wiatr, który targał wody portu na świetliste strzępy, wiał tutaj świeży i czysty i miał w sobie posmak soli. Załopotał wstążeczkami w groszki przy dziecięcym kapeluszu i zwrócił na nie wzrok ojca.

– Skąd wytrzasnęłaś ten kapelusz?

Zaskoczona tym nagłym pytaniem żona spojrzała na dziecko.

– Ten? To prezent od Marii. Naszej starej niani. Sama go kupiła, a potem przyszyła te wstążki. Nie podoba ci się?

– Podoba? Jeszcze mnie pytasz? – Jego chude szczęki były prawie nieruchome, gdy to wypowiadał. – Nie widzisz, że ci idioci, którzy tam leżą z tyłu, już na nas patrzą? Śmieją się z nas. A co będą robili inni, kiedy będziemy jechali pociągiem? Dzieciak wygląda w tym kapeluszu jak błazen. Wszystko przez niego.

Ostry ton, gniewne spojrzenie, wymachująca w jego stronę ręka, wszystko to przeraziło chłopca. Choć nie znał powodu, zrozumiał, że gniew tego obcego zwrócił się przeciwko niemu. Zalał się łzami i mocniej przycisnął do matki.

– Cicho! – warknął głos ponad nim.

Skulił się i zaczął płakać jeszcze głośniej.

– Sza, kochanie! – Opiekuńcze dłonie matki spoczęły na jego ramionkach.

– Właśnie jak mamy zejść na ląd! – wściekał się mąż. – Właśnie teraz musiał z tym wyjechać! Z tym wyciem! I pewnie będzie ryczał całą drogę. Cicho! Słyszysz?

– Sam go przestraszyłeś, Albercie, dlatego płacze – zaprotestowała.

– Ach tak? Więc każ mu być cicho. I zdejmij to słomiane paskudztwo z jego głowy.

– Ależ Albercie, zimno.

– Zdejmiesz to z jego głowy, jak ci… – Warkliwy dźwięk zdusił resztę słów. Na oczach osłupiałej matki długie palce zerwały kapelusz z główki dziecka. W następnej chwili, powiewając wstążeczkami, spłynął za burtę i opadł na zielone wody w dole. Rozwaleni na rufie mężczyźni w kombinezonach uśmiechnęli się do siebie. Stara handlarka potrząsnęła głową i zachichotała.

– Albercie! – matka odzyskała mowę. – Jak mogłeś?

– Jak widzisz! – odpalił. – Trzeba było zostawić to w domu. – Zgrzytając zębami, rozejrzał się po pokładzie.

Matka uniosła łkające dziecko w ramionach i przycisnęła do piersi. Z wyrazem osłupienia wodziła wzrokiem od ponurej rozognionej twarzy swego męża ku rufie statku. Niebieski kapelusz kołysał się jeszcze i podskakiwał z rozwiniętymi na falach wstążkami w srebrnozielonym pasie, którym znaczyła się na wodzie droga statku. Łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je szybko, potrząsnęła głową, jakby chcąc rozproszyć wspomnienie tego wydarzenia, i spojrzała ku dziobowi. Przed nią majaczyły ponure kopuły i spiętrzone mury miasta. Ponad poszarpaną linią dachów biały dym, wybielony i lekko zabarwiony ukośnymi promieniami słońca, wylewał się w szczeliny i załomy nieba. Przytuliła twarz do dziecka, uciszyła je szeptami. Oto ów ogromny a niewiarogodny kraj, kraj wolności, bajecznych okazji, owa Kraina Złota. Znowu spróbowała się uśmiechnąć.

– Albert – powiedziała trwożnie. – Albert.

– Hm?

– Gejn wir wojnen du? In New York?[1]

– Najn. Bronzeville. Ich hob dir szojn geszriben.[2]

Pokiwała głową niepewnie, westchnęła.

Młócąc śrubami wstecz, Peter Stuyvesant zbliżał się do swej przystani – wolno i z wytraconym rozpędem, jakby niechętnie.

[1] Czy będziemy tu mieszkać? W Nowym Jorku? (jid.)

[2] Nie. W Bronzeville. Już ci o tym pisałem (jid.)

Więcej o: