Wczesne lato 1956 roku przyniosło nam rozmaite anomalie pogodowe. Zakończyła się już żałoba po towarzyszu Bierucie i w powietrzu czuć było nadciągające odprężenie. Olbrzymie masy egzotycznego powietrza przewalały się nad głowami, przynosząc gwałtowne zmiany ciśnienia, burze o niespotykanej dotąd sile, parne popołudnia i jeszcze bardziej duszne noce. Pobliska rzeka wylewała regularnie na okoliczne pola, w rozlewiskach lęgły się ogromne komary, dzikie zwierzęta myliły kierunki i wychodziły na drogi, po wsi pałętały się jelenie i dziki, nie zważając na lamenty przerażonych kobiet, ujadanie psów i okrzyki mężczyzn uzbrojonych w widły. Z kolei niektóre zwierzęta domowe, korzystając z ogólnej dezorientacji i paniki, rzucały się do ucieczki, jak gdyby nagle poczuły drzemiący w nich zew natury, jak gdyby odkryły w sobie ów grzech pierworodny, który skazał ich przodków na wieczną niewolę i nieprzyzwoite bytowanie pośród ludzi na tylko z pozoru darmowej strawie, za którą wiele z nich płaciło marnym niewolniczym życiem. Ginęły najwierniejsze czworonogi, ptactwo domowe i kanarki uchodziły do lasu, nie zważając na niebezpieczeństwa czyhające w dzikich i pozbawionych moralności zaroślach; krowy umykały z pastwisk całymi stadami i niczym rącze tarpany cwałem przemierzały dziesiątki kilometrów w ciągu jednej doby, nim ktokolwiek zorientował się, że w gospodarstwie brakuje dziesiątek sztuk bydła.
Wszystkie te okoliczności, jak twierdził przekonany o swej nieśmiertelności Dziadek Włóczka, nasz pacjent z oddziału dla starców, zwiastowały niechybny upadek Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i rychły koniec komunizmu.
W podobnej aurze pewnego parnego popołudnia zobaczyłam wreszcie na własne oczy mojego doktora Ludwika Straussa, którego znałam dotąd tylko z fotografii. Był bardzo nieśmiały i niziutki, czego nie sposób było stwierdzić, patrząc na wielce udany portret z obwoluty podręcznika dla słuchaczek średnich szkół medycznych. Niektóre z moich koleżanek nie kryły rozczarowania faktem, że słynny lekarz okazał się konusem (jak go okrutnie nazywały), ale wiele z tych, które znały się na rzeczy, które miały już mężów i mieszkały wraz z nimi oraz małymi dziećmi w internacie dla małżeństw, urządzonym w zachodnim pawilonie, mówiło mi: "Dziewczyno, patrz lepiej na jego ręce i długość środkowego palca, po tym poznasz, czy mężczyzna jest naprawdę wielki tam, gdzie trzeba!".
Czyż można się dziwić, że gros moich koleżanek z Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa Neuropsychiatrycznego prawdziwie mi zazdrościło, że to właśnie ja zostałam panią doktorową, że to właśnie mnie już owego parnego popołudnia wybrał na swoją wspólniczkę słynny doktor Strauss, redaktor "Nowości Psychiatrycznych" i członek Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego?
Tego magicznego popołudnia, kiedy wracałam z kuchni w parterowym pawilonie, urządzonym w stylu lat trzydziestych, do pawilonu dla mężczyzn, gdzie zwykle o tej porze pomagałam w wydawaniu leków, usłyszałam jego głos: "Siostro! Siostrzyczko!". Dobiegał z końca korytarza prowadzącego do komórki z warzywami.
– Siostro! Siostrzyczko! – krzyczał doktor Strauss i zataczał swoimi mocnymi ramionami zamaszyste łuki, jak gdyby dzięki temu, niby mistrz pływacki, mógł szybciej przemierzyć dzielącą nas odległość. – Proszę prędko udać się do komórki z warzywami i przynieść mi jeden z tych parcianych worków ułożonych za skrzyniami jabłek!
A potem dodał, że jest mu to koniecznie potrzebne. Niezbędne z uwagi na okoliczności przedziwnej natury, których okrutny finał odbywał się właśnie na pałacowym dziedzińcu.
Więcej interesujących tekstów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Gdy przybiegliśmy razem na miejsce, naszym oczom ukazał się widok dziedzińca pooranego długimi kałużami wody, które rozdzielały jedynie wąskie kępki rachitycznej trawy. Wśród dzieci z wadami wymowy i niektórych dorosłych pensjonariuszy naszego zakładu panował przedziwny nastrój odprężenia, jak po gwałtownej burzy. Oczy wszystkich zwrócone były w jedną stronę, ku środkowi dziedzińca, gdzie leżało na wpół martwe ciało różowego flaminga, którego egzotyczne masy gorącego powietrza przywiodły aż do Trzebielina.
Doktor Strauss ostrożnie, na palcach, zbliżył się do umierającego ptaszyska, rozpędzając ciekawskich gromiącym spojrzeniem. Skinął na mnie, abym podeszła. Zwierzę oddychało ciężko, nie było słychać żadnego innego odgłosu poza miarowym świstem agonalnego oddechu wydobywającego się z przepastnej gardzieli. Dzieci, na co dzień niespokojne i ruchliwe, z hipnotycznym zaciekawieniem obserwowały męczarnię niebiańskiego stworzenia. Dziadek Włóczka, który przeżył wszystkie swoje dzieci i którego odwiedzała już tylko bezdzietna prawnuczka w podeszłym wieku, trzymał się na uboczu w grupce naszych emerytów i rencistów z zaburzeniami postrzegania rzeczywistości. Przybity swoją domniemaną nieśmiertelnością, pocieszał się tym, że prawdopodobnie dożyje końca komunizmu; pełna bólu agonia flaminga napełniała go jednak głębokim żalem nad własną nieśmiertelnością i kiedy różowy anioł wydał ostatnie tchnienie, Dziadek zaniósł się rozdzierającym płaczem. Trząsł się cały, trzymając się za siwą głowę, i jedynie dzięki pomocy jednej z pensjonariuszek, która traktowała go zawsze tak, jak gdyby był jej nienarodzonym dzieckiem, opanował się na tyle, aby o własnych siłach wrócić do swojego pokoju.
Ludwik skinął na mnie z porozumiewawczym spojrzeniem. Pomogłam mu włożyć ogromne ciało ptaka do parcianego worka na kartofle i wraz z doktorem poszłam w kierunku pałacu i dalej, przez wyłożony czarno-białymi płytkami z lastryko hall do jego gabinetu, gdzie w jałowym blasku świetlówek błyszczał emaliowany stół zabiegowy. Doktor Strauss ostrożnie położył egzotyczne zwierzę na zimnym blacie i zaczął przygotowania do pracy. Widząc, że nie mam pojęcia, co z sobą począć, dał mi błękitny kitel i kazał włożyć cuchnące gumowe rękawice – miałam mu asystować.
Zdjął z półki opasły tom Sztuki myśliwskiej oprawiania bestyi z 1850 roku autorstwa doktora Konrada Jelonka, wybitnego lekarza oraz wielkiego entuzjasty polowań, i gdy znalazł odpowiednią stronicę, zastygł nad nią w bezruchu. Trwało dobrych parę chwil, zanim zabrał się do właściwego aktu kreacji, w którym miałam uczestniczyć w roli jego sekretnej wspólniczki.
Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że pod żadnym pozorem nie wolno nam nikomu zdradzić, jakich strasznych rzeczy dopuściliśmy się w zaciszu gabinetów doktora. Akt stworzenia musiał być objęty najgłębszą tajemnicą, krwawa preparacja pogrzebana w najgłębszych pokładach pamięci.
– To ważne, aby widownia nie wiedziała, jak skonstruowana jest sztuczka – powiedział, wydobywając martwą istotę z parcianego worka i układając na połyskującym stole. – Nikt nie powinien wiedzieć, ile pracy wymagało stworzenie naszego dzieła – dodał, a potem wyjaśnił, że bystrzy ludzie zwykli twierdzić, że z łatwością można znaleźć wyjaśnienie każdego triku, ale przekonanie, że za każdą sztuczką kryje się proste rozwiązanie, jest nieprawdziwe. To złudzenie inteligentnego człowieka, który pragnie prostych i eleganckich rozwiązań, tymczasem sekretem dobrego prestidigitatora jest właśnie dysproporcja pomiędzy trudem iluzjonisty a trywialnością sztuczki. – Prawdziwemu mistrzowi wszystko powinno przychodzić z łatwością. Nie należy na przykład czytać notatek i rękopisów wielkich pisarzy, aby nie pozbawiać się tego złudzenia, że kształt książki był od początku zaplanowany.
Przed przystąpieniem do dzieła zatkał ranę postrzałową watą i skórę nad nią zaszył cienką nicią, albowiem rzeczą pierwszorzędnej wagi w preparacji "aniołów" jest umiejętne zdjęcie skóry, tak aby nie zabrudzić piór krwią. Następnie dokładnie oczyścił gardziel ptaka i zatkał ją tamponem z gazy. Przez nozdrza, dokładnie przedmuchane, przewlekł cienki sznurek i przewiązał zakrzywiony dziób tak, aby pozostał zamknięty. Ułożył flaminga na grzbiecie, lewą dłonią rozgarnął pióra i ostrym skalpelem rozciął skórę piersi i brzucha, poczynając od połowy tułowia aż do samej kloaki. Przez cały czas mówił, co zamierza zrobić.
