Powieść ukaże się 13 kwietnia nakładem Wydawnictwa Otwartego. Przedpremierowo publikujemy fragment.
To ja.
Kształt, w którym można pomieścić różne rzeczy. Widoki, zapachy, ciepło słońca, ukłucia komarów, smak wina i czekolady. Kolor szminki – clair – zawsze albo prawie zawsze tej samej marki. Energia, siła i znacznie rzadziej zmęczenie. Radość i znacznie rzadziej smutek. Entuzjazm i znacznie rzadziej zniechęcenie. Pęcherze na dłoniach i glina za paznokciami, mnóstwo wyobrażonych form, które nie pozwalają spać, talent i praca. Socrealizm, pomnik przyjaźni polsko-radzieckiej, ludowość, nieludowość, marksizm, egzystencjalizm. Miłość, niemiłość, ruch, ciało, mięśnie, ścięgna, kości i żyły. Głowa, usta, piersi, brzuch. Słowa, wypowiedziane i niewypowiedziane. Różne rodzaje bogactwa i różne rodzaje nędzy. Śmiech i płacz, jednak bardziej śmiech. Zdrowie i choroby, miejsca, w których chorować nie wolno, i te, w których można. Paryż, Warszawa, Wenecja, Rzym, pociągi i samochody, morze ciepłe i morze zimne. Piasek, ślady stóp i dłoni. Dotknięcia. Odciski.
Tak o sobie myślała. Czasem.
Myślała, że być może rzeźba to tak naprawdę poszukiwanie własnego ciała, odkrywanie, że się je ma. Być może jej historia to tak naprawdę historia ciała. Jednego i wielu. Ale jest też powietrze i natura. Rośliny. Jest oszołomienie, kiedy człowiek zaczyna dostrzegać to wszystko, szczęśliwy, że możne dotknąć i smakować. I nieszczęśliwy, jeśli nie może. Najstraszniejszą krzywdą jest odebranie ludziom prostych przyjemności i zwykłego życia. Wiedziała o tym dobrze.
Pewnego dnia Alina zobaczyła obraz i jednocześnie zobaczyła też malarkę. Wyczuła ją w pociągnięciach pędzla, w kolorach i kształtach, spojrzała na jej życie. Pomyślała o cierpieniu. O odbieraniu prostych przyjemności i walce o nie. Tak, stwierdziła, ty też coś o tym wiesz.
„Nie znamy się, malarko – mówiła do jej obrazu. – Nigdzie o tobie nie wspomnę. Z wieloma ludźmi będę rozmawiać o Braque’u, Maillolu, Rodinie i Dunikowskim, którego nie lubię, o Henrym Moorze i jego rzeźbieniu powietrza, o Tchórzewskim i o Fangorze. Ale o tobie nie. Choć mamy przecież tyle wspólnego. Ty malowałaś Stalina, a ja go rzeźbiłam. Ty jako dziecko chorowałaś na polio, a ja musiałam patrzeć, jak choruje świat. Obie nas zawiodły i rozczarowały nasze ciała, obie też wkładamy to w sztukę. Być może widzisz teraz, jak szukam ścięgien, piersi, brzuchów i kręgosłupów. Wszelkie teorie są do luftu. Trzeba się przyglądać i dotykać. Wszystko poznawać od podszewki. I zaczynać od nowa. Wciąż i wciąż zaczynać od nowa. Prawda? Szkoda, że już nie żyjesz".
Rozmawiała z jej obrazem, ze Zranionym stołem1. Uczłowieczonym przedmiotem, przy którym malarka siedzi z trupem i mężem monstrum. Obok męża stoi ktoś, kto ją zranił, a nad głowami wisi czerwona kurtyna. Scena z ludzką krzywdą w centrum. Ludzie lubią pokazywać i oglądać krzywdę. Alinie podobało się to, że zraniony stół ma ludzkie nogi bez skóry. To, co skóra powinna trzymać w środku, wydostaje się na zewnątrz. Nie ma ochrony dla wnętrza, nie ma granic.
