"Jesteśmy tak blisko, a niewiele wiemy. Zabużko, którą ukształtował mit Solidarności i polska kultura, ma poczucie, że nikt nie słucha i nikt nie rozumie głosu z Ukrainy. Ten fascynujący zbiór esejów jest zaproszeniem do rozmowy o literaturze i o uwikłaniach historii. Zabużko naświetla fakty z nieznanej strony, jak wtedy, kiedy opowiada o znaczeniu Czarnobyla dla Ukrainy. A przede wszystkim pokazuje nam niezwykłe postaci: reżysera Andrieja Tarkowskiego, który idzie śladem XVIII wiecznego poety Skoworody, Katerynę Biłokur, genialną artystkę, której system radziecki nie dał rozwinąć skrzydeł czy pisarza i dysydenta Leonida Pluszcza - wszystkie te losy mówią o tym, co najważniejsze: o wolności i jej braku. Czyta się jej eseje z wielkim zaangażowaniem, a to dlatego, że Zabużko pisze z temperamentem, dosadnie, a nawet ogniście. Sprawia, że wreszcie słychać Ukrainę" - pisze o "Planecie Piołun" Justyna Sobolewska.
Fragment, który publikujemy (w przekładzie Katarzyny Kotyńskiej), eseistka napisała w Kijowie 10 lutego 2020 roku. Oksana Zabużko, uznana ukraińska pisarka, przyjechała kilka dni temu do Polski, promować swoją najnowszą książkę. Podczas jej pobytu w naszym kraju, wojska rosyjskie napadły z kilku stron na Ukrainę.
Więcej aktualnych informacji o wojnie w Ukrainie znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
15 maja 2014 roku szłam przez warszawską starówkę i drżałam jak z chłodu. Było piękne, słoneczne popołudnie, koło katedry Świętego Jana uliczni muzykanci grali jakąś przyjemną melodię, wokół śmiali się zakochani, nawoływali turyści, przemykały na rolkach nastolatki z lodami – a ja patrzyłam na ten miły, przytulny, nieskończenie domowy świat stołecznego śródmieścia jak przez ścianę łez: na Donbasie rosyjscy najemnicy już wyłapywali ludzi na ulicach i rozcinali im brzuchy za ukraińską flagę, pierwsi przedstawiciele europejskiej prawicy, którzy poparli rosyjską aneksję Krymu, lada chwila mieli wygrać wybory do Parlamentu Europejskiego, ja sama przyjechałam do Warszawy (w tamtych tygodniach jeździłam wołać w głos ze wszelkich międzynarodowych trybun!) na konferencję międzynarodową poświęconą opozycji demokratycznej w Europie Środkowo-Wschodniej w czasach zimnej wojny i rano, wysłuchawszy dobrodusznego wystąpienia prezydenta Komorowskiego o tym, jakie sukcesy przyniosło Polsce podążanie drogą demokracji "i jaka szkoda, że Ukraina wybrała inną drogę" (verbatim), o mało nie popłakałam się nad tą dziecięco niewzruszoną wiarą polskich elit, że potwór nie wylezie spod łóżka, jeśli się dostatecznie mocno zamknie oczy – a na pobliskim skwerku, na który wyszłam, by rozchodzić ucisk własnych myśli, pokazywano na wielkich tablicach fotografie van de Polla z Warszawy 1934 roku, na których tak samo, tylko osiemdziesiąt lat wcześniej, śmiali się zakochani, nawoływali turyści, biegały dzieciaki – czy to jak cienie, czy to jak czarno-białe obrazy rentgenowskie dzisiejszych żywych – i znienacka ogłuszyła mnie, niczym bokserski hak w szczękę, fraza z anotacji na pierwszej w szeregu tablicy: "To był ostatni taki rok".
Inaczej mówiąc, jakoś nagle, jasno i nieodwołalnie zrozumiałam, że to nie jest o "wtedy", tylko o "teraz" – nie o 1934, tylko o 2014 roku. Że świat zmienia się, przekraczając jakąś fatalną granicę, właśnie tutaj, teraz, natychmiast. I przeszedł mnie dreszcz. I szłam Nowym Światem, i drżałam z powodu tego odkrycia: że wszyscy ci ludzie wokół mnie jeszcze nic nie wiedzą.
Ta różnica między mną a nimi zdawała się dotykalna, namacalna, fizyczna, jak między lekkimi elektronami a ciężkim, nabrzmiałym neutrinem: we mnie żyła już, niczym wszczepiona w krew infekcja, nowa wojna światowa – a w nich nie, i nawet prezydent ich kraju jej nie dostrzegał. Pod którymś sklepem porządnie ubrana, zupełnie nieprzypominająca żebraczki babuleńka nieoczekiwanie poprosiła mnie o "parę groszy", pokręciłam głową, przypominając sobie, że nie mam polskich pieniędzy – i moja niezdolność do zareagowania nawet na tę jedną prośbę warszawskiej ulicy, jedyny znak, że mnie tu "widzą", ostatecznie mnie przygnębiła – jakby na wieki przypieczętowała moją od tej ulicy odrębność, oddzielenie murem wiedzy, której nie da się przekazać: w żadnym wystąpieniu na żadnym, choćby najważniejszym szczycie, w żadnym wywiadzie dla wszystko jedno jak popularnego tygodnika…
Chyba że – chyba że w książce.
Tak właśnie narodził się – w pierwszym, nieśmiałym przebłysku – pomysł tego tomu.
Tu konieczna będzie odrobina historii prywatnej, bo bez niej trudno zrozumieć moją potrzebę znalezienia polskiego rozmówcy. W sierpniu 1980 roku nasza rodzina po raz ostatni dostała pocztą swoją polską prenumeratę – kolejny numer miesięcznika "Twórczość". W tamtym okresie obywatele ZSRR mogli prenumerować zagraniczne czasopisma tylko z tak zwanych krajów obozu socjalistycznego (rzecz jasna tych, które od dawna nie sprawiały problemów i którymi rządziły przyjazne Kremlowi ekipy) – i moi rodzice aktywnie korzystali z tej możliwości, by choć odrobinę uchylić "okno na Europę", wówczas już dla Ukraińców zabite na głucho.
(...)
Tak było, powtórzę, do sierpnia 1980 roku. W sierpniu wszyscy już, od "wrogiej propagandy" do babinek na podwórkowej ławeczce, mówili tylko o strajku polskich stoczniowców. Tato cieszył się jak dziecko i powtarzał, że zawsze wierzył w ruch robotniczy (kilka lat później, po przeczytaniu Orwella, rozpoznam źródła tej wiary, ostatniej wiary powojennych chłopców ze wschodu Europy w brytyjski socjalizm i przemówienie Churchilla w Fulton równocześnie: to było coś, co jeszcze łączyło zachodnioukraińskich chłopców – ale tylko zachodnio-, na Ukrainę mamy, która zaznała Wielkiego Głodu, ten światopogląd już się nie rozciągał! – z ich polskimi rówieśnikami, założycielami Solidarności: oni wszyscy jeszcze czytali te same książki…). Później o polskich wydarzeniach przemówiła, groźnym głosem konwojenta, gazeta "Prawda"; później "usunęli Gierka" i któryś z polskich studentów z naszego roku zrezygnował i pojechał do domu: polskość stawała się niebezpieczna, w powietrzu, i bez tego zatrutym przez Afganistan (o którym też nie można było mówić na głos!), zawisło mdlące przeczucie kolejnych czołgów – "na Warszawę" – i któregoś dnia samo przez się stało się jasne, że ten ostatni, przybyły już z kilkumiesięcznym poślizgiem ze zbuntowanej Polski numer "Twórczości" (okładka w kolorze świeżo zaparzonej herbaty, nie po radziecku elegancki krój czcionki i kolumna z nagłówkami…) ostatnim już pozostanie: po cichu, bez słowa wyjaśnienia (i rzecz jasna, bez jakiejkolwiek rekompensaty: totalitarne państwo nigdy nie jest nikomu nic winne!) ten kanał informacyjny zostaje zamknięty i "polskiej prenumeraty" już nie dostaniemy – koniec balu. I tak się właśnie stało.
Od tamtej pory pamiętałam, jak to jest: oto na twoich oczach "zamykają" cały kraj. Jak aresztanta, który znika w Gułagu, albo tonącą łódź podwodną – uszczelnione luki, zamknięte zawory, odcięta łączność, i o tym, co się tam w środku dzieje, można się będzie dowiedzieć dopiero po wielu, wielu dniach (miesiącach? latach?), kiedy (jeśli?) pogrążone pod wodą terytorium znów ujrzy światło dzienne. Ja, Ukrainka, też dorastałam na takim terytorium – nieistniejącym w oczach reszty świata jako odrębna całość, z całymi zamkniętymi miastami, jak Dniepropietrowsk, do którego cudzoziemcy mieli zakaz wjazdu aż do końca ZSRR – i mając lat dwadzieścia, znałam już cenę takiego życia. Może dlatego właśnie nigdy później nie kochałam Polski tak jak w tamtym roku poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego: zwierzęco, z bolesną tkliwością wobec wszystkiego, co polskie. Nawet wobec marszów legionowych, którymi w latach trzydziestych musztrowano w szkole powszechnej II Rzeczypospolitej mojego tatę (do dziś mam łzy w oczach, kiedy je słyszę!); nawet do Warszawianki po rosyjsku, którą w radzieckiej szkole musztrowano mnie (to piękna pieśń, swoją drogą!)… Od deski do deski przeczytałam wtedy wszystkie pożółkłe tomy Sienkiewicza i Prusa, które stały w domu, i przy różnych okazjach uczyłam znajomych śpiewać Agnieszkę Osiecką, upajając się cierpkim, szczawiowym brzmieniem nagromadzenia "sz" i "cz": moja polszczyzna (którą przedtem przez dwadzieścia lat bez szczególnych sukcesów wbijano mi do głowy w domu) tak naprawdę wyrasta stąd właśnie, z tej miłości – z solidarności ze gwałconym narodem.
W 2014 roku doświadczaliśmy podobnych uczuć wobec zajętego przez Rosjan Krymu – przypływ tak samo trudnej do wytrzymania (dotknij tylko, a popłyną łzy!) miłości do krainy, która tonie na oczach całego świata, a ty nic nie możesz zrobić, tylko stać na brzegu razem ze wszystkimi i patrzeć, jak tonie, tylko kochać ją ze wszystkich sił, kiedy znika (już jej nie ma – choć nie, tam jeszcze coś widać… – a potem będą już tylko reportaże organizacji zajmujących się prawami człowieka, jak bąbelki powietrza na wodzie…) – tak jakby twoja miłość mogła jej w czymś pomóc. Ale ten pierwszy raz, pierwsze takie uczucie – pierwszy raz był właśnie z Polską: na odległość, przez granicę, co w niczym nie odbierało temu uczuciu siły.
I oto od 2015 roku raz po raz łapię się na wznowie tego uczucia. Ten sam, bezbłędnie rozpoznawalny, lepki ciężar żalu i bezradności (bo znów nic nie mogę!) daje mi, nie-ważne, że w zupełnie innych dekoracjach historycznych, ten sam sygnał: Polska się zamyka. Gazety i czasopisma nie przestają przychodzić, ale niczego już człowiekowi "z ulicy" nie wyjaśniają – raczej przeciwnie, mącą i plączą, mnożąc pytania bez odpowiedzi. Wszyscy moi polscy przyjaciele bezładnie wymachują rękami nad wodą, a niektórzy już nawet planują emigrację. Stoję na brzegu i z mojego gardła – jak w wierszu Wasyla Stusa – tryska miłość.
<<Reklama>> E-book "Planeta Piołun" Oksany Zabużko jest dostępny w Publio.pl >>