"Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" to rozmowa Janusza Onyszkiewicza z Włodzimierzem Nowakiem i Violettą Szostak. Z książki, która ukazała się 13 kwietnia nakładem Wydawnictwa Agora, czytelnik dowie się m.in. jak z Wandą Rutkiewicz zdobyli Gaszerbrum III? Którą z wielkich gwiazd kina dublował w filmie potępionym przez Gomułkę? I co dla jego pokolenia oznaczał rok ‘68? Z jakiego powodu władze uważały, że jest agentem MI6? Czemu "twórczo" tłumaczył rozmowę Margaret Thatcher z Lechem Wałęsą? I dlaczego kolegę z celi nazywał "herbatnikiem"? My publikujemy fragment, w którym wspomina spotkanie z pierwszą i drugą żoną.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
OBRAZ
Przewiew się zrobił…
Alison. Namalowała portret Wisi.
No tak. Alison była artystką malarką. Przyjechała do Polski na staż w ASP. Poznałem ją w pociągu Tatry. Jechała się wspinać. Bo wspinała się już wcześniej w Anglii. W pociągu miała kłopot z biletem, z konduktorem, pomogłem jej językowo. Ja jechałem na wyprawę jaskiniową, mieliśmy bazę w Dolinie Małej Łąki, a ona chciała posiedzieć w Dolinie Kościeliskiej, więc powiedziałem, że może przyjdzie do nas, towarzysko. Przyszła i tak wsiąkła w nasze środowisko. To był chyba rok 1965, może 1966. Przylgnęła do naszego klubu jaskiniowego. Potem jak Wisia zginęła, Alison ciągle jakoś była wśród nas. Wróciła do Anglii, wykładała na uczelni artystycznej w Exeter, ale wracała do Polski. I malowała. To właśnie namalowany przez nią portret Wisi. Olej na płótnie.
Już po śmierci.
Woda lejąca się w jaskini, ten wodospad.
KOMBINAT FORMATKA ŁUPIE KAMIENIE
Na wyprawie do jaskini, oczywiście. Była geologiem w naszym speleoklubie. Mieliśmy sporo geologów i biologów, głównie hydrobiologów. Są pierwotniaki, które żyją wyłącznie w jaskiniach, nie u nas co prawda, ale na przykład w Słowenii. Nawet jaszczurki bez oczu, oczy są im niepotrzebne w świecie, gdzie cały czas jest ciemno. Choć głębiej w wodzie są jedynie mikroorganizmy zmyte z góry. Woda w jaskini jest niesłychanie czysta, bardzo smaczna.
Witosława trafiła do nas przez kolegów geologów. Jaskinie dawały im możliwość wglądu w głąb górotworu. Na przykład odkrycie Śnieżnej, jej wielkość przeczyła dotychczasowym przekonaniom o tym, jak się rozkładają fałdy geologiczne w Tatrach. Śnieżna właściwie nie miała prawa być taka głęboka. To naszych geologów bardzo interesowało, ale od zainteresowań czysto naukowych przeszli szybko do bardziej sportowego, eksploracyjnego podejścia do jaskiń.
Czterdzieści procent, myślę. A Witosława schodziła wtedy najgłębiej. Miała swego czasu europejski rekord wśród kobiet. Być może i światowy, bo najgłębsze jaskinie odkrywano wtedy w Europie. Te ogromne możliwości, jakie dają inne tereny krasowe, poza Europą nie były jeszcze w ogóle zbadane, bo w Europie zostawało jeszcze strasznie dużo do odkrycia.
Od czego to się zaczęło? No jakoś przypadliśmy sobie do gustu. Była starsza ode mnie… I mężatka.
Tyle że jej małżeństwo już się rozpadało. A rozpadało się w sposób bardzo przyjacielski, nie było trzaskania drzwiami. Jej mąż, Andrzej Szumański, choć nigdy intensywnie po jaskiniach nie chodził, też należał do naszej grupy. Tak że nawet kiedy się rozstali, to cała nasza trójka pozostała w dużej zażyłości i przyjaźni. Mieliśmy nawet wspólny samochód.
