"Piękne zgliszcza", najsłynniejsza książka Jessa Waltera, autora "Straconych milionów" z miejsca została bestsellerem "New York Timesa". Wspaniała powieść, której akcja rozgrywa się we Włoszech w latach sześćdziesiątych XX w. oraz we współczesnym hollywoodzkim studiu filmowym. Prawa filmowe do książki zostały sprzedane, a za realizację odpowiadać będzie studio Amblin. Polska premiera książki 26 stycznia 2022 roku.
Więcej interesujących tekstów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Umierająca aktorka, Kwiecień 1962, Porto Vergogna, Włochy
Umierająca aktorka dotarła do jego wioski jedyną możliwą drogą – od strony morza. Motorówka z warkotem wpłynęła do zatoczki, zakołysała się i przybiła do krańca kamiennego mola.
Stojąca na rufie kobieta po chwili wahania wyciągnęła smukłą dłoń i chwyciła mahoniowy reling, drugą ręką przycisnęła do głowy kapelusz z szerokim rondem. Wokół niej migotały na falach odpryski promieni słonecznych.
Stojący dwadzieścia metrów dalej Pasquale Tursi obserwował przybycie kobiety jak we śnie. Choć było to raczej, jak uznał później, przeciwieństwo snu: nagła jasność widzenia po przebudzeniu z odwiecznej śpiączki. Pasquale wyprostował się i oderwał od tego, co tej wiosny pochłaniało go najbardziej, czyli próby zbudowania plaży poniżej należącego do jego rodziny pustego pensione. Zanurzony po pachy w chłodnych wodach Morza Liguryjskiego przerzucał kamienie rozmiaru kotów, próbując wznieść falochron mający uchronić niewielką pryzmę nawiezionego piasku przed zmieceniem przez fale. „Plaża" Pasqualego była zaledwie dwa razy szersza od łodzi rybackiej, a pod cienką warstwą piasku rozciągała się żłobiona skała, lecz nie znalazłby innego skrawka płaskiego wybrzeża w całej wsi: mieścinie pogłosce, którą jak na ironię – a może ku pokrzepieniu – uznano za Porto, chociaż jedyne łodzie, które stale wypływały i wracały, należały do kilku wioskowych poławiaczy sardynek i sardeli. Drugi człon nazwy Vergogna oznaczał hańbę – pobrzmiewały w nim echa wydarzeń z siedemnastego wieku, kiedy założono tę wioskę z myślą o żeglarzach i rybakach poszukujących kobiet… o pewnych skłonnościach do kompromisów natury moralno-rynkowej.
W dniu, w którym po raz pierwszy zobaczył śliczną Amerykankę, Pasquale pławił się w marzeniach. Wyobrażał sobie brudne małe Porto Vergogna jako nowo powstały kurort, a siebie jako wytwornego biznesmena na miarę lat sześćdziesiątych, człowieka o nieograniczonych perspektywach u progu cudownej nowoczesności. Wszędzie widział oznaki tego, co nazywano il boom, czyli odmieniającej Włochy fali dobrobytu i oświecenia. Czemu nie miałaby dopłynąć i tu? Niedawno przyjechał do domu po czterech latach spędzonych w tętniącej życiem Florencji. Wracając do małej zacofanej wioski swojego dzieciństwa, sądził, że przywozi tu ożywcze nowiny ze świata – świetlanej epoki lśniących macchine, telewizorów i telefonów, podwójnych martini i kobiet w wąskich spodniach – świata, który, mogłoby się zdawać, istniał wcześniej tylko w kinie.
Porto Vergogna składało się z ciasnego skupiska kilkunastu starych bielonych domów, opuszczonej kaplicy i jedynego w mieścinie interesu – malutkiego hotelu z restauracją należącego do rodziny Pasqualego, przycupniętego w zagłębieniu stromych klifów jak stado śpiących kóz. Skały za wsią wznosiły się na prawie dwieście metrów, tworząc ścianę czarnych żłobionych gór. Poniżej morze osiadło w skalistej wygiętej jak krewetka zatoczce, w której co dnia uwijali się rybacy. Wioska odcięta z tyłu przez urwiska, z przodu przez morze, nie była nigdy dostępna dla samochodów ani wozów, więc uliczki, jeśli można je tak nazwać, ograniczały się do kilku wąskich przesmyków między domami – brukowanych zaułków węższych niż chodniki – stromych przejść oraz schodów tak ciasnych, że rozpościerając ręce w dowolnym punkcie wioski, można było dotknąć ścian po obu stronach, chyba że stało się na Piazza San Pietro, niewielkim rynku.
