Książka "Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom" ukaże się 13 kwietnia nakładem Wydawnictwa Znak Literanova, w przekładzie Agnieszki Sobolewskiej. Przedpremierowo publikujemy fragment.
Wrzucili karteczki z imionami do miski i rozpoczęli losowanie. Dziesięć imion, dziesięć dziewcząt. Dziewczyny dygotały jak kocięta, które wpadły pod kapiący kran. W tej loterii nie mogły niczego wygrać. Mężczyźni, którzy ciągnęli losy, byli bojownikami Państwa Islamskiego i każdy miał dostać jedną z nich jako niewolnicę.
Naima wpatrywała się w swoje dłonie, czuła w uszach pulsującą krew. Obok stała dziewczyna młodsza od niej, mniej więcej czternastoletnia, i popłakiwała ze strachu, ale kiedy Naima spróbowała wziąć ją za rękę, jeden z mężczyzn ściągnął pasek i smagnął nim jak batem, żeby je rozdzielić.
Był starszy i większy od pozostałych. Miał około sześćdziesięciu lat, brzuch wylewał mu się kaskadą ze spodni, usta wykrzywiał złośliwy grymas. ISIS trzymało Naimę w niewoli już od dziewięciu miesięcy. Wiedziała, że żaden z tych ludzi nie jest życzliwy, ale modliła się, by akurat ten jej nie wylosował.
– Naima. – Jej imię przeczytał Abu Danoon. Wyglądał młodziej, prawie jak jej brat, podbródek pokrywał mu jeszcze miękki meszek. Może będzie miał mniej okrucieństwa w sercu.
Losowanie trwało. Temu grubemu, starszemu, przypadła młodziutka dziewczyna stojąca koło niej. On jednak powiedział do pozostałych coś po arabsku, wyciągnął dwa szeleszczące banknoty studolarowe i rzucił je na stół. Abu Danoon wzruszył ramionami, schował pieniądze do kieszeni i oddał mu wylosowaną przez siebie karteczkę.
Kilka minut później grubas już wpychał Naimę do czarnego land cruisera. Ruszyli ulicami Mosulu, miasta, o którego odwiedzeniu kiedyś marzyła. Teraz było jednak stolicą tych potworów, oprawców, którzy wdarli się do jej ojczyzny i porwali ją oraz sześcioro spośród jej rodzeństwa, a także tysiące innych.
Wyjrzała przez przyciemniane szyby. Jakiś staruszek siedzący na wozie poganiał batem osła, żeby ten go pociągnął. Wokół kręcili się ludzie na zakupach, chociaż jedyne kobiety widoczne na ulicy nosiły czarne hidżaby. Dziwnie było patrzeć, jak toczy się codzienne życie – prawie jakby oglądała film.
Człowiekiem, w którego ręce trafiła, był Irakijczyk Abdul Hasib, mułła. Ci religijni byli najgorsi.
– Robił mi wszystko – opowiadała później. – Bicie, seks, szarpanie za włosy, seks, wszystko… Odmawiałam, więc mnie zmuszał i bił. Mówił: "Jesteś moją sabaya", moją niewolnicą. Potem po prostu leżałam i usiłowałam wyjść umysłem poza ciało, jakbym się nad nim unosiła, jakby działo się to komuś innemu. Miał dwie żony i córkę, ale nie zrobiły nic, żeby mi pomóc. Oprócz zaspokajania go musiałam zajmować się domem. Pewnego dnia, kiedy zmywałam, podeszła jedna z żon i kazała mi połknąć tabletkę – coś w rodzaju viagry. Dawały mi też pigułki antykoncepcyjne.
Jedyne chwile wytchnienia przychodziły co dziesięć dni, kiedy mułła jechał do Syrii, żeby odwiedzić inną część kalifatu.
Po mniej więcej miesiącu Abdul Hasib sprzedał ją innemu Irakijczykowi, Abu Ahli, za cztery tysiące pięćset dolarów – a więc ze znacznym zyskiem.
– Abu Ahla prowadził fabrykę cementu, miał dwie żony i dziewięcioro dzieci. Dwóch jego synów było bojownikami ISIS. Traktował mnie tak samo, zmuszał do seksu, ale potem zabrał mnie do domu swojego przyjaciela Abu Sulejmana i sprzedał za osiem tysięcy dolarów. Abu Sulejman sprzedał mnie Abu Daudowi, który po tygodniu odsprzedał mnie Abu Faisalowi, wytwórcy bomb w Mosulu. Ten trzymał mnie przez dwadzieścia dni i gwałcił, a potem sprzedał Abu Badrowi.
W sumie kupiło ją dwunastu różnych mężczyzn. Wymienia ich po kolei, pseudonimy i prawdziwe nazwiska, nawet imiona ich dzieci. Zapamiętała to wszystko, bo była zdeterminowana, żeby zapłacili za jej krzywdy.
– To, że nas tak odsprzedawali jeden drugiemu, jakbyśmy były kozami, było najgorsze – stwierdziła. – Próbowałam się zabić, wyskoczyć z jadącego samochodu. Kiedy indziej znalazłam jakieś tabletki i wszystkie połknęłam. Ale i tak się obudziłam. Czułam, że nawet śmierć mnie nie chce.
Piszę książkę o gwałcie na wojnie. To najstarszy oręż znany człowiekowi. Niszczy rodziny i pustoszy wioski. Zmienia dziewczynki w wyrzutków pragnących, by ich życie się skończyło, choć jeszcze nie zaczęło się na dobre. Z wojennego gwałtu rodzą się dzieci, które codziennie przypominają swoim matkom o przeżytej gehennie i często są odrzucane przez społeczność jako "zła krew". A książki historyczne prawie zawsze go ignorują.
Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że usłyszałam najgorszą możliwą historię, spotykam kogoś takiego jak Naima. W dżinsach, koszuli w kratkę i czarnych adidasach, z jasnobrązowymi włosami ściągniętymi w kucyk, odsłaniającymi bladą, czystą twarz wyglądała jak nastolatka, chociaż miała dwadzieścia dwa lata. Do niewoli trafiła tuż po osiemnastych urodzinach. Siedziałyśmy na poduszkach w jej starannie wysprzątanym namiocie w obozie Khanke w pobliżu miasta Dahuk w północnym Iraku. Wokół ciągnęły się długie rzędy podobnych białych namiotów, które stały się prowizorycznymi domami dla tysięcy jezydów. Rozmawiałyśmy godzinami. Kiedy już zaczęła mówić, nie chciała przestać. I chociaż czasem się śmiała, opowiadając mi o drobnych aktach zemsty, których udało jej się dokonać na swoich oprawcach, nigdy się nie uśmiechała.
Zanim wyszłam, odwróciła telefon, żeby pokazać mi wsunięte za ramkę zdjęcie paszportowe. Przedstawiało ją – młodszą, uśmiechniętą uczennicę. Tylko ta fotografia została jej z dzieciństwa, w którym nigdy nie słyszała słowa "gwałt".
– Muszę wierzyć, że nadal jestem tą dziewczynką – powiedziała.
Może myślisz, że gwałt jest czymś, co "zawsze zdarzało się na wojnie" i idzie w parze z plądrowaniem. Odkąd człowiek – mężczyzna – ruszył na wojnę, brał siłą kobiety, czy to po to, by upokorzyć wroga, dokonać zemsty, zaspokoić żądzę, czy po prostu dlatego, że mógł. Gwałt jest zjawiskiem tak powszechnie kojarzonym z wojną, że mówimy o gwałcie zadanym czemuś – na przykład miastu – by opisać dokonany ogrom zniszczeń.
Trafiłam do dziennikarstwa wojennego przypadkiem, jako jedna z niewielu kobiet w zawodzie nadal zdominowanym przez mężczyzn. Nie interesowały mnie strzelaniny, lecz to, co działo się za linią frontu – jak ludzie organizują sobie życie, zapewniają jedzenie, edukację i dach nad głową dzieciom i jak chronią starszych, gdy wokół rozpętuje się piekło.
Afgańska matka, która opowiadała mi, jak zeskrobywała mech ze skał, żeby nakarmić dzieci, kiedy przeprowadzała je przez góry, uciekając przed bombardowaniem. Matki, które wyczarowywały kanapki ze smażonej mąki i zebranych liści, a żeby ogrzać dzieci, paliły meble albo framugi okienne, na oblężonym starym mieście we wschodnim Aleppo, wśród bombardowań zmieniających ulice w szary pył. Kobiety Rohingja, które niosły dzieci przez lasy i rzeki, szukając bezpiecznego schronienia, kiedy birmańscy żołnierze spalili ich chaty i zmasakrowali mężczyzn.