Wisia i jej jeszcze mąż podłapali, jak by to się powiedziało dzisiaj, chałturę geologiczną: kompletowanie minerałów jako pomocy naukowej dla szkół. Tego zamawiano wielkie ilości, bo szkół w Polsce dużo. A kilkaset kamieni to pół tony. W plecak tego się nie zabierze. Potrzebny był samochód.
Tak, nazwaliśmy ją Kombinat Formatka. Bo formatowaliśmy kamienie. Zestawy robiliśmy dla Państwowej Wytwórni Pomocy Szkolnych, na Pradze. Oni budowali gabloty, a my dostarczaliśmy minerały. Na owe czasy mieliśmy z tego znaczące pieniądze i kupiliśmy wartburga combi. I bardzo zgodnie we trójkę żeśmy ten samochód eksploatowali. A wspólny samochód to była podobno absolutna recepta, żeby najlepsza przyjaźń się rozpadła. Przy czym myśmy wartburga wykorzystywali także do podróżowania po Europie.
W 1962 roku. Cywilny, bo Wisia była po ślubie kościelnym i rozwodzie cywilnym z Andrzejem.
We dwoje najpierw podróżowaliśmy z Wisią polskim skuterem Osa. Pamiętam dokładnie, miał numer podwozia 00005, a silnika 000058, prawie że prototypowy. Pierwszy polski skuter.
Vespa była włoska, a osa polska. Wyglądała bardzo ładnie, ale jakość zupełnie koszmarna. Dzięki osie mogliśmy łatwiej organizować wyjazdy zagraniczne. Bo żeby wyjechać z Polski w tamtych czasach, potrzebne było nie tylko zaproszenie z zapisem, że zapraszający pokrywa wszystkie koszty, ale trzeba było mieć dewizy na bilet. A kiedy jechało się samochodem albo motocyklem, dostawało się zaświadczenie z Polskiego Związku Motorowego, że ma się dewizy na benzynę. I wtedy te marki czy franki potrzebne niby na benzynę można było wywieźć legalnie. Więc myśmy w naszą pierwszą podróż zagraniczną wyjechali skuterem. Ale już w Austrii zostawiliśmy osę u farmera, tłumacząc naszym bardzo ograniczonym niemieckim, że skuter nam się zepsuł i dalej do Włoch pojedziemy autostopem.
I tak za zaoszczędzone dewizy na benzynę spędziliśmy we Włoszech przeszło miesiąc. Kiedy w drodze powrotnej odbieraliśmy osę od farmera, przypomniał nam, że jest zepsuta. No ale myśmy ją spokojnie zapalili i odjechali ku jego wielkiemu zdziwieniu.
Na samym początku podróży na wszelki wypadek załadowaliśmy jednak skuter na pociąg i dojechaliśmy do Cieszyna.
Innym razem, też w Austrii, osa stanęła nam na autostradzie. Próbowaliśmy naprawiać, nie szło nam dobrze. Parokrotnie przejeżdżał mały żółty samochodzik austriackiego związku motorowego patrolujący autostradę. Kierowca proponował pomoc, ale odmawialiśmy, bo nie mieliśmy pieniędzy. Ale zatrzymał się i po zbadaniu osy orzekł, że trzeba wymienić pewną część. Był zdziwiony, że mamy tę część przy sobie. Okazało się jednak, że choć fabrycznie nowa, nie pasowała. Pojechał do warsztatu, coś tam spiłowali i udało się ją włożyć do skutera. Był tak zdumiony, że fabrycznie nowe części mogą nie pasować, że nie wziął za pomoc żadnej zapłaty!
[...]
WISIA
No wiedzą państwo, na wyprawach w jaskinie są różne sytuacje. Jest się cały czas bardzo blisko siebie, nawet śpi się bardzo ciasno. Na MW3…
Mieliśmy makrośpiwór.
Właśnie. Śpiwory to była wtedy rzecz niesłychanie kosztowna i trudna do osiągnięcia. Spaliśmy zwykle pod kocami, ale mokły, nie można ich było wysuszyć, no coś strasznego. A na tę wyprawę uszyliśmy makrośpiwór. Zszyliśmy dwie pierzyny i powstał wielki worek, w którym spaliśmy w sześć osób. Kiedyś tak ciasno wbiliśmy się w makrośpiwór, że bolały żebra od oddychania. A żeby się przewrócić na drugi bok, ktoś musiał wyjść, wszyscy się przekręcali i on wchodził z powrotem. Więc takich okazji do kontaktów, nazwijmy to, bliskich, pojawiało się w jaskiniach sporo. Ale Wisi na MW3 jeszcze nie było. Dołączyła do klubu nieco później.
W naszym towarzystwie żyło się bardzo zbiorowo. Wieczór, Warszawa, ktoś do nas dzwoni, mówię „to może byś wpadł dziś wieczorem", on się śmieje, bo jest dwudziesta trzecia, ale przyjeżdża i oczywiście zostaje do rana. Więc zbiorowo toczyło się to nasze życie. Poza naszym było sporo innych małżeństw w gronie jaskiniowców.
Wisi. Dostała je z jakiejś spółdzielni przy Politechnice.
Była bardzo dobra w jaskiniach. Sprawna, dobrze się wspinała. Ale nie uczestniczyła zwykle w grupie szturmowej, bo jako geolog kartowała jaskinie: myśmy odkrywali, a ona szła za nami i rysowała mapę. Bo właściwie dowodem, że się coś odkryło, stawało się potem przedstawienie mapy. Wisia miała doktorat z geologii, zrobiła go na Podtatrzu, badała mechanikę skał.
Niesłychanie łatwo zjednywała sobie ludzi, miała taki dar, bardzo lubiana, pełna empatii. Gdy zdarzały się jakieś trudności, problemy z naszymi kolegami z Zakopanego, to wysyłaliśmy Wisię. Był tam taki Tata Winiarski, barwna postać, który mówił: "Wisia to każdego potrafi w dupę zrobić".
Nie w sensie złym, tylko urobić, zjednać.
Mieliśmy podziemne biwaki. Schodziło się, zakładało biwak, ze śpiworami, z kuchenkami, potem schodziło się niżej i kolejny biwak. Trochę jak w górach, takim oblężniczym sposobem. Sprzęt bardzo ciężki, nie można było wszystkiego od razu zabrać. W Śnieżnej spędziłem z dziesięć dni pod ziemią.
Przeczytaliśmy śpiewnik jaskiniowy, który nam pan pożyczył.
Nie są. Dużo do użytku wewnętrznego. Trudno nadążyć, o co chodzi. Wybieranie butem syfonu?
Doszliśmy w jaskini do miejsca zalanego wodą, wydawało się dość płytkie. Mieliśmy te wojskowe kombinezony przeciwchemiczne. Jeden się podarł, została tylko nogawka z butem, i posłużył za wiadro do wybrania wody z syfonu. Potem się o tym śpiewało.
Błoto w Miętusiej.
Dwójka antagonistów z klubu wrocławskiego. Bardzo się w jaskiniach ścierali. Rabek był fizykiem jądrowym, a Pulina zajmował się geografią fizyczną, czasem zdobywał pieniądze z uniwersytetu na jaskiniowe badania, te jego wyprawy nazywaliśmy Puliniadami. Został potem rektorem Uniwersytetu Śląskiego. Rabek słynął z wynalazków, mniej i bardziej udanych. Zrobienie aluminiowych drabinek lekkich i tak długich, żeby zejść po nich do wielkich studni, na sześćdziesiąt–osiemdziesiąt metrów albo głębiej, było wtedy trudne. Najdłuższe liny miały osiemdziesiąt metrów i nie dałoby się na nich głębiej zjechać. Konstruowano więc wyciągi i na stalowej linie spuszczano grotołaza na dno. A Rabek skonstruował taki wyciąg, wykorzystując koło od swojego motocykla Panonia.
W jednej byłem: "Maść na świerzb to potraw dziki, ale chłopak ma wyniki". To od tego, że kiedyś zjadłem maść na świerzb.
Przez przypadek, myślałem, że to co innego. I nic, nic mi nie było.
Kit… To chyba była mieszanka cukru z płatkami, którą ciągle jedliśmy pod ziemią. Pod koniec wyprawy każdy miał dosyć kitu, więc trafił do piosenek.
W jaskiniach śpiewało się bardzo dużo. W górach też. Wieczorami, w schronisku i na biwaczysku. Głównie piosenki słowackie. Już w czasach wolnej Polski zorganizowano po słowackiej stronie Tatr spotkanie parlamentarzystów NATO. Słowacy zaczęli śpiewać i byli zdumieni, że ja to wszystko znam.
Z jaskiń chyba najdłużej eksplorowaliśmy Śnieżną. Zorganizowaliśmy nawet międzynarodową wyprawę, żeby to nasze odkrycie wypromować w świecie. Zaprosiliśmy do Polski Hiszpanów, żeby razem przenurkować syfon na dnie. Najpierw naprostowali nas, że nie są Hiszpanami, tylko Katalończykami, byli na tym punkcie czuli. Powiedzieli, że chętnie przyjadą. Tyle że spóźnili się dwa tygodnie. Jakoś długo jechali samochodami. Ile można czekać? Zaczęliśmy nurkować. Wyprawa się skończyła. Wyciągnęliśmy cały sprzęt. I wtedy oni przyjeżdżają. Chryste Panie! Co teraz robić? Drugi raz wchodzić, nie ma mowy, bo wszystko mokre, ugnojone, nikt nie ma sił. No ale trzeba ich do tej jaskini wziąć… Mieliśmy iść następnego dnia. Wcześniej jednak ugotowałem zupę, zawiesistą. Nie mówię, że celowo, ale w efekcie sprawę mieliśmy z głowy. Bo oni polegli wszyscy. Jednego trzeba było zawieźć do szpitala.
Rozmaite resztki z wyprawy, makaron, kapusta, ryba. Ja zjadłem, nic mi nie było.
Uczucie bardzo dziwne. Swego czasu mieliśmy nawet założony telefon w jaskini, przeciągnęliśmy kabel. I jedno z pierwszych pytań, jakie zadawaliśmy: jaka jest pogoda na zewnątrz. Choć w jaskini nie miało to żadnego znaczenia. Ale taka tęsknota za słońcem, światłem była.
Kolegów geologów intrygowało, jaki jest dalszy ciąg Śnieżnej, bo w jaskini są strumień, mała rzeczka, wodospady. Gdzie ta woda wypływa? Żeby sprawdzić, posłużyli się techniką geologiczną. Wsypali do podziemnej rzeczki barwnik, niebieskawy, opalizujący. Czekaliśmy, gdzie to wypłynie. Wypłynęło w Lodowym Źródle Kościeliskiej. Okazało się, że Śnieżna tam wychodzi na wierzch. Barwnika wrzuciliśmy trochę za dużo, bo cały strumień w Dolinie Kościeliskiej zrobił się niebieski. Wybuchła taka panika wśród miejscowych, że musieliśmy dać ogłoszenie do prasy, że to nie jest szkodliwe.
Z naszego kręgu nie. Choć zginął jeden nurek jaskiniowy. W Polsce w ogóle nie było wtedy poza tym jednym wyjątkiem wypadków śmiertelnych wśród grotołazów.
Mieliśmy robić drugie przejście tej jaskini. Przed nami byli tam tylko raz Gruzini. Liczyliśmy na to, że jeszcze coś w niej odkryjemy. Wtedy to była chyba najgłębsza jaskinia w Związku Radzieckim, ma prawie trzysta metrów głębokości.
Kiedy schodziliśmy, widzieliśmy, że bywa zalewana, bo w dziwnych miejscach, wysoko, znajdowaliśmy patyczki naniesione przez wodę.
Zeszliśmy na dno. Tam cały czas płynął strumień. Nagle zaczął przybierać, zrobiła się rzeka, kaskada. Okazało się, że jest oberwanie chmury. Z całej doliny woda zlewa się do tej jaskini. Ci, którzy zostali na zewnątrz, opowiadali potem, że próbowali ten strumień tamować, użyli spychacza, aby dopływ wody przekierować, ale nie dali rady.
Zrobiło się groźnie. Myśleliśmy jeszcze, żeby pójść dalej, że ten napływ wody ustanie, ale w końcu uznaliśmy, że trzeba się wycofać, uciekać, bo może całą jaskinię zalać.
Z osiem osób.
Woda leci, wychodzimy, wielkie skalne kieszenie są już zalane, my nad nimi idziemy, po ścianie, zapieraczką, Wisia się poślizgnęła wpadła tam. Wskoczyłem za nią, woda mnie zniosła, nie znalazłem Wisi. Koledzy ją wyciągnęli. Sztuczne oddychanie, masaż serca, ze dwie godziny. Mnie zniosło, stałem niżej, trzymałem się skały.
Widać było, że to już nie ma sensu. Nie wiedzieliśmy, co robić. Zostawić Wisię i uciekać? Ale zaczęło się uspokajać. Ulewa się skończyła. Zeszła do nas druga część ekipy z zewnątrz i wyciągnęliśmy Wisię z jaskini. Więcej nie można było zrobić.
Była już noc. Zostałem z Wisią załatwić formalności, transport do kraju. A reszta grupy pojechała dalej.
Nie było sensu, żeby wszyscy wracali ze mną. Mieliśmy zaproszenie gruzińskiego speleoklubu, w programie wyprawy były inne punkty, zerwanie tego programu wiązałoby się z komplikacjami. Gruzini pomagali mi w formalnościach, przez Moskwę to trzeba było załatwiać, świadectwo zgonu. Wróciłem do Warszawy samolotem, z Wisią, ale już w trumnie.
Tak. Rok, może półtora roku później znów byłem w jaskiniach. Ta wyprawa z Katalończykami była już po śmierci Wisi.
Nie, no to jest taka walka. Jaskinia to honorowy przeciwnik i trzeba to uszanować. Tak samo jak góry. Nie można mieć do góry pretensji, że kogoś zabrała. Jak mi zabrała w końcu Alison.
Nie, oni też tej jaskini dobrze nie znali, zeszli tam tylko raz, a potem myśmy poszli. Jaskinie to są w ogóle naturalne dreny, powstają, bo woda wymywa skałę.
Tak, speleoklub działał dalej. Pochowaliśmy Wisię w grobowcu rodziny Borettich na Powązkach. Mieliśmy biuletyn klubowy „Wiercica", wydawany poza cenzurą na powielaczu z ręcznie wklejanymi zdjęciami, cały dwunasty numer był poświęcony Witosławie Boretti--Onyszkiewicz.
Wisia miała mamę, bo ojciec, jak mówiłem, został zabity w 1939. I ciocię, która jej matkowała. Odnosiłem wrażenie, że trochę tak, że mieli do mnie pretensje, że ją wyciągnąłem do tej jaskini. Ale to nie było wypowiedziane, raczej się tak ćmiło. Choć gdybym próbował jakoś Wisię zatrzymać, toby się nie udało. Do głowy mi zresztą nie przyszło, by to zrobić.
Z sześć, siedem lat. Teraz moja najstarsza córka ma na imię Witosława. I najmłodsza wnuczka – dwuletnia córka Dusi, czyli Wandy – też jest Wisia.
<<Reklama>> Ebook "Onyszkiewicz" dostępny jest w Publio.pl >>
Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty mat. prasowe
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.