Autor powieści "Opowieści ze wsi obok" i czytający audiobook Maciej Stuhr zabierają czytelników na Podlasie, do świata głębokiej prowincji, gdzie licho nie śpi, a bagna, jak przed wiekami, potrafią pochłonąć niejednego wędrowca. Producentem audiobooka jest Antoni Pawlicki. 30 kwietnia cała trójka była gośćmi Łukasza Kijka, a Maciej Stuhr przeczytał fragmenty "Opowieści ze wsi obok" specjalnie dla użytkowników Gazeta.pl. Nagranie możesz obejrzeć tutaj:
Mirosław Miniszewski: Określam się mianem pisarza, bo od kilku lat żyję z pisania książek. To się trochę przytrafiło trochę na skutek kryzysu filozoficznego, kryzysu finansowego. No, to taki skrót myślowy - jeden jest spawaczem, drugi jest pisarzem - akurat według mnie to jest kwestia pewnego nazywania. Myślę, ze przede wszystkim to, co jest moim też przekleństwem trochę, to jest wyobraźnia, która cały czas pracuje i wytwarza jakieś obrazy, które w pewnym momencie zaczynam przenosić na papier. Jeżeli mogę opowiedzieć o historii tej książki…
Historia jest nieoczywista. To nie jest tak, że ja w pewnym momencie postanowiłem, że zostanę pisarzem. Pracowałam na uczelni, która była kiedyś bardzo dobrą uczelnią i w pewnym momencie na skutek kryzysu demograficznego stała się słabą uczelnią, i przestała mi wypłacać wynagrodzenie. W międzyczasie, mieszkając już na wsi trochę, z depresji, trochę z nudów, trochę z nadmiaru wolnego czasu, pisałem takie historyjki z cyklu "a we wsi obok wydarzyło się to i tamto" i wrzucałem je na Facebooka. Robiłem to przez parę lat, zyskałam dużą grupę wiernych czytelników, którzy oczekiwali kolejnych tych historyjek i nigdy nie było w moim planie, żeby z tego zrobić większy projekt. No ale przyszedł taki moment, kiedy po prostu trzeci miesiąc nie dostałam wynagrodzenia na uczelni, a że człowieka zachodu trzy miesiące dzielą od bankructwa, poczułem grozę tej sytuacji na sobie i potrzebowałem szybko pieniędzy. Postanowiłem wtedy, że pojadę za granicę, zarobię jakieś pieniądze przy krojeniu warzyw, i moi przyjaciele o tym się dowiedzieli. Jedna z takich osób, Dagmara, która też jest moją czytelniczką, powiedziała: Jakie warzywa, jaka sałata? Weź te historyjki, które masz na Facebooku i te, które masz nieopublikowane i zrób z tego książkę!
Na początku zareagowałem: "Co ty w ogóle mówisz, jaka książka?", ale w końcu się zdecydowałem. Ponieważ mam też umiejętności poligraficzne, nie potrzebowałam wydawnictwa do tego, żeby zrobić skład, okładkę - wszystko zrobiłem sam. No i mam tę książkę, ale nie mam pieniędzy na druk. Nie chciałem pożyczać ani brać kredytu, ale Dagmara mówi: "Weź, napisz o tym na Facebooku", więc napisałem, że jest taka sprawa - jak wiecie, od lat publikuję te swoje historie, praktycznie straciłem pracę, jest możliwość wydania takiej książki, ale potrzebuję kasy na druk. Jeżeli uważacie, że to, co piszę ma jakąś wartość, to zamówcie tę książkę w przedsprzedaży.
No i pierwszego dnia chyba za 200 albo 300 tych książek ludzie zapłacili i miałem pieniądze na druk.
2018.
Audiobook "Opowieści ze wsi obok" znajdziesz w Publio.pl >
Tak, wtedy postanowiłem wydać drugą, teraz piszę trzecią.
Chociaż jestem osobą racjonalną i raczej nie mam odjazdów metafizycznych w powszechnym rozumieniu, to jest tak, że te historie troszeczkę do mnie przychodzą. One mi w pewnym momencie zaczęły się wyświetlać i powiem tak: ja się tak nie do końca nawet czuję ich autorem, ponieważ ja mam takie wrażenie, że - mówiąc z tym językiem filozofii greckiej czy rzeczywistością antyczną, jest jakieś daimonion, jakaś muza, którą mi to szepcze.
To co pojawia się w twojej książce, to są też baby, szeptuchy, coś, co nam może kojarzyć się z Podlasiem w przeszłości. Czy ty sięgnąłeś właśnie do przeszłości, czy to jest cały czas gdzieś aktywne?
Widywałem szeptuchy, ale też moje baby są trochę bardziej "moje", to takie bardziej wyobrażenie. Natomiast Podlasie rzeczywiście jest taką bardzo dziwną krainą, w której wydarzają się dziwne rzeczy, których też mi się przytrafiały. Mogę opowiedzieć taką jedną historię. Mieszkał w Krynkach bardzo znany pisarz, którego poznałem jeszcze jak byłem dziennikarzem. Pewnego sobotniego ranka jechałem na moją uczelnię do Białegostoku i zatrzymałem się w sklepie. Spotkałem tego pisarza, pogadaliśmy i pojechałem dalej. Jakieś 15 minut później dzwoni do mnie mój kolega i mówi: "Słyszałeś,kto właśnie umarł?" i mówi o tym pisarzu. Ja mówię: "Kurwa, kiedy?" "5:30 rano". "No co ty pierdolisz, jeszcze 15 minut temu z nim rozmawiałem, przysięgam". "No nie żyje od 05:30 rano, zimne nóżki leżą w trumnie już przecież...".
Pojechałem potem do sklepu, gdzie mam taką zaprzyjaźnioną sprzedawczynię i mówię: "Pani Beatko - mówię - no taka sprawa...", a ona łzy w oczach i mówi: "Panie Mirku, ja panu wierzę, bo to takie rzeczy to tak ciągle, tak ciągle". "Ale że co?" - pytam. "Przyłażą, przyłażą...".
I ja, z moim racjonalnym materialistycznym życiem, który jestem przekonany, że śmierć jest końcem ludzkiej egzystencji, rozmawiałem z tym pisarzem o 9 rano, podczas gdy on od 5:30 nie żył. To też wpływa na moją twórczość.
To pytanie, które często ludzie zadają - czy te rzeczy, które piszę, są prawdą. Odpowiem trochę przewrotnie: nigdy nikt mi nie zarzucił kłamstwa ani wymyślania czegokolwiek. Te historie są całkowicie nieprawdopodobne, funkcjonują w zupełnie w innej rzeczywistości, natomiast one wszystkie są prawdziwe.
Wydaje mi się, że to ma taką funkcję, jaką moja babcia pełniła w moim życiu. Jej zawdzięczam w dużej mierze swoją wyobraźnię. Babcia była osobą, która bardzo ciężko przeżyła wojnę, w związku z tym miała dosyć poważnie zwichrowany system nerwowy i ona mi przez całe dzieciństwo opowiadała takie różne opowiastki. To są trochę baśnie, też jest trochę alegoria... To może wydać się teraz mało prawdopodobne, ale po czasie ja sam w tych historiach odnajduję drugie dno, dostrzegam, że tam jest jakiś komentarz do rzeczywistości, którego ja wcale nie zamierzałem zamieścić. Dlatego też do końca nie czuję się autorem tych opowieści, bo wierzę w to, że jest jakaś część naszej świadomości głęboko twórcza, która funkcjonuje trochę autonomicznie.
Myślę, że w dużej mierze jest to jednak komentarz do rzeczywistości. Któraś z moich czytelniczek nazwała to utylizacją rzeczywistości.
Nigdy nikt na mnie się nie obraził za to co napisałem i, co ciekawe, funkcjonuję na Facebooku od lat, piszę w otwartym kanale i do tej pory - nad czym trochę ubolewam - nigdy nie stałem się ofiarą hejtu. Wiadomo, że dzisiaj najlepszą formą reklamy jest hejt. Gdyby pani kurator oświaty wypowiedziała się w negatywny sposób na temat mojej książki to by mi oczywiście bardzo dobrze zrobiło finansowo. Co więcej, moje książki z pasją czytają także ludzie o orientacji mocno prawicowej, a także wielu księży moje książki kupuje i czyta, i się z nich śmieją.
Nie wiem, dlaczego jednak czytają. Być może dlatego, że te historie są tak nieprawdopodobne.
Piszę tak, jak ludzie rozmawiają, jak ludzie myślą. Kiedy myślę, dużo klnę. To jest taki trochę dialog wewnętrzny inteligencji. Wychowałem się w środowisku takim, w którym ludzie nawet bardzo inteligentni i kulturalni nie obawiali się kląć, ponieważ używanie wulgaryzmów spełnia jakąś funkcję w naszym życiu. Ja nazywam to takim szarpaniem strun systemu nerwowego. Kiedy przeklinamy, dajemy upust temu napięciu, które w nas funkcjonuje i przetwarza rzeczywistość. Jedni chleją, inni klną. Ja akurat nie piję, więc klnę, ponieważ używanie wulgaryzmów jest adekwatne do rzeczywistości, która sama jest wulgarna. Mojej cioci, która bardzo cieszy się z tego, że piszę, ta książka się nie podoba właśnie z uwagi na te wulgaryzmy, ale nie widzę powodu, żeby siebie cenzurować.
Patrząc z perspektywy czasu, widzę, że wytworzyłem jakiś rodzaj języka. Ten język jest trochę koślawy, trochę inny. Nie chodzi mi o to, żeby tworzyć wielką literaturę, ja nie chcę tworzyć wiekopomnego dzieła. To jest po prostu zapis mojej, ale też nie do końca mojej, naszej, frustracji na zastaną rzeczywistość. Po latach pisania wiem, że te historie dla ludzi spełniają funkcję terapeutyczną, że ludziom którzy je przeczytają coś się luzuje. Ja sam mam też coś takiego, że jak piszę jakąś historię, to czuję jakąś ulgę.
W naszej rzeczywistości mój głos wyborczy jest nieskuteczny. Pracowałem jako dziennikarz przez wiele lat w Białymstoku i moje pisanie było nieskuteczne. Jedyne co mogę zrobić, to z tej frustracji chociaż coś jeszcze wydobyć, a jedyną formą dla mnie jako artysty jest literacka praca ze słowem. Gdybym był malarzem, pewnie bym malował jakieś obrazy które, by wyrażały tę frustrację.
To spotkanie nastąpiło chyba w jednym z najtrudniejszych momentów w moim życiu, mianowicie podczas kryzysu uchodźczego na białoruskiej granicy. Mieszkam 800 m od granicy, 10 sierpnia ubiegłego roku odkryłem Usnarz. To ja byłem osobą, która odkryła wezwała pierwsza dziennikarzy, co, jak wiadomo, skończyło się tym, czym się skończyło. Część z moich znajomych orientacji bardziej prawicowej uznała, że zdestabilizowałem Rzeczpospolitą Polską, na co ja odpowiedziałem, że łatwo mi poszło…
Ponieważ Usnarz jest dwa km od miejsca, gdzie mieszkam, od początku byłem bardzo zaangażowany w pomoc humanitarną, choć w tej chwili się wycofałem po konsultacji z psychiatrą między innymi... Przez kilka miesięcy udzielałem nielegalnej pomocy imigrantom. Na Podlasiu istnieje sieć powiązań i w międzyczasie poznałem bardzo wielu ludzi, zaczęli do mnie też pisać na Facebooku. Tam była blokada informacyjna, dziennikarze nie mogli przyjechać, a wprowadzenie stanu wyjątkowego było rozpoczęciem kampanii dezinformacji na temat tego, co się dzieje na granicy. Nie chcę przypisywać sobie jakiejś znaczącej roli, po prostu byłem blisko, miałem umiejętności przetworzenia tego medialnie i przekazania dalej, akurat trafiło na mnie. Nie czuję się jakoś specjalnie ani tym usatysfakcjonowany, ani wyróżniony, tym bardziej, że ta sytuacja zniszczyła jakoś moje życie. To nic przyjemnego, wolałbym żeby to nigdy nie nastąpiło…
Moje działanie też skończyło się, kiedy przyjąłem do domu trzech syryjskich uchodźców. Te osoby oddały się potem Straży Granicznej, to głośna medialna sprawa, natomiast zemsta Straży Granicznej za to, że ci ludzie byli dobrze ubrani, dobrze wyglądali - dzięki temu, że przez tydzień im po prostu wyleczyłem zgniłe nogi i ubrałem ich czyste ubranie - skończyło się postępowaniem Straży Granicznej wobec mnie, które oczywiście zostało umorzone. W tym całym zamieszaniu ta sieć powiązań sprawiła, że mój przyjaciel, który prowadzi agroturystykę, gościł u siebie Maćka Stuhra i Antka Pawlickiego, którzy też zaangażowali się w pomoc. U mojego przyjaciela moje książki leżą, bo on też je dystrybuuje. Prawdopodobnie Maciek tę książkę wziął do ręki, zobaczył. Przyjechałem i się poznaliśmy, no i się okazało, że należymy do tego samego plemienia , ludzi myślących podobnie, i stąd ten projekt.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Depresja, stres pourazowy. To nie jest tylko moja rzeczywistość, to jest rzeczywistość tych setek jeśli nie tysięcy osób, które pomagały, pomagają i pomagać jeszcze będą. Niektórzy porównują tę sytuację trochę do pomagania Żydom w czasie wojny. Oczywiście, jest to pewna analogia, jest to nielegalne, ale umówmy się, nie grozi nam śmierć, nikt nas nie rozstrzela itd. Natomiast sam fakt, że jest to nielegalne że nie można tego robić i że coraz mocniej dociska się osoby pomagające, jakoś godzi w takie wewnętrzne poczucie porządku rzeczywistości. W normalnym porządku rzeczywistości pomoc drugiemu człowiekowi jest czymś zupełnie.
Druga książka, którą napisałem i zostanie też wydana jako audiobook przez Antka jest pod tym względem troszeczkę prorocza. W tej chwili piszę trzecią o wsi obok - i nie wiem czy ostatnią, ponieważ tamta wieś obok się skończyła - może będzie inna, może ta sama ale zmieniona, jeszcze nie wiem. Pierwsza książka, tak jak to Maciek określił, jest zemstą na faszyzmie, a trzecia będzie moją zemstą za tę sytuację na granicy. To wszystko, co mogę zrobić jako piszący, mogę się tak zemścić. Moje historie ze wsi obok dotyczą tej rzeczywistości, która już się dzieje, na którą nie mogę się zgodzić, i nigdy się nie zgodzę.
Prawo nie działa wstecz, ja nikogo nie obraziłem, zresztą da się pisać w taki sposób, żeby nic nie napisać. Oni myślą, że trafili na durni. Nie, nie jesteśmy, ja nie czuję się durniem. Jestem na tyle inteligentny, że mogę pisać w taki sposób, żeby napisać wszystko, nie pisząc nic.
Poza tym uważam, że wolność słowa, wolność artystycznej wypowiedzi, jest fundamentalna. W przeciwieństwie do niektórych krytyków sztuki uważam, że sztuka nie ma granic, sztuka ma prawo powiedzieć wszystko, sztuka ma prawo jako tworzywa używać także gówna.
Był proces (śmiech), no taka jest prawda. Jeżeli postawimy granice dla sztuki, dla ekspresji twórczej, to mamy tak naprawdę autorytaryzm i totalitaryzm. Weźmy na to, jaka sztuka powstaje w takich warunkach. Mamy monumentalną architekturę, powstające w czasie zniewolenia pomniki, gnioty literackie, ale z drugiej strony kwitnie właśnie inteligentna sztuka, która posługuje się językiem, który jest jak wąż przemykający przez trawę.
Nie wiem, o czym można by się bać pisać, myślę że istnieje jednak jakiś bezpiecznik. Pomimo tego, że używam tam śmierci powszechnie i wyciskanych jelit, i różnych rzeczy, to jednak nigdy nie napisałbym w taki sposób, który rzeczywiście byłby naśmiewaniem się z ludzkiego cierpienia.
Takie gore japońskie.
Być może wynika to z takich moich przyzwyczajeń filozoficznych, że i kiedy jako filozof tworzyłem jakąś konstrukcję, jakiś model filozoficzny, to starałem się go napiąć do granic możliwości. Pisząc w taki sposób napinam rzeczywistość tak mocno, żeby potem, kiedy następuje zwolnienie, czytelnik poczuł ulgę. Te konsekwencje, które spotykają tych biednych faszystów w moich książkach, w dużej mierze są też konsekwencjami ich działań, to jest trochę ich karma.
Gore nie używa się do tego, żeby naśmiewać się z ludzkiego cierpienia czy żeby kogoś obrażać, tylko żeby skonstruować obraz który spełnia pewną funkcję - dla mnie to jest forma przynoszenia ulgi czytelnikowi. Dla mnie to jest sposób na przyniesienie ulgi także sobie, bo mieszkając w Polsce czuję nieustanne napięcie, jestem zmuszony do bycia istotą polityczną.
Mam z tym problem, ponieważ troszeczkę przestałem czuć, że to jest moje Podlasie. To moje Podlasie, które wykreowałem w książce, troszeczkę się rozminęło z tym, które istnieje. Ja nie mam pretensji do ludzi, bo wiem że są różni ludzie. Wiem też, że większość tych dobrych niestety ukrywa się z tym, co myśli i co robi bo taka jest rzeczywistość. Natomiast tak jak do tej pory, chodząc po okolicy, która jest bardzo odludna i niektóre miejsca wydawały mi się magiczne - jakieś bagna, mokradła - to ja w tej chwili w każdym miejscu widzę tzw. pinezki z wezwaniem pomocy. To miejsce to jest Ali, to miejsce to jest Hassan, to miejsce to jest Malik. To są ludzie, z którymi potem już nigdy nie mieliśmy potem kontaktu, nie wiem co się z nimi stało.
Przede wszystkim to, czego się boimy wszyscy najbardziej, to zwłok. Są takie miejsca, ja znam takie miejsca, gdzie idzie się na grzyby i wiadomo, że tam przez ostatnie sto lat nikt mógł nogi nie postawić. Już wiemy, że tam latają kruki, tam coś wilki roznoszą. I to mogą być padnięte zwierzęta, ale niekoniecznie. Kiedyś się chodziło z dzieckiem do lasu na spacery i oczywiście można było zobaczyć poroże czy rozkładające się zwłoki sarenki czy dzika. Natomiast ja nie wiem, czy kilkuletnie dziecko byłoby gotowe na zobaczenie rozkładających się zwłok innego dziecka. Ja też nie jestem na to gotowy.
<<Reklama>> Audiobook "Opowieści ze wsi obok" dostępny jest w Publio.pl >>
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina