Po starciu z Zuckerbergiem zamierzają rozpocząć karierę inwestorów, jednak szybko odkrywają, że nikt nie chce przyjąć od nich pieniędzy. Liżąc rany na Ibizie, spotykają ekscentrycznego biznesmena, który opowiada im o nowatorskiej idei kryptowaluty. Bracia zagłębiają się w zagmatwany, a nawet niebezpieczny świat bitcoina i szybko zdają sobie sprawę, że będzie on – by przywołać ich słowa – "albo czymś naprawdę wielkim, albo kompletną ściemą".
Dwudziestego szóstego listopada 2017 roku bracia Winklevossowie zostali pierwszymi w historii bitcoinowymi miliarderami. Ta książka to opowieść o tym, jak do tego doszło.
Więcej interesujących tekstów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Rozdział pierwszy, W klatce lwa, 22 lutego 2008 roku.
Dwudzieste drugie piętro biurowca na obrzeżach dzielnicy finansowej San Francisco.
Szkło, stal i beton pocięte na jasno oświetlone sześciany, wypełnione powietrzem zbyt schłodzonym przez klimatyzację. Białożółte ściany i jasnobeżowe wykładziny. Pasy fluorescencyjnych lamp dzielące podwieszane sufity w ogromną planszę do gry w kółko i krzyżyk. Pękate automaty z wodą, stoły konferencyjne o chromowanych krawędziach, fotele obrotowe ze sztucznej skóry.
Było niewiele po piętnastej w piątkowe popołudnie, gdy Tyler Winklevoss stał przy panoramicznym oknie, z którego rozciągał się widok na kopułę podobnych biurowców wyłaniającą się z popołudniowej mgły. Popijał wodę z cieniutkiego jednorazowego kubka, starając się za wszelką cenę nie oblać sobie krawata.
Nawet jeśli po tylu dniach, miesiącach – do diabła, latach! – krawat wydawał mu się zupełnie zbędny. Istniało ryzyko, że jeśli sprawa nadal będzie się przeciągać, Tyler przyjdzie na kolejne spotkanie w swojej olimpijskiej kurtce wioślarskiej.
Ledwo udało mu się upić łyk, a kubek zgiął się do wewnątrz pod naciskiem palców. Strumyki wody ominęły krawat, ale przemoczyły mankiet eleganckiej koszuli. Wrzucił kubek do kosza stojącego pod oknem i zaczął otrząsać mokry nadgarstek.
– Kolejna rzecz, którą powinno się dodać do listy. Papierowe kubki w kształcie rożka na lody. Co za sadysta wpadł na coś takiego?
– Może ten sam gość, który wynalazł to oświetlenie. Odkąd tkwimy na tym piętrze, wyglądam, jakbym chodził regularnie do solarium. Idę o zakład, że w czyśćcu zamiast dołów z ogniem są rzędy fluorescencyjnych świetlówek.
Cameron, brat Tylera, siedział na drugim końcu pomieszczenia wyciągnięty na dwóch fotelach ze sztucznej skóry; długie nogi oparł na narożniku prostokątnego stołu konferencyjnego. Był ubrany w marynarkę bez krawata. Jeden z jego butów w rozmiarze czterdzieści osiem spoczywał niebezpiecznie blisko podniesionego ekranu laptopa Tylera, ale ten postanowił tego nie komentować. I tak mieli już za sobą długi dzień.
Tyler wiedział, że bezczynność nie była przypadkiem. Mediacja przebiega inaczej niż proces sądowy. Ten drugi jest zaciekłą bitwą, w której obie strony walczą o zwycięstwo w (jak powiedzieliby matematycy i ekonomiści) grze o sumie zerowej. Owszem, w procesie sądowym również występują okresy spokoju, niemniej pod powierzchnią zawsze buzuje ta pierwotna energia – proces sądowy przypomina w swej istocie wojnę. Mediacja przebiega inaczej. Kiedy przeprowadzi się ją w odpowiedni sposób, nie ma zwycięzców ani pokonanych, a jedynie dwie strony, które znalazły kompromisowe rozwiązanie. Mediacja przypomina nie wojnę, ale raczej długą podróż autobusem, która kończy się dopiero wtedy, kiedy wszyscy pasażerowie znudzą się podziwianiem widoków tak bardzo, że są w stanie ustalić wspólny cel podróży.
– Tyle tylko – powiedział Tyler, odwracając się z powrotem do okna i szarzyzny północnokalifornijskiego popołudnia – że to nie my tkwimy w czyśćcu.