Chciała opowiedzieć swoją historię tej malarce, ale najpierw musiała zdecydować, w którym momencie się zaczęła. Choć robiła projekty pomników dla muzeum w Oświęcimiu, na cześć walczącej Warszawy i bohaterów getta, o wojnie mówiła tylko poprzez sztukę i prawie nigdy słowami. Opowieść – taka ze słowami – musi mieć postaci, kilka pobocznych i jedną główną, a z jej życia trudno było wysnuć coś poukładanego i linearnego. Na ile jest się sobą sprzed lat? Czy tamta dziewczyna to wciąż ja? Czy czasem tak jest, że wstydzimy się siebie? Swoich wyborów, zachowań, tego, jak się ubierałyśmy i czesałyśmy, jaki miałyśmy głos. Każdy, chyba, trochę się wstydzi. Bywało tak, że Alina nie rozpoznawała siebie we wspomnieniach. Szukała jej, dziewczyny z Pabianic, córki i siostry, uczennicy, przyjaciółki. „Tamtej" Aliny, pierwszej. Opowieść o jej życiu miała więc dwie bohaterki i splatała się z dwóch nici. Alina bez sztuki. I Alina ze sztuką.
Zaczęła się w Paryżu, na studiach artystycznych, w pracowni rzeźbiarza Niclausse’a. Dotąd myślała, że może jednak wcześniej, w Pradze, ale nie. Praga była granicą. Miejscem, w którym się ze sobą spotkały, Alina pierwsza i Alina druga – Alina „właściwa". Miejscem pięknym i dobrym. Zaczęła się jednak w Paryżu, gdzie trafiła osiem lat temu, wcale nie do żadnych urokliwych kamieniczek, bagietek i wina, tylko z początku do nędzy, ciasnego pokoju, wspólnej łazienki na korytarzu, często robactwa i złych humorów konsjerżki, która mogła zapomnieć, że jest dla ciebie paczka od matki.
Mieszkało się więc biednie w powojennym mieście świateł. A jednak jeśli wyszło się z wojny, jeśli się widziało rzeczy, jakich wcześniej człowiek nie umiał sobie nawet wyobrazić, i jeśli wreszcie znalazło się coś, tę jedną rzecz, którą pokochało się bardzo mocno, żadna bieda nie była straszna. Bieda na wolności jest zresztą zupełnie inna niż bieda w zamknięciu. Wciąż jeszcze oglądała się czasem za siebie, budziła się w nocy i nasłuchiwała, a o poranku zastanawiała się przez chwilę, czy nadszedł jej dzień, czy może jeszcze nie. Mimo wszystko więcej już było poranków ze słońcem na twarzy i uśmiechem. Mogła mieć stare pantofle i znoszoną kieckę, ale Paryż był jej. Jej bulwary, parki, tania kawa i papierosy, jej Sekwana, gargulce na wieżach katedr, obrazy w galeriach i rzeźby Rodina, których wcale nie lubiła. Rodin jak na artystę miał w sobie za dużo pychy. Wtedy bardzo mocno czuła, że artysta musi być niepewny i niezadowolony z siebie, musi szukać i zadawać pytania, ścigać doskonałość, reinterpretować ją i przedefiniowywać. Pycha powoduje, że przestajesz się rozwijać.
Jadło się na stołówkach i piło tanie wino. Po wojnie – piękna sprawa, tak piękna, że aż coś skręcało w środku. Uczyła się, a w zasadzie żarłocznie rzucała na wszelką wiedzę i doświadczenie. Była młoda i stara jednocześnie, pełna energii i trochę zmęczona, jeszcze zdrowa, ale już z poczuciem, że w razie czego wolno jej zachorować. Analizowała rzeźbę i malarstwo, tworzyła, słuchała opinii, że jest nieprzeciętna i że ma talent, a zarazem coraz bardziej rozumiała, ilu rzeczy nie wie i jak wiele jeszcze przed nią.
Poznawała ludzi, także polskich artystów, i tych początkujących, i tych już doświadczonych. W Paryżu zawsze byli jacyś polscy artyści. Na przykład Stanisław Grabowski, wielki malarz, wielki i krańcowo biedny malarz, dokarmiany przez kwiaciarkę codzienną zupą, zostawianą pod drzwiami jego mieszkania w La Ruche. Alina podziwiała to, jak balansował na granicy realizmu i snu, rzeczywistości i fikcji, konwencji i awangardy. To, jak podchodził do swojej pracy, w której zawsze musiały być emocje, nigdy chłód i pragmatyzm, bo tylko sztuka, która pobudza do przeżywania, ma znaczenie. W cuchnących ruderach La Ruche na Montparnasse swoje pracownie mieli przed wojną Chagall, Modigliani, Kandinsky, Léger, Soutine i inni wielcy. Był to okrągły drewniany dom, wybudowany na początku wieku jako jeden z pawilonów na paryską wystawę powszechną. Rotundę wykupił następnie Boucher i przeniósł ją na Passage Dantzig, by służyła jako warsztaty dla artystów.