Tym samym ustronne Porto Vergogna nie różniło się znacznie od przytulonych do urwisk uroczych miasteczek Cinque Terre na północy, było tylko mniejsze, trudniej dostępne i nie tak malownicze. Hotelarze i restauratorzy z północy mieli własne pieszczotliwe określenie maleńkiej wioski
zakleszczonej w pęknięciu między dwiema pionowymi ścianami urwiska: culo di baldracca – kurwiszparka. Jednak mimo tej sąsiedzkiej pogardy Pasquale, podobnie jak wcześniej jego ojciec, nabrał przekonania, że pewnego dnia Porto Vergogna może rozkwitnąć jak całe Levante, wybrzeże na południe od Genui, gdzie leży Cinque Terre, a nawet jak większe miejscowości turystyczne na zachodzie – Portofino i kurorty wytwornej Riwiery Włoskiej. Zagraniczni turyści przybywający do Porto Vergogna pieszo lub łodzią okazywali się przeważnie zbłąkanymi Francuzami lub Szwajcarami, ale Pasquale miał nadzieję, że lata sześćdziesiąte przyniosą falę Amerykanów pod wodzą bravissimo prezydenta USA Johna Kennedy’ego i jego żony Jacqueline. Pasquale wiedział wszak, że jeśli jego wioska w ogóle ma szansę zostać destinazione turistica primaria, o której marzył, musi przyciągać właśnie takich urlopowiczów, a żeby tak się stało, potrzebuje przede wszystkim plaży.
I tak oto Pasquale tkwił na wpół zanurzony w wodzie z wielkim kamieniem pod brodą, gdy do jego zatoczki wpłynęła mahoniowa motorówka. Za sterem stał jego stary przyjaciel Orenzio zatrudniony przez Gualfreda, zamożnego biznesmena z branży winiarskiej i hotelarskiej, który dyrygował ruchem turystycznym na południe od Genui, ale tylko z rzadka kierował swoją szałową dziesięciometrową motorówkę do Porto Vergogna. Pasquale patrzył, jak łódź osiada na falach, i w końcu zawołał: „Orenzio!", bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Jego znajomego to powitanie speszyło; znali się, on i Pasquale, odkąd skończyli dwanaście lat, ale w ich przyjaźni nie było miejsca na krzyki, a raczej… oszczędne pozdrowienia, grymasy warg, nieznaczne poruszenie brwi. W odpowiedzi skinął ponuro głową. Kiedy miał w łodzi turystów, szczególnie Amerykanów, zachowywał się zasadniczo. „Ci Amerykanie to poważni ludzie", wyjaśnił kiedyś Pasqualemu. „Jeszcze bardziej podejrzliwi niż Niemcy. Jak się kto za dużo uśmiecha, uważają, że z nich zdziera skórę".
Dziś Orenzio ze szczególnie posępną miną zerkał na siedzącą w łodzi kobietę w beżowym trenczu ściśniętym paskiem wokół talii i w kapeluszu z opadającym rondem zasłaniającym większość twarzy. Nieznajoma powiedziała coś cicho do Orenzia, a woda poniosła jej słowa. Jakiś bełkot, pomyślał Pasquale, zanim rozpoznał amerykańską odmianę angielskiego:
– Przepraszam, co ten człowiek tam robi?
Pasquale wiedział, że jego znajomy wstydzi się swojej szczątkowej znajomości angielskiego i na pytania zadane w tym okropnym języku odpowiada zwykle jak najzwięźlej. Orenzio rzucił okiem na Pasqualego trzymającego wielki kamień do budowy falochronu.
– Suka – odezwał się z nutą zniecierpliwienia w głosie. Kobieta przekrzywiła głowę, jakby nie dosłyszała. – Kamieni suka – dodał.
Pasquale chciał pomóc i wymamrotał, że suka dla turystów, per i turisti. Ale piękna Amerykanka najwyraźniej tego nie dosłyszała.
Marzenie o turystyce Pasquale przejął po ojcu. Przez ostatnią dekadę życia Carlo Tursi usiłował przekonać mieszkańców pięciu większych miejscowości Cinque Terre, by przyjęli Porto Vergogna na szóste ogniwo w łańcuchu. („O ile ładniej by to brzmiało: Sei Terre, sześć lądów. Turyści łamią sobie języki na Cinque Terre", mawiał). Jednak malutkiemu Porto Vergogna brakowało uroku i politycznych wpływów pięciu większych sąsiadów. Gdy całą piątkę łączyły linie telefoniczne i biegnąca górskimi tunelami linia kolejowa, dzięki czemu wioski pęczniały od sezonowych turystów i ich pieniędzy, szósta więdła jak zbędny palec. Carlo na próżno marzył też o tym, by tę bezcenną linię kolejową przedłużono o kolejny kilometr i połączono Porto Vergogna z większymi wioskami na urwiskach. Nigdy do tego nie doszło, a ponieważ najbliższa droga kończyła się za tarasowymi winnicami na grzbietach urwisk Cinque Terre, Porto Vergogna pozostało odcięte, osamotnione w swojej szczelinie w czarnych bruzdowatych skałach, z przodu zamknięte przez morze, z tyłu – przez zstępujące z urwiska strome szlaki piesze.