Nie znajdziemy nazwisk tych kobiet w podręcznikach do historii ani na pomnikach mijanych na naszych dworcach kolejowych i w centrach miast. Jednak dla mnie to one są prawdziwymi bohaterkami.
Im dłużej wykonywałam tę pracę, tym bardziej narastał we mnie niepokój, nie tylko z powodu oglądanych okropności, ale także wrażenia, że zazwyczaj słyszymy jedynie połowę opowieści – może dlatego, że relacje zbierają głównie mężczyźni. Nawet dziś historie konfliktów opowiadane są przede wszystkim przez nich. Głosy kobiet aż nazbyt często się pomija. Podczas pierwszego etapu wojny w Iraku w 2003 roku, przed obaleniem Saddama Husajna, byłam jedną z sześciorga korespondentów i korespondentek wysłanych na miejsce przez "Sunday Times". Trzech moich kolegów reporterów i jedna z dwóch koleżanek nie przytoczyli w swoich relacjach ani jednej wypowiedzi jakiejkolwiek Irakijki. Tak jakby kobiet w ogóle tam nie było.
Nie tylko dziennikarze widzą w krajach ogarniętych wojną terytoria należące do mężczyzn. Kobiety często wyklucza się z rokowań w sprawie zakończenia działań zbrojnych, mimo że z licznych badań wynika, iż porozumienia pokojowe zawarte z ich udziałem są trwalsze.
Kiedyś myślałam, że jako kobiety jesteśmy w strefie wojny bezpieczniejsze, że istnieje pewien kodeks nakazujący traktować naszą płeć z honorem. Ale wśród grup terrorystycznych i złoczyńców nie ma honoru. Wydaje się jasne, że w wielu dzisiejszych strefach konfliktu bardziej niebezpiecznie jest być kobietą. W ciągu ostatnich pięciu lat w kolejnych krajach widziałam więcej szokującej brutalności skierowanej przeciwko kobietom niż przez ponad trzy dekady przepracowane w zawodzie korespondentki zagranicznej.
Wystarczy odwiedzić wielkie światowe galerie sztuki czy przekartkować dzieła klasyków, by stwierdzić, że gwałt na wojnie nie jest niczym nowym. Pierwsza książka historyczna w dziejach Zachodu, pióra Herodota, zaczyna się od opisu serii porwań kobiet dokonanych przez Fenicjan, następnie Greków, a w końcu Trojan, którzy schwytali Helenę, powodując tym samym grecką inwazję na Azję i odwet Persów. "Boć przecie to jasne, że gdyby [kobiety] same nie chciały, nigdy nie zostałyby uprowadzone" – twierdzi Herodot i jest to zapowiedź tego, jak mężczyźni będą pisać historię. W Iliadzie Homera grecki generał Agamemnon obiecuje Achillesowi pod dostatkiem kobiet, jeśli zdobędzie Troję: "(…) kiedy bogowie wielkie miasto Priama pozwolą nam w gruzy obrócić, (…) dwadzieścia Trojanek ponadto niech sobie wybierze". Cały zatarg między tymi dwoma wojownikami wziął się zresztą stąd, że Agamemnon został zmuszony do oddania kobiety, którą wziął jako "zdobycz wojenną", i próbował się dobrać do podobnej zdobyczy Achillesa.
Przyzwolenie na dokonywanie gwałtów i plądrowanie było sposobem wynagradzania rekrutów, którym nie płacono żołdu. Zwycięski władca mógł zaś podkreślić swoją wiktorię, karząc i gnębiąc przeciwników, co Rzymianie określali terminem Vae victis ("Biada zwyciężonym").
Działo się tak nie tylko w czasach antyku. Jeśli prześledzimy historię od starożytnych Greków, Persów i Rzymian, od Aleksandra Wielkiego i pozostawionych w całej Azji Środkowej pamiątek po podbojach w postaci jasnowłosych, niebieskookich dzieci, po "pocieszycielki" cesarskiej armii japońskiej oraz masowe gwałty czerwonoarmistów na Niemkach podczas drugiej wojny światowej, widzimy, że kobiety od dawna traktowano jako łupy wojenne.
"Uświadomienie sobie przez mężczyznę, że jego genitalia mogą służyć za budzącą postrach broń, trzeba zaliczyć do najważniejszych odkryć czasów prehistorycznych, obok wykorzystania ognia i pierwszego prymitywnego kamiennego topora" – doszła do wniosku amerykańska pisarka Susan Brownmiller w swojej przełomowej pracy na temat gwałtu, Against Our Will ("Wbrew naszej woli"), opublikowanej w 1975 roku.
Gwałt jest wojennym orężem w tym samym stopniu co maczeta, pałka czy kałasznikow. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat grupy fanatyków religijnych i etnicznych szowinistów od Bośni po Rwandę, od Iraku po Nigerię, od Kolumbii po Republikę Środkowoafrykańską stosowały gwałt jako celową strategię, niemal broń masowego rażenia, nie tylko po to, by niszczyć godność i terroryzować społeczności, ale także aby wyeliminować tych, których uważają za etnicznych wrogów albo niewiernych.
"Podbijemy wasz Rzym, połamiemy wasze krzyże i zniewolimy wasze kobiety" – ostrzegał Abu Muhammad al-Adnani, rzecznik Państwa Islamskiego, w skierowanym do Zachodu przesłaniu w 2014 roku, kiedy bojownicy ISIS wtargnęli do północnego Iraku i Syrii, porywając tysiące dziewcząt takich jak Naima.
Podobne groźby rzucało Boko Haram, jeszcze bardziej bezwzględna organizacja terrorystyczna, która wdzierała się do wiosek w północnej Nigerii, zabijając mężczyzn i wyłapując dziewczyny, by przetrzymywać je w obozach, gdzie miały rodzić nowe pokolenie dżihadystów. Oto mrożąca krew w żyłach, rozgrywająca się w realnym świecie wersja "Opowieści podręcznej" Margaret Atwood.
– Porwałem wasze córki. Sprzedam je na targu, na Allaha – oświadczył Abubakar Shekau po uprowadzeniu kilkuset uczennic. – Wydam za mąż kobietę w wieku dwunastu lat. Wydam za mąż dziewczynkę w wieku dziewięciu lat.
Słuchałam kobiet opowiadających historie, które nie mieściły się w głowie, starałam się je wiernie zrelacjonować czytelnikom mojej gazety, wkładając w to całe serce, i wciąż zadawałam sobie pytanie: "Jak to możliwe, że to się ciągle dzieje?".
Intymny charakter gwałtu oznacza, że wiele przypadków pozostaje niezgłoszonych, tym bardziej w strefach konfliktu, gdzie łatwo o odwet i stygmatyzację, a trudno o dowody. To nie zabójstwo, tutaj nie ma zwłok, więc podanie konkretnych liczb jest trudne.
Nawet jednak w przypadkach, o których wiemy, bo odważne kobiety zdecydowały się opowiedzieć o swojej gehennie, rzadko podejmuje się jakieś działania. Niemal jakby gwałt był bagatelizowany i uznawany za dopuszczalny, jeśli zdarza się na wojnie, zwłaszcza w dalekich krajach. Albo jakbyśmy nie chcieli wiedzieć. Czasami po postawieniu ostatniej kropki i wysłaniu tekstu dostawałam odpowiedź od redakcji, że materiał jest zbyt szokujący dla czytelników. Bywało, że publikowano go z ostrzeżeniem: "Uwaga, drastyczne treści".
Ku mojemu zdumieniu pierwszy raz sądzono gwałt jako zbrodnię wojenną dopiero w 1998 roku.
A przecież chyba gwałt podczas wojny był nielegalny od wieków? Najdawniejszy taki proces, o którym wzmianki udało mi się znaleźć, odbył się w niemieckim mieście Breisach w 1474 roku. Peter von Hagenbach, rycerz w służbie księcia Burgundii, został skazany za złamanie "praw boskich i ludzkich" – pięcioletnie rządy terroru w dolinie górnego Renu, w czasie których gwałcił i mordował cywilów. Twierdził, że "tylko wykonywał rozkazy", ale obronę tę odrzucono i wykonano egzekucję. Niektórzy historycy uważają powołaną przez arcyksięcia Austrii, złożoną z dwudziestu ośmiu mężczyzn komisję, przed którą stanął von Hagenbach, za pierwszy w dziejach międzynarodowy trybunał karny. Inni przekonują, że nie chodziło tu o gwałty wojenne, bo nie trwał wtedy żaden konflikt.