W ten oto sposób stałam się uczestniczką niesamowitych wydarzeń zachodzących w ostrym świetle lustrzanej lampy zabiegowej. Doktor zapoznawał mnie z tajemną sztuką, odkrywał przede mną rejony, których sama nie byłabym w stanie zgłębić, świat zakryty kurtyną z różowego pierza, zupełnie jak później, gdy uczył nasze dzieci (najpierw najstarszą córeczkę, potem resztę) technik konserwacji owadów albo sporządzania preparatów z żab schwytanych na trzebielińskich łąkach.
– Zechce towarzyszka zwrócić uwagę na proces ściągania skóry – mówił, posypując rozciętą ranę talkiem – proszę spojrzeć: przez ten sam otwór oddziela się skórę na udzie ptaka, aż do stawu kolanowego, i w tym miejscu nogę należy odciąć…
Z uwolnionej w ten okrutny sposób kończyny ściąga się skórę do miejsca, gdzie sięgają wspaniałe pióra; kość piszczelową oczyszcza się i pozostawia w nienaruszonym stanie. Głowę, tłumaczył doktor, należy obciągnąć ze skóry aż po nasadę dzioba. Dalej dokonywał prezentacji kolejnych obszarów obnażonego ciała: skrzydeł i karku, następnie przewlekanie głowy przez skórę szyi, potem ostre cięcie przy nasadzie czaszki, usuwanie języka i krtani, wreszcie mózgu. Czaszkę, po wyskrobaniu mózgu, wyczyścił doktor mydłem arszenikowym, po czym umieścił w niej pętlę z drutu, mocując ją solidnie tamponami z gazy. Drut ten grubo owinął bandażem i wymodelował z niego kształt szyi oraz resztę ciała różowego flaminga.
Patrzył na mnie ukradkiem, jak rumienię się, niezdarnie podtrzymując długą szyję ptaszyska przypominającą potężny fallus okryty delikatnymi piórkami.
– Teraz naciągniemy skórę na czaszkę… – zapowiedział Strauss, wywinąwszy ją wpierw na lewą stronę.
Gdy i to zostało zakończone, przystąpił do preparowania skrzydeł. Kość ramienia odciął od koś ci przedramienia, a następnie zaczął oczyszczać ją z mięśni, tak aby można było bez przeszkód wsunąć pod skórę drut aż do nadgarstka i przywiązać go do kości przedramienia.
Wtedy zaczęła się właściwa robota boskiego architekta. Martwe mięśnie zastępował watą i gazą, druty podpierające skrzydła przywiązał solidnie do drutu osiowego, podobnie postąpił z nogami i nasadą ogona. Wreszcie na wszystkich drutach ułożył tampony z gazy i niczym Bóg Ojciec wymodelował ostateczny kształt flaminga, by na powrót zasklepić magiczne ciało, zamykając je w jego pierwotnej formie. Jeszcze tylko drobna kosmetyka piór i już można było podziwiać ptaka w całej okazałości.
Owinięty w podłużne pasma papieru i bandaże flaming czekał dumnie na moment, w którym można go będzie pokazać całemu światu.
Pracowaliśmy dzień i noc, aby wskrzesić z martwych wspaniałe zwierzę. Ja i mój Ludwik, razem w jałowym świetle lustrzanej lampy. Postawiliśmy ptaka w pałacowym hallu, na podstawce z grubej klejonej płyty, przed zgromadzeniem części pacjentów, pielęgniarek, salowych, a także lekarzy, i kiedy odsłoniliśmy wreszcie kurtynę zrobioną ze szpitalnego parawanu, kiedy odkryliśmy przed światem ten cud niepojęty… rozległy się najpierw pomruki niedowierzania, potem pojedyncze, przemieszane słowa obawy i zachwytu, a na koniec zagrzmiały entuzjastyczne brawa, okrzyki radości, wiwaty i gwizdy. Pacjenci w pasiastych piżamach i szlafrokach patrzyli ze zdumieniem na flaminga, który stał przed nimi jak żywy z wyniośle wyciągniętą różową szyją; lekarze w eleganckich wełnianych marynarkach i krawatach zawiązanych pod szyją na windsorski węzeł wymieniali między sobą fachowe uwagi, pielęgniarki i salowe kiwały głowami z bezgraniczną aprobatą; dzieci śmiały się i biegały wkoło, chwytając się za ręce i kreśląc piruety tuż przed dziobem okazałego ptaszyska; Dziadek Włóczka cieszył się z nadchodzącego upadku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i rychłego końca komunizmu.