Ilekroć prawnicy opuszczali pomieszczenie, Tyler i Cameron starali się nie roztrząsać sprawy. Poświęcili na to już wcześniej dostatecznie dużo czasu. Przepełniały ich tak wielki gniew i tak silne poczucie krzywdy, że w zasadzie nie potrafili myśleć o niczym innym. Kiedy jednak tygodnie przerodziły się w miesiące, doszli do wniosku, że dłuższe podsycanie tych emocji mogłoby doprowadzić ich do obłędu. Jak powtarzali prawnicy, bracia musieli zaufać systemowi. Dlatego kiedy zostawali sami, starali się rozmawiać o wszystkim, tylko nie o tym, co sprowadziło ich w to miejsce.
Fakt, że zeszli na temat literatury średniowiecznej, a konkretnie koncepcji kręgów piekła Dantego, świadczył o słabnącej skuteczności przyjętej strategii. Wyglądało na to, że przez ufność w wymiar sprawiedliwości stali się więźniami jednego z miejsc wymyślonych przez Dantego. Tak czy inaczej, był to jakiś temat, na którym mogli się skupić. Kiedy jako nastolatkowie dorastali w Connecticut, Tyler i Cameron mieli obsesję na punkcie łaciny. Ponieważ w ostatniej klasie szkoły średniej nie zostały im już do zaliczenia żadne przedmioty, poprosili dyrektora o zgodę na stworzenie seminarium łaciny średniowiecznej z jezuitą, który kierował w szkole nauczaniem tego języka. Bliźniacy i zakonnik tłumaczyli razem Wyznania św. Augustyna z Hippony oraz średniowieczne prace naukowe.
Choć Dante nie napisał swojego największego dzieła po łacinie, obaj znali włoski na tyle dobrze, żeby móc się teraz bawić w uaktualnianie wystroju piekła: dystrybutory wody, fluorescencyjne oświetlenie, tablice… prawnicy.
– Gdybyśmy chcieli być precyzyjni, powinniśmy powiedzieć, że przebywamy w otchłani – zauważył Tyler. – W czyśćcu znajduje się on. Nie zrobiliśmy nic złego.
Rozległo się pukanie do drzwi. Jako pierwszy do pokoju wszedł jeden z ich prawników, Peter Calamari. Rzednące włosy otaczały wystające czoło i obwisły podbródek. Hawajska koszula w palmy była niedbale wepchnięta za pasek niebieskich dżinsów, tak ogromnych, że mężczyzna wyglądał zabawnie, kiedy szedł. Tyler nie zdziwiłby się, gdyby wciąż wisiała na nich metka. Co najgorsze, Calamari miał na nogach sandały.
Prawdopodobnie nabył je w tym samym sklepie, w którym zaopatrzył się w dżinsy. Za prawnikiem do pokoju wkroczył mediator. Antonio „Tony" Piazza prezentował się znacznie poważniej. Był tak szczupły, że wyglądał niemal na wymizerowanego. Miał na sobie niezwykle elegancki garnitur i krawat. Jego przyprószone siwizną włosy były krótko przystrzyżone i uczesane w stosowny sposób, policzki pokrywała nieprzesadna opalenizna. Prasa nazywała Piazzę „mistrzem mediacji" – rozwiązał z powodzeniem ponad cztery tysiące skomplikowanych sporów i rzekomo dysponował pamięcią fotograficzną. Poza tym był specjalistą od sztuk walki i żywił przekonanie, że trenowanie aikido uczy go przekierowywać agresję na coś bardziej produktywnego. Piazza był niezmordowany. W teorii idealnie nadawałby się na kierowcę autobusu w niekończącej się podróży.
Zanim drzwi zamknęły się za oboma prawnikami, Cameron zdążył zdjąć nogi ze stołu.
– Zgodził się?
Pytanie skierował do Piazzy. Bracia zaczynali podejrzewać, że Calamari, jeden ze wspólników zadufanej w sobie, nadętej kancelarii adwokackiej Quinn Emanuel, odgrywa zaledwie rolę posłańca między nimi a mistrzem aikido. Cameron uważał, że jeśli ktoś za pomocą obszernych dżinsów i sandałów próbuje przypodobać się przedstawicielom Doliny Krzemowej, to należy go uznać raczej za pozera niż prawnika.
Tak naprawdę nie powinno go tam w ogóle być. Calamari zastąpił Ricka Werdera juniora, głównego mecenasa prowadzącego ich sprawę, kiedy ten w ostatniej chwili odwołał swoją obecność, aby reprezentować inną firmę w sprawie o bankructwo związane z długami sięgającymi dwóch miliardów
dolarów. Mimo że los sprawy bliźniaków spoczywał całkowicie w jego rękach, Werder nie pojawił się na spotkaniu, które miało wszystko rozstrzygnąć. Bracia Winklevoss domyślali się, że wybrał większy, smakowitszy dla siebie kąsek.