W jednej z pierwszych szeroko zakrojonych prób skodyfikowania praw wojny zanegowano pokutujący od dawna pogląd, że gwałt jest nieuchronną konsekwencją działań zbrojnych. Rozkaz generalny nr 100, zwany też Kodeksem Liebera, wydany przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Abrahama Lincolna w 1863 roku i dotyczący zachowania żołnierzy Unii w czasie wojny secesyjnej, surowo zabraniał gwałtu – "pod karą śmierci".
W 1919 roku, w reakcji na potworności pierwszej wojny światowej, między innymi masakrę setek tysięcy Ormian dokonaną przez Turków, utworzono komitet do spraw odpowiedzialności, tak zwany Komitet Piętnastu. Gwałt i przymusowa prostytucja znalazły się wysoko na liście trzydziestu dwóch zbrodni wojennych.
Nie powstrzymało to jednak gwałtów podczas drugiej wojny światowej. Oburzenie makabrą tej wojny, w której o gwałty oskarżano wszystkie strony konfliktu, doprowadziło zwycięzców do utworzenia pierwszych międzynarodowych trybunałów w Norymberdze i Tokio, mających sądzić zbrodnie wojenne. Nie odbył się jednak ani jeden proces w sprawie przemocy seksualnej.
Nie było nawet przeprosin. Zamiast tego – milczenie. Milczenie w sprawie niewolnictwa seksualnego "pocieszycielek". W sprawie tysięcy Niemek zgwałconych przez żołnierzy Stalina, o czym nie było nawet wzmianki w moich szkolnych podręcznikach do historii. Milczano także w Hiszpanii, gdzie falangiści generała Franco gwałcili kobiety i wypalali im piętna na piersiach.
Taka reakcja zbyt długo była normą. Gwałty wojenne spotykały się z cichym przyzwoleniem, dokonywano ich bezkarnie, a przywódcy wojskowi i polityczni je lekceważyli, jakby były dopiskiem na marginesie. Albo zaprzeczano, że w ogóle do nich doszło.
Artykuł 27 IV konwencji genewskiej, przyjętej w 1949 roku, stanowi w drugim akapicie: "Kobiety będą specjalnie chronione przed wszelkimi zamachami na ich cześć, zwłaszcza przed gwałceniem, zmuszaniem do prostytucji i wszelką obrazą wstydliwości".
Przez dziesięciolecia była to najbardziej niedostrzegana zbrodnia wojenna. W sercu Europy musiały zacząć znów powstawać obozy gwałtu, żeby problem przyciągnął uwagę międzynarodowej opinii publicznej. Podobnie jak wiele innych osób o przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych po raz pierwszy usłyszałam w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, podczas wojny w Bośni.
Oburzenie, które wybuchło, sugerowało koniec istniejącego wcześniej cichego przyzwolenia. W 1998 roku, tym samym, w którym zapadł pierwszy wyrok skazujący, gwałt jako zbrodnia wojenna został zapisany w Statucie Rzymskim, ustanawiającym Międzynarodowy Trybunał Karny.
Dziewiętnastego czerwca 2008 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ jednogłośnie przyjęła rezolucję 1820 w sprawie przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych, głoszącą, że "gwałt i inne formy przemocy na tle seksualnym mogą stanowić zbrodnię wojenną, zbrodnię przeciwko ludzkości lub konstytutywny element ludobójstwa".
Rok później powstał urząd specjalnej przedstawicielki sekretarza generalnego ONZ do spraw przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych.
Jednak w ciągu dwudziestu jeden lat istnienia Międzynarodowy Trybunał Karny nie skazał ani jednego oskarżonego o gwałt wojenny. Jedyny wyrok skazujący został obalony po apelacji.
Wpisanie tych zbrodni do aktów prawnych to dobry początek, wyraźnie jednak nie daje gwarancji egzekwowania tych zapisów ani nawet porządnego dochodzenia. Ze względu na samą swoją naturę zbrodnie seksualne często nie mają świadków, brak też bezpośrednich rozkazów na piśmie, więc niełatwo cokolwiek udowodnić, a ofiarom trudno nawet przyznać, co zaszło. Nie pomaga też fakt, że dochodzenie często prowadzą mężczyźni, którzy nie zawsze mają wprawę w przesłuchiwaniu pokrzywdzonych w tak delikatnych sprawach. Stanowiska decyzyjne zajmują prokuratorzy lub sędziowie – na ogół mężczyźni – którzy nie traktują przemocy seksualnej priorytetowo, za najważniejsze sprawy uznając masowe egzekucje, a czasem nawet sugerują, że kobiety "same się prosiły".