Ojciec Pasqualego zmarł osiem miesięcy przed przybyciem olśniewającej Amerykanki. Odszedł szybko i milcząco: czytał jedną z ukochanych gazet, gdy pękł mu tętniak w mózgu. Pasquale na okrągło odtwarzał ostatnie dziesięć minut życia ojca: sączył espresso, zaciągał się papierosem, zaśmiewał z jakiegoś akapitu mediolańskiej gazety (matka Pasqualego zachowała tę stronę, ale nie doszukała się tam niczego zabawnego), a potem opadł do przodu, jakby uciął sobie drzemkę. Nowiny o śmierci ojca zastały Pasqualego w Uniwersytecie Florenckim. Po pogrzebie błagał swoją starą matkę, żeby przeniosła się do Florencji, ale ten pomysł ją zgorszył. „Cóż by ze mnie była za żona, gdybym zostawiła twojego ojca tylko dlatego, że nie żyje?" Było jasne – przynajmniej dla Pasqualego – że musi przyjechać do domu i zająć się słabowitą matką.
Wprowadził się więc z powrotem do swojego dawnego pokoju w hotelu. I coś – może poczucie winy z powodu porzucenia ojcowskich idei – sprawiło, że Pasquale naraz poczuł się tak, jakby dostał w spadku nowe spojrzenie na mały rodzinny pensjonat.
A i owszem, ta mieścina może zostać nowym włoskim kurortem: oto azyl Amerykanów, skaliste wybrzeże usiane parasolkami, trzaskają migawki aparatów, aż się roi od Kennedych! A jeśli nawet w zamiarze przekształcenia opustoszałego pensione w światowej klasy kurort krył się jakiś własny interes, to co z tego?
Stary hotel to jego jedyna scheda, jedyne źródło rodzinnej przewagi w kulturze, która takich wartości wymaga. Na hotel składały się trattoria – restauracyjka z trzema stolikami – kuchnia, dwa małe apartamenty na parterze oraz sześć pokoi na piętrze, pozostałość burdelu. Przejęcie hotelu wiązało się z obowiązkiem otoczenia opieką jej jedynych stałych lokatorek, le due streghe, czyli dwóch czarownic, jak nazywali je rybacy: Antonii, schorowanej matki Pasqualego, i jej siostry Valerii, maszkary o rozwichrzonych włosach, która zajmowała się przeważnie gotowaniem, chyba że akurat ubliżała leniwym rybakom i zabłąkanym gościom zaglądającym niepewnie do hotelu.
Pasquale był wyrozumiały i znosił dziwactwa swojej melodramatycznie usposobionej mammy i jej szalonej zii, tak jak tolerował nieokrzesanie miejscowych rybaków, którzy codziennie ściągali swoje pescherecci na wybrzeże i wpychali je do morza, by niewielkie drewniane kadłuby, hucząc dymiącymi silnikami, mogły zakołysać się na falach jak niedomyte salaterki. Co dzień poławiali tylko tyle sardynek, sardeli i strzępieli, ile potrzebowały restauracje i targi na południu, a potem wracali, popijali grappę i palili cierpkie skręty z tytoniu. Jego ojciec niezmiennie dokładał szczególnych starań, by odróżnić siebie i syna – jak twierdził, potomków szanowanej florenckiej rodziny kupieckiej – od tych ordynarnych rybaków.
„Pomyśl tylko", odzywał się do Pasqualego zza płachty jednej z wielu gazet, które przypływały co tydzień łodzią pocztową. „W bardziej cywilizowanych czasach byliby naszymi służącymi".
Po tym, jak jego dwóch starszych synów zginęło na wojnie, Carlo ani myślał pozwalać swojemu beniaminkowi na pracę na łodzi rybackiej, w fabryce konserw w La Spezii, w winnicy, w odkrywkowej kopalni marmuru w Apeninach czy w jakimkolwiek innym miejscu, w którym młody człowiek mógłby zdobyć cenny fach i wyzbyć się poczucia, że jest za miękki i nie pasuje do tego bezwzględnego świata. Nie, Carlo i Antonia, którzy w chwili narodzin Pasqualego mieli już po czterdziestce, wychowywali go tak, jakby tylko oni wiedzieli o jego istnieniu, a gdy byli już w podeszłym wieku, nawet na jego studia na Uniwersytecie Florenckim przystali dopiero po wielu błaganiach.
