Lidia Maksymowicz była jedną z półtora miliona osób, które przeszły przez Auschwitz. Jedną z siedmiu tysięcy, które doczekały wyzwolenia obozu. Z numerem wytatuowanym na ręku. Długo zaklejała go plastrem. Żeby ludzie nie pytali. Żeby nie musiała tłumaczyć. Ale numeru nie usunęła – by dziś opowiadać o piekle, które przeżyła, o utraconym dzieciństwie i najmroczniejszym sprawdzianie z człowieczeństwa. Ponad 70 lat później wyblakły już numer pocałował papież Franciszek. 70072. Symbol zwycięstwa nad nienawiścią. Poniżej przeczytacie fragment historii życia Maksymowicz, którą kobieta wraz z Paolo Rodarim opisała w książce "Dziewczynka, która nie potrafiła nienawidzić" (Wydawnictwo Znak). Na język polski przełożyła ją Anna Wójcicka.
Dostosowanie się do normalnego życia jest dla mnie bardzo trudne. Jestem ciągle w ruchu. Po tych wszystkich dniach spędzonych na kiwaniu się w obozowym baraku wydaje się nierealne, że wreszcie mogę się poruszać, biegać, skakać z jednej łąki na drugą. Przez kilka pierwszych dni chciałabym wrócić do noszenia dwóch butów, obydwu lewych, tych, w których opuściłam obóz. A także wielkiego czerwonego swetra, którym, wychodząc, przewiązałam sobie ramiona. Nie pamiętam, skąd wzięłam te rzeczy, ale przywiązałam się do nich. Jednak pani stawia na swoim. Wyrzuca to wszystko. To dla mnie mała trauma, z którą radzę sobie, chodząc na początku boso. Trochę czasu zajmuje mi założenie normalnych butów, lewego i prawego, jak wszystkie inne dzieci.
Bardziej cierpię przy stole. Po tym, jak udaje mi się pokonać początkową niestrawność, mogę już jeść wszystko. Ale jestem w stanie robić to tylko rękoma. I tylko żarłocznie. Gdy podają mi jedzenie na talerzu, pożeram je, jeden kęs za drugim. Gryzę bardzo mało, połykam pokarm prawie w całości. Ten pośpiech jest również wynikiem obozowego strachu. Zawsze istniała obawa, że inne dzieci ukradną mi to, co dostaję, że Niemcy mi to zabiorą z przekory. Trzeba było jeść na pełnych obrotach, nie wolno było się wahać – do tego stopnia, że nawet dziś, po latach, mam tendencję do jedzenia w ten sposób. Ale to właśnie pod koniec każdego posiłku jestem dla siebie brutalna. Muszę się zmusić do tego, by oprzeć się pokusie i nie schować ukradkiem kawałka jedzenia w serwetce, nie zabrać go ze sobą. Pokusa jest wielka – nawet dziś w restauracjach muszę sobie powtarzać, żeby tego nie robić. To dobrze świadczy o tym, jak wszechogarniające było doświadczenie obozowe, dążenie do przetrwania wbrew wszystkiemu i wszystkim. To poczucie zbliżającej się zagłady, które uczyniło z nas wszystkich drapieżników.
W pierwszych dniach po Birkenau wiele rzeczy jest dla mnie trudnych. Między innymi schody. Nie umiem wchodzić po schodach, bo nie rozumiem, do czego one służą. I się ich boję. Jeśli się do nich zbliżę, zaczynam się czołgać. Pani nie jest zbyt cierpliwa, często się denerwuje. Ale potem rozumie, że musi odpuścić, poddać się. Narzucanie się nie zawsze prowadzi do pożądanego efektu. Wkrótce to pojęła – jeśli pozwala mi się wyładować, to się męczę, staję się bardziej potulna i jestem jej posłuszna.
Po kilku tygodniach ustępuję. "Jeśli nie chcesz mówić do mnie mamo, to przynajmniej mów do mnie ciociu", powtarza pani. Wydaje się, że to dobry kompromis. I tak staje się moją ciocią, kobietą bliższą, niż była do tej pory. A trochę później zostaje mamą, mamą Bronisławą. Oczywiście nadal jest autorytarna, ale mogę mieć do niej pewne zaufanie. Nie mija dużo czasu, zanim zdaję sobie sprawę, że to jest moja nowa rodzina, na dobre i na złe, a ona jest moją przybraną matką, kobietą, z którą mam dorastać.
Dni mijają, a niepokój, który zdominował moje życie tuż po obozie, zaczyna ustępować. Przyzwyczajam się do nowego życia, choć nadal zachowuję się tak, jakbym w ogóle nie opuściła obozu – jestem posłuszna mamie Bronisławie, nie okazuję jej w pełni swoich uczuć; jestem posłuszna, zazwyczaj milcząc, nie wyrażając tego, co czuję. Taktyka przetrwania, której nauczyłam się w Birkenau, nadal mi towarzyszy. Jednym z przykładów jest to, co dzieje się pewnego zimowego poranka. Jest pogodny dzień, ale ulice są całkowicie pokryte śniegiem. Mama Bronisława postanawia zabrać mnie na spacer. Zawsze tęsknię za wolnym powietrzem, nie lubię bawić się w pomieszczeniach. Małą lalkę, którą mi podarowano, wyrzucam z irytacją. Nie przepadam za typowymi dziecięcymi zabawami, jedyną rozrywką jest dla mnie bieganie po łąkach, oddychanie świeżym powietrzem, cieszenie się wolnością, której pozbawił mnie obóz. Mama Bronisława przywiązuje więc linę do sanek i ciągnie mnie przez ulice miasta.
Razem ze mną jedzie mała kózka, z którą zwykle bawię się na podwórku. Trzymam ją między nogami i bawimy się razem. Nie ważymy dużo, więc ciągnięcie nas nie jest trudne. W pewnym momencie kózka zaczyna beczeć. Mama Bronisława zatrzymuje się i ogląda się za siebie. Sanki są puste. Kózka i ja spadłyśmy z sanek w śnieg. Zwierzę pojękuje, a ja siedzę na ziemi całkowicie zasypana śniegiem, ale nie płaczę i nie narzekam. Gdyby nie było tej małej kózki, matka Bronisława nic by nie zauważyła. Nauczono mnie milczeć i się nie uskarżać. I tak też robię. Mama Bronisława przytula mnie, pyta, dlaczego nigdy nie płaczę. Patrzę na nią, nie odpowiadając, ale pozwalam jej głaskać moje włosy i przytulić moją głowę do jej piersi. Trudno do mnie dotrzeć, w głębi siebie bardziej staram się przetrwać niż żyć, w przekonaniu, że prędzej czy później Anna, moja prawdziwa matka, wróci do mnie i wszystko zacznie się od nowa, jak wtedy, gdy byłyśmy razem w białoruskich lasach.
Niemniej jednak uczę się też kochać moją matkę Bronisławę, która, choć autorytarna, robi wszystko, bym czuła się swobodnie. A wraz z nią jej mąż, który w międzyczasie wrócił bezpiecznie z niemieckich obozów. Mama Bronisława jest kobietą drobiazgową, perfekcjonistką. Zawsze stara się ubierać mnie z należytą starannością. Sama szyje dla mnie sukienki i spódnice. Chce, żebym się pokazała całemu Oświęcimiowi w określony sposób, z ładnie uczesanymi włosami, chce, żeby ludzie gratulowali jej, jaka jestem śliczna i urocza. W domu ma wycinek z gazety ze zdjęciem Shirley Temple, dziewczynki o złotych loczkach. Jest dla niej wzorem. Chce, żebym tańczyła jak ona, ale nigdy mnie do tego nie przekona. Moje loki są jednak podobne do jej. Kiedy wychodzimy, przedstawia mnie swoim znajomym jako swoją małą Shirley Temple. Nie dbam o takie rzeczy, ale potrafię się dostosować. Uśmiecham się, na ile tylko mogę. I przyjmuję komplementy od jej przyjaciółek, niczego nie komentując.
Jestem bardzo dobra w zabawach z innymi dziećmi. Szczególnie w chowanego jestem nie do pokonania. Obóz pod tym względem był dobrą lekcją. Tam nauczyłam się technik znikania z oczu wszystkich, zakradania się w najbardziej niewyobrażalne miejsca, stawania się niewidzialną, a nawet spędzania godzin tak, by nikt mnie nie słyszał. Zauważyłam, że również koty, gdy się przestraszą, uciekają w niedostępne miejsca, i stamtąd obserwują to, co dzieje się na zewnątrz, niezauważone. To jest to, co ja robię. Ostatecznie zabawa w chowanego polega na tym, że lubię znajdować miejsca, w których czuję się bezpiecznie i z których mogę obserwować, co się dzieje, a nikt nie wie, gdzie jestem.
Pewnego dnia postanawiam ukryć się w krzakach, tuż za dziedzińcem domu. Wchodzę w nie ostrożnie, uważając, by nie zostawić za sobą żadnych śladów. Dzieci, z którymi się bawię, zaczynają mnie szukać, ale nie mogą mnie znaleźć. Po jakimś czasie im się to nudzi i zapominają o mnie. Ja jednak nie wychodzę. Zostaję tam, zamknięta w swojej kryjówce. Nie mam zamiaru się ujawniać. Wracam myślami do tych chwil, kiedy doktor Mengele przychodził po nas do baraku. Przeczołgiwałam się pod drewnianymi deskami do ściany. Nie mógł mnie dostrzec. Zamykałam oczy i po cichu rozmawiałam z matką. "Nie wezmą mnie", mówiłam jej. "Wytrzymam dla ciebie". Tak samo w krzakach – zamykam oczy i wciąż z nią rozmawiam. "Nie możesz nie żyć", mówię do niej. "Pewnego dnia odnajdziesz mnie i znów będziemy razem". Pod wieczór słyszę, że matka Bronisława mnie woła. Martwi się. Nie widziała mnie całe popołudnie. Nikt nie wie, gdzie jestem. Postanawiam więc wyjść. Idę do niej, przytula mnie. Mówię jej: "Nie musisz się o mnie tak martwić. Ja tylko bawiłam się w chowanego".