Grabowski znał się z Jeanem Arpem i Maxem Ernstem, a jeśli zna się Maxa Ernsta, to w zasadzie wie się wszystko o surrealizmie. Żył w nędzy, w złych warunkach, ale tworzył, mówił o wystawach, o tym, że jego prace na pewno pojadą za ocean i prędzej czy później zobaczy je Ameryka. Nieuprana koszula, niezmieniona pościel i ta codzienna zupa od kwiaciarki – to nie było ważne. Ważne było to, jak należy patrzeć na winogrona, fioletowy dzban, łódkę i drzewo. Widzieć drganie liści i czuć na skórze wiatr, który je porusza. Ważne było to, jak w słonecznym świetle poranka rozmywa się kształt katedry Notre Dame.
– Jakie grupy artystyczne? – pytał. – Jakie grupy? Alina! Indywidualne przeżycie się liczy, to jest coś, co ma znaczenie. Trzeba szukać własnej drogi, swojego śladu. Grupy? Jakie grupy? Grupa zawsze zakłada wspólne zasady.
Zachwycaj się światem, mówił. Wyprostuj plecy, idź z godnością, nawet wtedy, gdy nie masz co jeść.
– Kreska musi być żywa. Figura plastyczna jest nośnikiem ekspresji. Każdy ma prawo wybrać to,
co go wzbogaca. Obraz, muzyka, wiersz – oto maszyny do wzruszania.
– Maszyna i wzruszanie. To mi się jakoś nie łączy – droczyła się z nim, a on tylko machał ręką, tylko szukał papierosów i pytał, czy przyniosła likier, ten słodki, który lubi.
Przynosiła likier. Kosztował sporo, ale dla Grabowskiego warto się było wysilić.
– Czy wiesz, Alina, kim była moja prababka? – pytał znowu. – To Konstancja Grabowska, z domu Gładkowska, śpiewaczka operowa. Kochał ją Chopin. Teraz się zainteresowałaś? Jak wszyscy. Każdy lubi dobrą miłosną historię.
– To prawda – zgodziła się uprzejmie, bo i ona sądziła, że miłość jest w życiu ważna.
– Chopin kochał Konstancję, Chopin zostawił Konstancję w Warszawie, Chopin przyjechał tu i robił swoją muzykę, i nadal ją kochał, i ona nadal kochała jego, ale życie biegło dalej, trzeba było jeść, gdzieś mieszkać i w coś się ubrać. A Konstancja nie chciała skończyć tak jak ja, w nędzy i dziurawych butach. Wyszła więc za mąż za innego. Chopin ją unieśmiertelnił, swoimi wyznaniami, zapiskami i listami, w których wymienia jej nazwisko. Właśnie on to dla niej zrobił, a nie sztuka. Śpiew Konstancji dał się pochłonąć powietrzu. Pochłonąć cudzym uszom, przestrzeni i przedmiotom. A potem zniknął, tak jak po chwili znika każdy dźwięk, jak znika śnieg, cukier w kawie i ludzkie ciało w ziemi. Śpiew Konstancji nie miał kształtu i teraz nie możesz go dotknąć. Nie wiesz, jak brzmiał. Wiesz tylko tyle, że kochał ją Chopin. To się właśnie dzieje, kiedy nie utrwalasz swojej sztuki. I jeszcze jedno, Ali. Konstancja dotykała. Straciła wzrok, była wtedy jeszcze całkiem młoda, i później stale wszystkiego dotykała, widziała dłońmi.
– Smutna historia.
– Trochę smutna, a trochę nie. Powinnaś być jak ona. - Powinnaś widzieć dłońmi.
Miała tę opowieść w głowie, kiedy kilka lat później robiła w gipsie projekt pomnika Chopina. Niewidzialne dłonie Konstancji na ramionach pianisty. Niewidzialne dłonie na jego głowie, twarzy, ustach. Jej milczenie wokół niego. Jej niesłyszalny, znikający głos.
Powinna widzieć dłońmi.