Na 52 pacjentów na oddziale jest jeden psycholog. Trzech lekarzy psychiatrów. Sytuację ratują rezydenci

Co czwarty Polak w jakimś momencie życia miał kłopoty ze zdrowiem psychicznym - wynika z badania dotyczącego kondycji psychicznej mieszkańców Polski. To znaczy, że ponad osiem milionów osób w naszym kraju doświadczało lub doświadcza zaburzeń psychicznych. Ale z powodu słabej dostępności pomocy - i uprzedzeń wobec ludzi chorych - do psychologa lub psychiatry trafiło zaledwie szesnaście procent. Przeczytaj przedpremierowo frament reportażu Anety Pawłowskiej-Krać.

W książce "Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce", która ukaże się 9 lutego nakładem Wydawnictwa Czarne, Aneta Pawłowska-Krać rozmawia z pacjentami i ich rodzinami, z psychiatrami, pielęgniarzami i pielęgniarkami i kreśli obraz polskiej psychiatrii, niestety w ciemnych barwach. Pacjenci są hospitalizowani za późno, zostają w szpitalach za długo, nie mają tam odpowiedniego wsparcia i opieki, są faszerowani lekami i wypuszczani z oddziałów bez wskazówek, jak radzić sobie dalej. Trudno jednak całą winą obarczać personel szpitali i poradni - jest tak nieliczny i przeciążony, że zwyczajnie nie może poświęcić pacjentom tyle uwagi, ile potrzebują.

Czy jest wyjście z tej sytuacji? Autorka przygląda się rozwiązaniom przyjętym w innych krajach, analizuje wdrażaną obecnie z trudem reformę psychiatrii. I choć widać światełko w tunelu, nie sposób stwierdzić, czy to wyjście, czy może rozpędzony pociąg, który zbliża się w naszym kierunku i już za późno, by uniknąć kolizji.

Więcej informacji na temat stanu polskiej służby zdrowia znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Aneta Pawłowska-Krać "Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce" - fragment:

Środowisko pielęgniarek od lat domaga się wprowadzenia norm zatrudnienia w przeliczeniu na liczbę pacjentów. Liczniejsza obsada to większe bezpieczeństwo pacjentów i personelu, wyższy standard pracy, więcej czasu dla pacjentów. Ale wprowadzenie tych norm ciągle jest przesuwane w czasie. Powodów podaje się kilka, ale najważniejszy to brak kadry, którą szpitale mogłyby zatrudnić. Coraz mniej pielęgniarek i położnych wchodzi do zawodu, niż zyskuje prawa emerytalne. Od przynajmniej dziesięciu lat tych pierwszych jest mniej niż drugich (po raz ostatni słupek ilustrujący liczbę uzyskujących prawo wykonywania zawodu był wyższy od tego przedstawiającego zyskujących prawa emerytalne w 2009 roku, o 941), od sześciu lat o prawie połowę. Przykładowo: w 2019 roku do zawodu weszło 5969 pielęgniarek i położnych, prawa emerytalne zyskało natomiast 10 702. Rok później podobnie – 5693 w stosunku do 10 314. Gdyby wszystkie pielęgniarki i położne mające prawa emerytalne odeszły z pracy, szpitalne oddziały i przychodnie miałyby poważny problem z brakiem personelu. Żeby do tego nie doszło, „osoby, które osiągnęły wiek emerytalny, są zachęcane do pozostania w zawodzie" – pisze do mnie w mejlu Arkadiusz Szcześniak z Centralnego Rejestru Pielęgniarek i Położnych. To on przesłał mi powyższe dane. Dlatego średnia wieku pielęgniarek też jest coraz wyższa: w 2014 roku było to czterdzieści osiem lat, w 2020 – pięćdziesiąt trzy.

Problem narasta i należy się spodziewać, że będzie się tak działo nadal.