Pomysł wzmocnienia zespołu swoich prawników przyszedł bliźniakom do głowy pod koniec fazy przygotowawczej postępowania, w obliczu zbliżającego się procesu. Prawnicy kancelarii założonej w 1986 roku przez Johna B. Quinna uchodzili za twardzieli i zajmowali się wyłącznie sprawami sądowymi oraz arbitrażem. Ich kancelaria była również pierwszą, w której nie obowiązywał dress code – rzecz nie do pomyślenia w świecie renomowanych firm prawniczych. Właśnie na karb tej innowacji należało zrzucić nieudany ekscentryzm Calamariego.
– Nie mówi nie – powiedział Piazza. – Niemniej ma pewne wątpliwości.
Tyler spojrzał na brata. Wniosek, który złożyli, był pomysłem Camerona. Spędzili już tyle czasu na dyskusjach z prawnikami – a od niedawna z Piazzą, srebrnowłosym sfinksem nieustannie poszukującym płaszczyzny porozumienia – że Cameron zaczął szukać sposobu szybszego zakończenia tego całego cyrku. Do licha, przecież oni i Mark Zuckerberg niewiele wcześniej poznali się w uniwersyteckiej stołówce. Może mogliby ponownie usiąść razem przy stole, tym razem bez prawników, i po prostu przegadać sprawę?
– Jakiego rodzaju wątpliwości? – zapytał Cameron.
Piazza milczał przez chwilę.
– Chodzi o kwestie bezpieczeństwa.
Tyler nie zrozumiał w pierwszej chwili sensu słów mężczyzny. Jego brat poderwał się z krzesła.
– Uważa, że mu przywalimy? – zapytał Cameron. – Serio?
Tyler poczuł, że czerwienieją mu policzki.
– Chyba pan żartuje.
Ich prawnik zrobił krok w przód i próbował załagodzić sytuację.
– Co najistotniejsze, jest otwarty na propozycje. Pomijając kwestię bezpieczeństwa.
– Zaraz, zaraz, chciałbym dobrze to zrozumieć – powiedział Tyler. – Czy on naprawdę uważa, że go pobijemy? W trakcie mediacji? W biurze mediatora?
Twarz Piazzy nie zmieniła wyrazu, niemniej wypowiadając następnie zdania, obniżył głos. Teraz jego słowa miały niesamowicie kojące, niemal usypiające brzmienie.
– Starajmy się nie zbaczać z głównego wątku. Teoretycznie jest gotów na spotkanie. Pozostaje tylko ustalić szczegóły.
– A może przykuje nas pan do dystrybutora wody? – zapytał Cameron. – Czy wtedy on poczuje się bezpieczniej?
– Nie będzie takiej potrzeby. Na końcu korytarza znajduje się przeszklona salka konferencyjna. Możemy zorganizować w niej spotkanie. Jeden z was wejdzie do środka i porozmawia z nim w cztery oczy. My będziemy siedzieli na zewnątrz i obserwowali.
Sytuacja była całkowicie absurdalna. Tyler miał poczucie, że są traktowani jak dzikie zwierzęta. Kwestie bezpieczeństwa. No tak, to pewnie były jego słowa. Brzmiały dokładnie tak, jak coś, co on mógłby powiedzieć albo nawet pomyśleć.
A może to jakiś podstęp? Myśl, że w towarzystwie tylko jednego z nich nie czułby się zagrożony fizycznie, była niemal równie niedorzeczna jak to, że oni mogliby go pobić. Czy przypadkiem nie sądził, że rozmowa tylko z jednym z nich zapewni mu jakiegoś rodzaju intelektualną przewagę? Bracia mieli poczucie, że od samego początku przygląda im się oceniająco z powodu ich wyglądu. Dla niego byli po prostu popularnymi chłopakami z kampusu, głupimi sportowcami, którzy nawet nie potrafią programować i muszą zatrudnić nerda, żeby zbudował ich stronę – stronę, którą to on, mały geniusz, mógłby, a raczej powinien był, wymyślić. Przecież gdyby byli wynalazcami, sami by ją wynaleźli. No tak, jeśli posługiwać się taką logiką, to rzeczywiście mogliby chcieć go znokautować, gdyby znaleźli się z nim sam na sam.
Tyler zamknął na chwilę oczy. Potem wzruszył ramionami.
– Pójdzie Cameron.
Jego brat zawsze zachowywał się w sposób nieco bardziej opanowany, nie był aż takim samcem alfa, przez co był gotów na ustępstwa w sytuacji, w której stanowiłoby to jedyne rozwiązanie. A Tyler nie miał wątpliwości, że to jedna z takich sytuacji.
– Niczym tygrys w klatce – powiedział Cameron, kiedy wychodzili za Piazzą i swoim prawnikiem na korytarz. – Przygotujcie karabin z nabojami usypiającymi. Gdybym rzucił mu się do gardła, celujcie, proszę, w marynarkę. Należy do brata.
<<Reklama>> Ebook "Miliarderzy z przypadku" dostępny jest w Publio.pl >>