Gdy Pasquale wrócił do wsi po śmierci ojca, rybacy nie wiedzieli do końca, co o nim sądzić. Początkowo jego dziwaczne zachowanie – ślęczenie z nosem w książce, gadanie do siebie, robienie pomiarów, zwalanie na skały worów z piaskiem budowlanym i grabienie go, tak jak podstarzały piękniś zaczesuje ostatnie kosmyki włosów – przypisywali żałobie. Rozwieszali sieci i patrzyli, jak szczupły
dwudziestojednolatek przestawia kamienie, żeby sztormy nie zagarnęły jego plaży, i wilgotniały im oczy, gdy wspominali własnych ojców i ich próżne marzenia. Wkrótce jednak zaczęło im brakować dobrodusznych kpin, które stroili sobie z Carla Tursiego.
Wreszcie, gdy minęło kilka tygodni, a Pasquale nadal pracował nad swoją plażą, rybacy nie wytrzymali. Pewnego dnia Tommaso Starszy rzucił młodzieńcowi pudełko zapałek i zawołał:
– Masz leżak na swoją plażyczkę, Pasquale!
Po tygodniach nienaturalnej uprzejmości dobrotliwe szyderstwo przyniosło im ulgę, było jak oberwanie chmury nad wioską.
Wszystko wróciło do normy.
– Pasquale, wczoraj w Lerici widziałem kawałek twojej plaży.
Mam tam zawieźć resztę piasku czy poczekasz, aż zrobi to prąd?
Mimo wszystko plaża to było coś, co mogli jeszcze zrozumieć. Miały je przecież Monterosso al Mare i północne miasteczka Riwiery, gdzie sprzedawali większość złowionych ryb.
Kiedy jednak Pasquale ogłosił, że na skupisku głazów na urwisku zamierza urządzić kort tenisowy, rybacy stwierdzili, że jest jeszcze bardziej stuknięty niż jego ojciec.
– Chłopakowi szajba odbiła – mówili, siedząc na małym rynku, skręcając papierosy i patrząc, jak Pasquale uwija się między głazami i wytycza sznurkiem granice swojego przyszłego kortu. – W tej rodzinie są sami pazzi. Tylko patrzeć, jak zacznie gadać do kotów. Pasquale wiedział, że urządzenie pola golfowego na stromych ścianach urwiska nie wchodzi w grę.
W pobliżu jego hotelu utworzyła się jednak półka skalna z trzech wielkich głazów i pomyślał, że gdyby udało mu się wyrównać ich powierzchnię, a resztę podeprzeć wspornikami, mógłby wznieść deskowanie i wlać dość betonu, by połączyć głazy w płaski prostokąt i utworzyć zjawiskowo wyrastający z urwiska kort tenisowy, który gościom przybywającym drogą morską obwieszczałby, że oto trafili do kurortu światowej klasy. Przymykał oczy i wyobrażał to sobie: mężczyźni w śnieżnobiałych spodniach odbijają piłeczkę po olśniewającym wyniesionym ponad klify korcie, wspaniałym spiętrzeniu dwadzieścia metrów powyżej wybrzeża, a tymczasem w pobliżu kobiety w sukienkach i letnich kapeluszach sączą drinki pod parasolami. Dłubał więc w skale kilofem, dłutami i młotami z nadzieją, że zdoła wygospodarować dość miejsca na kort tenisowy. Rozprowadzał warstewkę piasku.
Wrzucał kamienie do morza. Znosił szyderstwa rybaków. Doglądał umierającej matki. I czekał – jak zawsze – aż życie w końcu przybędzie i samo go odnajdzie.
Tak w skrócie przedstawiały się losy Pasqualego Tursiego osiem miesięcy po śmierci jego ojca. I nawet jeśli nie był całkiem szczęśliwy, do nieszczęśliwych też nie należał. Uświadomił sobie, że tak jak większość ludzi zamieszkuje rozległy, pusty życiowy płaskowyż, oscylując pomiędzy nudą a zadowoleniem. I być może już by tam pozostał na dobre, gdyby w to spokojne słoneczne popołudnie nie przybyła do wsi piękna Amerykanka.
Piękne zgliszcza - okładka Wydawnictwo Poradnia K