Niestety uznanie przez społeczność międzynarodową, że przemoc seksualną często stosuje się jako celową strategię wojskową, za co można sprawców ścigać sądownie, w wielu miejscach na świecie niczego nie zmieniło. W raporcie specjalnej przedstawicielki sekretarza generalnego ONZ do spraw przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych z 2018 roku wymieniono dziewiętnaście krajów, w których kobiety były w tym czasie gwałcone na wojnach, a także dwanaście krajowych formacji wojskowych i policyjnych oraz trzydzieści dziewięć grup niepodlegających żadnemu państwu dopuszczających się tych zbrodni. W raporcie zaznaczono, że nie jest to bynajmniej kompletna lista, lecz obejmująca przypadki, "co do których dostępne były wiary-godne informacje".
Więcej informacji ze świata znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
A potem powstał ruch #MeToo. Chyba wiele z nas zapamiętało rok 2017 jako punkt zwrotny w mówieniu o przemocy seksualnej. Kampania pod tym hasłem, przeprowadzona po zarzutach wysuniętych przez kilka aktorek i asystentek produkcji wobec hollywoodzkiego producenta Harveya Weinsteina, uwolniła rzeszę napastowanych kobiet od poczucia winy i wstydu i ośmieliła je do zabrania głosu.
Tak jak wiele innych kobiet śledziłam #MeToo z mieszaniną zachwytu i zgrozy. Zachwytu, że kobiety zaczęły tak licznie mówić o swoich doświadczeniach i nie miały zamiaru dłużej znosić molestowania, które często my, kobiety dziś w średnim wieku, traktowałyśmy jako coś oczywistego. Zgrozy, że przemoc seksualna jest tak rozpowszechnionym zjawiskiem – doświadcza jej w ciągu życia jedna trzecia z nas. Przemoc ta jest ślepa na rasę, klasę i granice państw: dzieje się wszędzie.
Czułam jednak także pewien niepokój. Co z kobietami, które nie mają pieniędzy na prawników ani dostępu do mediów? Co z tymi w krajach, gdzie gwałt jest używany jako broń?
Jak to widzieliśmy w przypadku oskarżeń przeciwko Harveyowi Weinsteinowi, nawet na liberalnym Zachodzie silne, niezależne kobiety, które ujawniają seksualnych drapieżców, robią to z dużą trudnością i ze strachem. Często są piętnowane przez prasę i muszą się ukrywać, jak doktor Christine Blasey Ford, psycholożka, która zarzuciła napaść seksualną Brettowi Kavanaugh, sędziemu nominowanemu do Sądu Najwyższego, w czasach kiedy oboje byli nastolatkami.
Wyobraźmy sobie więc kobiety bez pieniędzy i wykształcenia, w miejscach, gdzie władzę sprawuje się z karabinem lub maczetą w dłoni. Nie dla nich pomoc psychologiczna czy odszkodowanie. Często to właśnie one zostają potępione i skazane. Skazane na życie z traumą, na bezsenne noce, na problemy z nawiązywaniem relacji, nie mówiąc już o szkodach psychicznych, może też na bezdzietność – mogą nawet spotkać się z ostracyzmem w swoich społecznościach, co jedna z nich nazwała "powolną śmiercią".
Na całym świecie kobiece ciało nadal jest w znacznej mierze polem bitwy, a setki tysięcy kobiet noszą niewidzialne rany wojenne.
Postanowiłam więc opowiedzieć historie niektórych z nich ich własnymi słowami. Był to początek szokującej podróży przez Afrykę, Azję, Europę i Amerykę Południową, by zbadać jedne z najmroczniejszych czynów znanych człowiekowi. W kolejnych miejscach, do których jechałam, przekonywałam się, jak powszechne są gwałty, bo społeczności międzynarodowej i krajowym sądom wciąż nie udaje się oddać sprawców w ręce sprawiedliwości.
Nie są to historie, które łatwo opowiadać ani których łatwo słuchać. Ale często traktują o zdumiewającej odwadze i heroizmie.
Kobiety nie są jedynie biernymi świadkami historii. Pora przestać opowiadać tylko połowę dziejów.
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.