Sprawę skomplikował też koronawirus, bo dodatkowych rąk do pracy potrzebowano w tworzonych doraźnie szpitalach tymczasowych i oddziałach covidowych. Personel był narażony na zachorowania, więc część obsady siłą rzeczy przebywała na kwarantannach, w izolacji domowej czy na zwolnieniach. Dodatkowo pielęgniarki były kierowane przez wojewodów do innych placówek. Wprowadzanie w takim momencie norm zatrudnienia skutkowałoby zamykaniem całych oddziałów – bo nie byłoby kim tych norm wypełnić. Pielęgniarki i (nieliczni) pielęgniarze mają wpływ na jakość opieki, odpowiadają za bezpieczeństwo, ale także za atmosferę na oddziale. […]

Zobacz wideo Pandemia uderza w młodych. Psychiatra: Narastają w nich trudne emocje

Romek jest pielęgniarzem. Od miesiąca pracuje na geriatrii, wcześniej przez cztery lata był na oddziale psychiatrii dorosłych. Gdy zmienił miejsce zatrudnienia, zaczął wyraźniej widzieć cienie pracy w szpitalu psychiatrycznym. Przez zmianę zyskał inną perspektywę.

– To nie jest dobre miejsce do pracy, wracałem zmęczony psychicznie pacjentami krzyczącymi przez dwanaście godzin. Takie osoby najczęściej są umieszczane blisko dyżurki pielęgniarek. Jak ktoś ma dobę, to słucha tego przez dobę. Po powrocie do domu nie włączałem radia ani telewizora. Zostawałem w ciszy.

Była potrzeba zwiększenia zatrudnienia na oddziale, ale nie dali nam pielęgniarzy, tylko ratowników. Tyle że ratownicy nie mają takich samych uprawnień. Nie mogą zlecić zabezpieczenia pacjenta, przyjąć pacjenta. Dlaczego ich zatrudnili? Bo nie było pielęgniarek. Nie chcą pracować na takim oddziale. Z mojego roku na studiach tylko ja pracowałem na psychiatrii. Nie dziwię się, bo to praca trudniejsza niż gdzie indziej. Zdarza się na przykład, że pacjent zaatakuje pielęgniarkę. Jedna koleżanka po takim incydencie miała złamany nos. Rodzina pacjenta była przy tym, tylko patrzyła. Drugiej pacjent odgryzł kawałek palca. Ktoś inny został kopnięty, opluty. To nie jest wdzięczna praca, bo alkoholicy czy narkomani, których jest sporo wśród pacjentów, miewają roszczeniowe postawy.

Nie jest też tak, że tylko pacjenci w psychozie mogą być niebezpieczni. Wiemy, kiedy jest psychoza. Ale pacjenci bywają po prostu złośliwi. Trudno im się dziwić, często są w szpitalu pod przymusem. Po takim przyjęciu sąd musi je zatwierdzić. W czasie, gdy pracowałem na oddziale, nie zdarzyło się, żeby sędzia zdecydował, że przyjęcie było bezzasadne. On prawie zawsze przychodzi z policjantem. Pacjenta tylko przywita, rzadko dłużej z nim porozmawia.

Kiedyś koleżanka opowiadała mi, że dawała pacjentowi leki, a on powiedział do niej: "Daj mi leki, kurwo", na co ona rzuciła: "Masz, chuju". Z boku to może wyglądać źle, ale gdy spędzamy z pacjentami bardzo dużo czasu, widzimy to inaczej. Czasem człowiek też nie wytrzymuje.

Na pięćdziesięciu dwóch pacjentów na oddziale jest jeden psycholog. Trzech lekarzy psychiatrów. Sytuację ratują rezydenci. W nocy na cały szpital, czterystu pacjentów, jest jeden lekarz plus jeden na izbie, z której nie schodzi.

Uważam, że czas na oddziale powinien być inaczej zorganizowany. Terapeuta zajęciowy jest do czternastej trzydzieści. Pacjenci całe popołudnie się nudzą. Ten czas może im zapełnić pielęgniarka. Ale musi chcieć. Czas by się znalazł, szczególnie gdy nie ma wielu pacjentów leżących, przy których trzeba wszystko zrobić.

Z pacjentami miałem raczej dobry kontakt, ale niekoniecznie przysparzało mi to sympatii wśród personelu. Kiedyś ze dwadzieścia minut rozmawiałem z pacjentką, schizofreniczką. Była doktorem filologii, anglistką. Potem koleżanka zapytała mnie, czemu tak długo nie wracałem. Powiedziałem, że rozmawiałem z pacjentką. "To ty z pacjentami rozmawiasz?", usłyszałem. Wiele pielęgniarek uważa, że są po to, by robić to, co muszą: dać leki, podłączyć kroplówkę, wypełnić dokumentację. Rozmawianie z pacjentami wykracza poza te obowiązki. Zauważyłem, że relacje z pacjentami mają raczej starsze pielęgniarki.

Na studiach pielęgniarskich uczą, że ważne jest rozmawianie z pacjentem. Szczególnie na pediatrii, geriatrii czy psychiatrii. Ale ile pielęgniarek potem o tym pamięta?

Popołudniami, jeśli miałem czas, dawałem pacjentom przybory do rysowania czy malowania i zadawałem temat. Piękne prace wychodziły. Bardzo ciekawe. Potem o nich rozmawialiśmy. Czy któregoś pacjenta wspominam szczególnie? Była taka pani, też po filologii. Przyjechała ze Stanów. Kiedy zaczęła chorować, mąż się z nią rozwiódł. Miała ciężką psychozę, była dla nas, dla personelu, niedobra. Potrafiła opluć, ugryźć. Ale i tak ją polubiłem, chyba dlatego, że kiedyś przyszła do dyżurki i zaczęła tańczyć hula. Bardzo mnie to rozśmieszyło. Jak minęła jej psychoza, dobrze nam się rozmawiało.

Wybrałem pracę na psychiatrii, bo sam kiedyś byłem pacjentem, sądziłem, że będę mógł coś zmienić. Widziałem, jak to wygląda, że lekarz rozmawia z pacjentem raz na cały pobyt. Widziałem brak zaangażowania, bierność personelu. Byłem wtedy dzieckiem. Niewiele osób z personelu poświęcało mi uwagę, której potrzebowałem. Za to nauczyciele z przyszpitalnej szkoły byli bardzo zaangażowani. Z niektórymi do dziś utrzymuję kontakt.

W związku z tym, że wiedziałem, jak to wygląda od strony pacjenta, jako pielęgniarz chciałem zrobić więcej. Poświęcić pacjentom więcej uwagi, rozmawiać z nimi, organizować im czas. Już na początku pracy zderzyłem się z rzeczywistością, na przykład poszedłem z pacjentem na spacer i on mi uciekł. Nie wiedziałem, że praca po drugiej stronie jest tak obciążająca. Ale też rzeczywistość oddziału wydawała mi się taka zastała. Rozczarowałem się, bo myślałem, że zmienię świat.

Pielęgniarstwo wydawało mi się dobre i szlachetne. Szlachetne tym bardziej, że wynagrodzenie w tym zawodzie jest niewspółmierne do wynagrodzenia lekarza. Po roku pielęgniarstwa dostałem się na medycynę, ale po krótkim czasie zrezygnowałem. Studia były daleko od domu, kilkaset osób na roku. Przeszkadzała mi anonimowość. Kiedy odchodziłem, żegnałem się z wykładowcami. Kobieta wykładająca anatomię jest pielęgniarką. Na pożegnanie powiedziała mi, że to zawód przepełniony zapachem kału, uryny i cierpienia i jeśli będę magistrem pielęgniarstwa, to będę zawsze TYLKO magistrem pielęgniarstwa. Czy żałuję, że wtedy zrezygnowałem? Tak. Dziś widzę, że miała rację. Są uryna, kał i cierpienie pacjentów, ale też brak respektu dla tego zawodu. Zarówno ze strony pacjentów, jak i lekarzy. I finanse. Wysokość pierwszej pensji pamiętam do dziś. Było to – na trzy czwarte etatu – tysiąc dwieście trzydzieści złotych plus dwieście złotych za przepracowane noce i święta. Na początku mi to nie przeszkadzało, ale po trzeciej wypłacie spojrzałem na ten kwitek z paska i pomyślałem: "Jak to możliwe, że taka odpowiedzialna praca i tylko tyle pieniędzy?". Teraz, po kilku latach, dostaję więcej, razem z nocami i świętami około trzech i pół tysiąca na rękę.

Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w PolsceGłośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce mat. prasowe

Więcej o: